2 maja 2015

60. Dorothy i trzęsienie ziemi

Król Gnomów nie był zachwycony, gdy nas zobaczył.
Dzięki swoim magicznym lustrom jednak spodziewał się tego. Domyśliłam się od razu, gdy tylko wyszliśmy z powrotem do sali tronowej prosto na kilkunastu strażników trzymających skierowane w naszą stronę dzidy.
Nie byli specjalnie straszni, bo mimo że twarze mieli nieco groteskowe, ich wzrost i postury nie były imponujące. Mimo to Jack puścił moją rękę i stanął przede mną, odruchowo mnie zasłaniając. Nie wiedziałam, czy się o to na niego wściekać, czy wręcz przeciwnie. Z jednej strony było to strasznie szowinistyczne, myśleć, że nie mogłam obronić się sama; a z drugiej było też bardzo słodkie, że chciał mnie chronić.
– Obiecałeś, że nas wypuścisz, jeśli wyjdziemy żywi – odezwał się Nick, stając obok Jacka, ramię w ramię. Octavia obok mnie wywróciła oczami; najwyraźniej miała podobne zdanie na ten temat. Po chwili do mężczyzn dołączył też Noah i Ian, blond włosy książę, a za nimi jeszcze kilku marynarzy Noah, zostawiając kobiety z tyłu. Kątem oka zauważyłam, że tylko królowa i jej córki nie miały nic przeciwko. Dwie dziewczynki i mały chłopiec przytuliły się do matki, wyraźnie przestraszone.
– Nie mówiłem nic o rodzinie królewskiej – odparł Król Gnomów twardo, wstając z krzesła przy stole i podchodząc bliżej. Po jego oczach widziałam wyraźnie, że był wściekły, chociaż starał się zachować spokój. – Jestem słownym człowiekiem. Możecie zabrać swojego przyjaciela i odejść, proszę bardzo. Rodzina królewska zostaje jednak tutaj.
Królowa podniosła wyżej głowę, hardo spoglądając na Króla Gnomów. Prawdę mówiąc, podziwiałam ją. Na jej miejscu pewnie byłabym w rozsypce, ale ona jakoś się trzymała, wiedząc zapewne, że musiała to zrobić dla dzieci.
– Rodzina królewska idzie z nami – zaprotestował Nick, a jego głos też był bardzo stanowczy. – Nie radzę, żeby ktoś próbował nas zatrzymać.
– Bo co? – Król Gnomów prychnął lekceważąco. – Myślisz, że jesteś w stanie pokonać mnie moje gnomy? Niby jak, tak, jak pokonaliście meduzę? Ta dziewczyna… Dorothy. Jak ona to zrobiła, co?
– A co, nie widziałeś w swoich lustrach? – wtrąciłam, zanim któryś z mężczyzn zdążył odpowiedzieć. Trudno zresztą, żeby byli w stanie, skoro kiedy zabiłam meduzę, obydwaj byli zamienieni w kamień. – Myślałam, że miałeś miejsce w pierwszym rzędzie na to przedstawienie.
Król Gnomów zrobił dwa kroki do przodu i stanął tuż przed nami. Przepchnęłam się obok Jacka do pierwszego rzędu, chociaż próbował protestować, bo nie zamierzałam rozmawiać zza jego ramienia. I nie bałam się Króla Gnomów. Wiedziałam, że był niebezpieczny i jeśli nie mnie, to ciągle mógł skrzywdzić moich przyjaciół, jakoś jednak… nie potrafiłam się go bać. Nie lekceważyłam go; w końcu pochodził z Ziemi i wiedziałam, że ludzie z mojego świata potrafili być o wiele bardziej okrutni od tych z Oz. To jednak tylko sprawiało, że byłam bardziej czujna, bardziej napięta i nerwowa. Nic więcej.
– Nie odwrócisz mojej uwagi głupimi dowcipami, Dorothy – odparł spokojnie. – Lustro nie powinno było pokazać odbicia meduzy. To ja powinienem się na nim znajdować, ale tak nie było. Dlaczego?
– Czy gdybyś spojrzał na nią przez lustro, też zamieniłbyś się w kamień? – zastanowiłam się, zaraz jednak sama odpowiedziałam sobie na to pytanie. – Nie, niemożliwe, na pewno zdarzało ci się to w przeszłości. Musiałeś to zrobić tak, żeby to nie było możliwe.
– Jak to zrobiłaś, Dorothy? – Milczeniem zbył moje uwagi, zamiast tego zadał własne pytanie. Był trochę irytujący w tym swoim uporze. – Jakim cudem lustro pokazało odbicie meduzy?!
– Nie mam pojęcia – skłamałam, rozkładając bezradnie ręce. – Może twoja magia nie jest tak dobra, jakbyś chciał. Tak czy inaczej, to nie ma teraz znaczenia. Zabiliśmy meduzę, wyszliśmy cało z twojej próby. A teraz wyjdziemy z twoich jaskiń z wszystkimi tymi ludźmi, których tam przetrzymywałeś, zamienionych w kamień. Mam do ciebie prośbę. Weź na poważnie nasze słowa i dobrze się zastanów, zanim udzielisz odpowiedzi, bo inaczej może się to dla ciebie źle skończyć. Pozwól nam wyjść, tak jak obiecywałeś, a nikomu nic się nie stanie. Opuścimy twoje królestwo i nie będziemy cię więcej niepokoić.
– Nie? – powtórzył z niedowierzaniem. – Wiesz, ile razy król Irving próbował najechać moje jaskinie i wykurzyć mnie stąd? Wiesz, ile razy próbował mnie zabić? Myślisz, że teraz tak po prostu wypuszczę jego rodzinę na wolność?!
– On sam ich u ciebie zostawił – zdziwiłam się. – Przecież chciał, żeby tu byli, bo nie chciał ich u siebie w królestwie. Bał się, że własne dzieci odsuną go od władzy i słusznie. Król Irving nie jest dobrym królem, jasne. Jego dzieci na pewno będą lepsze.
– Nic mnie to nie obchodzi – usłyszałam następnie. – Nie jestem poddanym króla i nigdy nie będę. Robię, co mi się podoba, a teraz nie mam ochoty wypuścić stąd rodziny królewskiej. Zostawcie ich i odejdźcie, nie będę was zatrzymywał, tak jak obiecałem. Nie bądź głupia, Dorothy. Nie chcecie ze mną zadzierać.
– Nie – odparł Nick, znowu odsuwając mnie z pierwszej linii; nie dałam się jednak, zaparłam się w miejscu i chwyciłam kurczowo jego ramię. – To ty nie chcesz zadzierać z nami.
– Jak chcecie – odparł Król Gnomów zaskakująco spokojnie i wiedziałam już, co za chwilę nastąpi. Zbyt często widywałam to wcześniej, by się nie domyślić.
Wyrwałam się Nickowi i rzuciłam do przodu, zasłaniając ich własnym ciałem. To było głupie, oczywiście. Wiedziałam o tym doskonale. W tamtej chwili nie potrafiłam jednak o tym myśleć; kołatało mi się tylko w głowie, że nikomu więcej nie pozwolę przeze mnie umrzeć. A to przecież byłaby moja wina, gdyby coś im się stało, bo to za mną wszyscy oni przyszli do Króla Gnomów. To było odruchowe; po prostu to zrobiłam, nie myśląc o konsekwencjach.
Zaklęcie Króla Gnomów nie miało prawa dotrzeć do moich przyjaciół, nie obijając się o mnie. Zbyt blisko stałam i za dużo miejsca zajmowałam. Poczułam okropne uderzenie, które zwaliło mnie z nóg i wycisnęło powietrze z płuc, wokół mnie błysnęło, aż zacisnęłam mocno powieki; zadzwoniło mi w uszach, co na chwilę zagłuszyło wszelkie inne dźwięki. Kiedy wreszcie otworzyłam oczy, leżałam na posadzce, bolały mnie wszystkie mięśnie i byłam przekonana, że ziemia pode mną drżała. Przez moment tego nie rozumiałam.
– Dorothy, musimy uciekać! – Usłyszałam nagle nad sobą głos Jacka, który z trudem przebił się przez szum w mojej głowie. Chwyciłam go za rękę i pozwoliłam wywindować się do pozycji pionowej, chociaż nogi z trudem mnie w niej utrzymały.
Rozejrzałam się półprzytomnie dookoła; rodzina królewska eskortowana przez marynarzy Noah właśnie uciekała do wyjścia; gnomy rozpierzchły się na boki, wyraźnie przerażone. Tylko Król Gnomów stał w miejscu, nie ruszył się ani o cal, wpatrując się we mnie ze zdumieniem. Po chwili zorientowałam się też, że wcześniej wcale mi się nie wydawało. Ziemia faktycznie się trzęsła.
To musiało być mocne zaklęcie, nie tylko dlatego, że mimo że je odbiłam, i tak poczułam ból. Najwyraźniej jak najbardziej fizycznie odbiło się ode mnie i trafiło w sklepienie, bo obecnie kawałki skał spadały prosto na nas, grożąc całkowitym zawaleniem się sali tronowej.
To odkrycie dodało mi sił. Jack nie chciał uciekać przed Królem Gnomów; chciał uciekać, bo bał się, że zostaniemy w tym miejscu żywcem pogrzebani.
– Co ty… jak ty… jak to zrobiłaś?! – wyjąkał Król Gnomów, jako jedyny nawet nie zastanawiając się nad drogą ucieczki. On po prostu z niedowierzaniem gapił sie na mnie, jakbym zabrała mu ulubioną zabawkę.
– Ach, zapomniałam ci powiedzieć – syknęłam, opierając się na ramieniu Jacka, bo nadal wszystko mnie bolało. – Moja matka, niejaka Czarownica z Południa z Oz, może o niej słyszałeś, rzuciła na mnie kiedyś zaklęcie ochronne. Od tej pory magia raczej nie może mi zrobić krzywdy.
– Musimy uciekać. – Nick pojawił się obok nas, zanim Król Gnomów zdążył odpowiedzieć. – To wszystko zaraz się zawali. Wyprowadziłem już wszystkich na korytarz.
– Nie wiemy nawet, dokąd iść – zaprotestowałam. Nick wzruszył ramionami.
– Byleby dalej stąd. Nie sądzę, żeby teraz ktoś miał nas zatrzymywać.
– Jeszcze się policzymy, Dorothy! – Usłyszałam za sobą, gdy pobiegliśmy w stronę korytarza, który wskazał nam Nick. Król Gnomów nie próbował nas gonić, bo z każdą chwilą jego głos się oddalał. – To jeszcze nie koniec, obiecuję ci to!
Odwróciłam się do niego dopiero wtedy, gdy opuściliśmy salę tronową i wbiegliśmy do korytarza. Król Gnomów nadal stał na środku sali, już praktycznie pustej, i zdawał się nie przejmować coraz większymi kawałkami skał spadającymi ze sklepienia. Po prostu na mnie patrzył; otworzyłam usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili rozległ się straszny huk i dwa ogromne kawały skał spadły na posadzkę tuż przed nami, nieodwracalnie blokując wyjście z korytarza. Zachwiałam się, cofnęłam o krok i wpadłam na Jacka, który przytrzymał mnie mocno.
Również w korytarzu nie byliśmy bezpieczni, odkryliśmy to bardzo szybko. Tam również wszystko się ruszało, jakby trwało jakieś paskudne trzęsienie ziemi, a z sufitu spadał pył i niewielkie odłamki skał.
– To wszystko moja wina? – zapytałam cicho, właściwie bardziej siebie niż kogoś innego; Jack jednak odpowiedział, mocno ściskając moją rękę:
– To nie jest twoja wina, Dorothy. Król Gnomów przygotował dla nas naprawdę paskudne zaklęcie. Gdyby trafiło w Nicka albo mnie, na pewno bylibyśmy już martwi. Nic dziwnego, że gdy ściągnęłaś je na siebie, impet najpewniej przyjęła posadzka, a przez nią i ściany. Wszystko to może się teraz zawalić.
Nick przepchnął się do przodu, nakazując ucieczkę rodzinie królewskiej i ludziom Noah, a ja wzrokiem poszukałam Octavii; na szczęście znajdowała się nieopodal, trzymając na rękach jedną z małych księżniczek. Rozejrzałam się dookoła, aż upewniłam się, że nikogo nie brakowało, a potem ruszyliśmy przed siebie, wąskim, ciasnym korytarzem oddalając się od sali tronowej.
Nikt nie próbował nas zatrzymać, wszyscy za bardzo zajęci byli ratowaniem siebie. Wstrząsy czuć było wszędzie i wcale nie stawały się słabsze, im bardziej oddalaliśmy się od epicentrum. Biegliśmy korytarzem, aż wypadliśmy na kolejną otwartą przestrzeń, pod ogromną kopułę, gdzie stało kilka kamiennych domków gnomów; tam mogliśmy nieco przyspieszyć tempo, bo nie musieliśmy przeciskać się w wąskich przejściach. Jack chwycił mnie za rękę i ciągnął przed siebie, nie zważając na mój coraz bardziej przyspieszony oddech i fakt, że zwyczajnie nie nadążałam. Paliło mnie w płucach i bolały mnie wszystkie mięśnie, i bałam się, że jeszcze chwila, a ostatecznie zostanę w tyle. Nawet Octavia radziła sobie lepiej ode mnie – ale też ona nie przyjęła na siebie śmiercionośnego zaklęcia Króla Gnomów.
Gnomy praktycznie w ogóle nie zwracały na nas uwagi; większość wypadała ze swoich domów, zbierała rzeczy i uciekała, tak jak i my. A sklepienie i tam, w tej ogromnej jaskini, której krańców nie było widać, spadało nam na głowy. Ominęliśmy kilka większych głazów, które zdążyły spaść na ścieżkę, i wypatrywaliśmy tych, które jeszcze miały spaść; w zębach chrzęścił mi pył, cały czas unoszący się w powietrzu, a i we włosach czułam nieduże odłamki skał. Za ogromną salą znajdowała się kolejna, mniejsza, niezamieszkana; wbiegliśmy tam z impetem, po czym zatrzymaliśmy się, widząc dwa wyjścia do dwóch korytarzy.
– Którędy teraz? – zapytała Octavia i wcale jej się nie dziwiłam: w końcu pierwszy raz musieliśmy wybierać kierunek. Któreś dziecko zapłakało, a królowa nadaremnie starała się je uspokoić. Spojrzałam na Jacka, a potem na Nicholasa.
– Czekajcie. – Ponieważ Nick rozłożył ręce, a i na mojej twarzy musiało odmalować się zagubienie, Jack jak zawsze przejął dowodzenie. Zajrzał do jednego korytarza, potem do drugiego, by wreszcie zadecydować: – Ten po lewej biegnie trochę w górę. To niewiele, ale mimo wszystko to odpowiedni kierunek, skoro chcemy wydostać się na powierzchnię. Chodźmy.
Wszyscy bardzo chętnie zgodzili się z jego słowami, bo przynajmniej dawały nam one konkretny cel. Zakaszlałam, bo wszechobecny pył drapał mnie w gardle, i znowu poczułam ostry ból w klatce piersiowej, który za wszelką cenę postarałam się ukryć, po czym ruszyłam za resztą.
Kolejny gwałtowny wstrząs sprawił, że niemalże straciłam równowagę; w ostatniej chwili przytrzymał mnie Jack, który zdawał się nie opuszczać mojego boku, odkąd go uratowaliśmy. Oparłam się o najbliższą ścianę i zasłoniłam rękami, słysząc, jak kamienie waliły się na ziemię. Zginiemy tu, przemknęło mi przez głowę, Jack objął mnie mocniej i po chwili wszystko ucichło.
Pierwszym, co następnie usłyszałam, był płacz dziecka. Odruchowo podniosłam się i rozejrzałam dookoła, ignorując ból w klatce piersiowej, aż dostrzegłam kulącą się pod przeciwległą ścianę dziewczynkę. Blondynka, najwyżej siedem lat, ubrana w koronkową, kremową sukienkę – to była jedna z księżniczek, chyba nie ta najmłodsza, ale druga z kolei. Nikogo więcej w pomieszczeniu nie było, najwyraźniej cała reszta zdążyła schronić się w korytarzu. Całość pomieszczenia wyglądała po prostu źle: część sklepienia zawaliła się, odcinając nas od drogi powrotnej, głazy zagradzały część przejścia, kilka z nich opierało się też o na wpół zawalony sufit. Należało stamtąd czym prędzej uciekać, inaczej groziło nam, że w końcu tam zginiemy.
Zostawiłam Jacka i między skałami przecisnęłam się do dziewczynki. Uklękłam przy niej i spojrzałam w jej ładną, zapłakaną twarz: była bardzo podobna do mamy, miała mocno niebieskie oczy i jasną, delikatną cerę. Uśmiechnęłam się do niej drżąco, próbując nie pokazać po sobie strachu.
– Jak masz na imię?
– I… Imogen – zająknęła się, po czym oderwała ode mnie wzrok i spojrzała dookoła. – Gdzie jest mama?
– Zaraz ją znajdziemy, Imogen – odpowiedziałam uspokajającym tonem głosu, głaszcząc małą po głowie. – Ja jestem Dorothy. Nie pozwolę, żeby coś ci się stało, dobrze? Nie musisz się bać, bo przed wszystkim cię obronię. Chodź.
Wyciągnęłam w jej kierunku rękę, którą dziewczynka po chwili wahania dość niepewnie ujęła. Pomogłam jej wstać i odwróciłam się do Jacka, którego mina nie wróżyła nic dobrego. Po chwili domyśliłam się, dlaczego. Jack studiował właśnie rumowisko, za którym znajdował się korytarz, ten sam, którym zamierzaliśmy się stamtąd wydostać.
– Po prostu świetnie – mruknęłam, zaciskając zęby. – Da się z tym coś zrobić?
– Dorothy, nie mamy czasu, żeby to odgruzować – odparł Jack, kręcąc z frustracją głową. – Wszyscy są po drugiej stronie. Muszą iść bez nas.
– Nick ich wyprowadzi – zapewniłam, bo akurat tego jednego byłam pewna. – My musimy martwić się o siebie. Wyjdziemy drugim korytarzem. Nie wiesz, czy oni już odeszli, czy jeszcze ciągle tam są?
– Chyba chcą nam zrobić przejście. – Faktycznie, kiedy na chwilę zamilkliśmy, dało się słyszeć czyjeś głosy po drugiej stronie rumowiska i odgłosy świadczące o odgruzowywaniu przejścia. – Poczekajcie, spróbuję im powiedzieć, żeby uciekali bez nas.
Jack zaczął krzyczeć przez rumowisko, a ja posadziłam Imogen na jednym z głazów i znowu zaczęłam kaszleć, tym razem dłużej i bardziej gwałtownie. Klatka piersiowa znowu odpowiedziała ostrym bólem, a kiedy odsunęłam dłoń od ust, stwierdziłam, że została na niej krew. Zresztą ten sam metaliczny posmak czułam też na języku.
W pierwszej chwili wpadłam w panikę. Ciężko było mi uspokoić oddech, zakręciło mi się też w głowie i nie wiedziałam, czy był to objaw, czy raczej reakcja na krew. Dopiero kiedy już udało mi się trochę uspokoić, spróbowałam sama ocenić swój stan. Klatka piersiowa nadal mnie bolała i to mogło mieć jakiś związek z krwią. Poza tym oddychałam płytko, nierówno – poprzednio myślałam, że to była kwestia szybkiego biegu, ale może nie tylko to było przyczyną. Wydawało mi się też, że serce biło mi szybciej niż zwykle, ale ponownie – nie potrafiłam odróżnić, co było objawem, a co wynikiem biegu lub niepokoju.
Kiedy Jack do nas podszedł, pospiesznie wytarłam krew o ubrania i ponownie spróbowałam uspokoić oddech. Ponownie niespecjalnie mi to wyszło. Nie miało znaczenia, czy wyglądałam na zaniepokojoną: w końcu miałam wystarczająco wiele powodów, by go to nie zdziwiło.
– Idą – powiedział, zerkając na Imogen z pokerową twarzą. – My też musimy, tu w końcu wszystko się zawali. To córka królowej?
– Tak. Ma na imię Imogen – odparłam, z trudem uśmiechając się do dziewczynki. – Imogen, to jest Jack, wyprowadzi nas stąd. Twoja mama i rodzeństwo pójdą osobno, ale nie bój się, wszyscy znajdziemy się przy wyjściu. Dobrze?
Imogen tylko pokiwała głową i widziałam, że z trudem powstrzymywała płacz. Nie rozpłakała się jednak, tylko podniosła i chwyciła mnie za rękę; byłam pełna podziwu, gdy to zobaczyłam. Młoda naprawdę dobrze się trzymała. Zapewne od małego uczono ją, jak powstrzymywać emocje, by inni ich nie widzieli. Ścisnęłam mocno jej dłoń i raz jeszcze uśmiechnęłam się pocieszająco. Musiałam wyglądać na twardą i pewną siebie, choćby dla niej.
Poszliśmy do drugiego korytarza, jedynego, do którego wejście nie zostało zagrodzone przez głazy; było w nim ciasno i ciemno, nie mogliśmy iść zbyt szybko, sklepienie wyglądało jednak na solidne i nie było tam tyle pyłu, co w poprzedniej jaskini. Mimo to oddychało mi się źle. Sukienka na karku lepiła mi się od potu, chociaż w jaskiniach było raczej chłodno, i nadal kręciło mi się w głowie. Zaczynałam mieć wątpliwości, czy to była wina wcześniejszego biegu, nadal jednak nie mówiłam nic Jackowi. Mieliśmy wystarczająco wiele kłopotów i bez tego.
Korytarz wyprowadził nas do kolejnej sali, która łączyła się z innymi jaskiniami przez trzy wyjścia. Nie mieliśmy za bardzo wyboru, bo jedno z nich było zawalone, zaś kilka gnomów, które minęliśmy po drodze, kierowało się do tego najbardziej po lewej stronie. Uznaliśmy zgodnie, że wiedziały, gdzie iść, i że powinniśmy podążyć za nimi, oczywiście w bezpiecznej odległości. Na szczęście jednak nikt nadal nie zwracał na nas uwagi.
– Wszystko w porządku? – zapytał Jack, gdy za gnomami ruszyliśmy lewym korytarzem. Był jeszcze niższy niż poprzedni i musieliśmy się pochylić, by nim iść, co nie zrobiło dobrze mojej klatce piersiowej. Z trudem skupiłam się na słowach Jacka. – Kiepsko wyglądasz. Jesteś jakaś… blada.
– Nic mi nie jest – zapewniłam go, niemalże siłą rozklejając zaciśnięte szczelnie szczęki. – To tylko… nie lubię ciasnych przestrzeni.
Ciasne przestrzenie nigdy mi nie przeszkadzały, ale Jack raczej nie mógł o tym wiedzieć. Skinął tylko głową, ale po jego minie poznałam, że nie wyglądał na przekonanego. Gdy doszliśmy do kolejnego rozwidlenia, ponownie podążyliśmy za gnomami, mając nadzieję, że kierowały się do wyjścia. Biorąc jednak pod uwagę wszechobecne wstrząsy, było to bardzo prawdopodobne. W tym kolejnym korytarzu, trochę szerszym od poprzedniego, pył i kamienie znowu sypały nam się na głowy, raz nawet musieliśmy obejść całkiem spore gruzowisko. Przejście było wąskie, ale na szczęście nigdzie nie trafiliśmy na całkiem zatorowany korytarz.
Gdy poczułam wreszcie powiew świeżego powietrza na twarzy, myślałam, że uduszę się ze szczęścia. Nadal oddychało mi się źle, ale świeży tlen był zupełnie inny od tego zatęchłego, pełnego duszącego pyłu powietrza, które zostawiliśmy za sobą w gnomich korytarzach. Korytarz kończył się nagle, wyjściem na powierzchnię, a raczej na niewielką półkę skalną, znajdującą się na dole całkiem sporego zbocza. Mimo to do ziemi ciągle mieliśmy kilkanaście stóp i aż wahnęłam się, gdy stanęłam na samym brzegu skały i spojrzałam w dół, przed siebie.
Jack chwycił mnie za ramię i odciągnął do tyłu, zanim zdążyłam zrobić coś głupiego. Nie rozpoznawałam okolicy, ale w oddali widziałam ścieżkę, którą przyszliśmy do Króla Gnomów. Dzieliły nas od niej ten kawałek skalnego zbocza i kolejne wzgórze, porośnięte rachitycznymi drzewkami i odrobiną trawy. Wyglądało na to, że dojdziemy do ścieżki bez problemu, gdy tylko pokonamy to pierwsze zbocze.
Które jednak nie wyglądało na najbezpieczniejsze.
Po ciągłym półmroku, panującym w jaskiniach, wyjście na świat zewnętrzny w pierwszej chwili trochę mnie oślepiło, chociaż na niebie nie było widać słońca, bo całe, aż po horyzont, było przesłonięte burzowymi chmurami. Wiał dosyć silny, chłodny wiatr, a z nieba nadal padała nieprzyjemna mżawka, od której robiło się jeszcze zimniej. Zadrżałam, gdy Jack przestawił mnie pod skalną ścianę, a następnie, zapewne widząc gęsią skórkę na moich ramionach, pospiesznie zdjął skórzaną kurtkę, którą na sobie miał, i zarzucił mi ją na ramiona.
– Też się wybrałaś, żeby mnie ratować – mruknął i wiedziałam, że komentował w ten sposób moją sukienkę. Wzruszyłam ramionami.
– Niekoniecznie miałam czas, żeby się przebrać. Trochę się nam spieszyło.
Włożyłam ręce w rękawy kurtki i przytrzymałam Imogen, która, podobnie jak ja, po wyjściu na zewnątrz chciała koniecznie wyjrzeć zza półki skalnej w dół. Młoda coraz bardziej mi się podobała. Przez całą naszą drogę przez jaskinie nie poskarżyła się ani razu, nie powiedziała ani jednego słowa, nie płakała – chociaż widziałam, że miała na to ochotę – i trzymała się mnie kurczowo, wiedząc, że nie mogła sobie pozwolić na odłączenie się od nas. Naprawdę podziwiałam ją za trzeźwość umysłu i rozsądek.
– Musimy jakoś zejść – zawyrokował Jack, niemalże kładąc się na półce skalnej, by spojrzeć w dół. – Powinniśmy dać radę, jest tu coś w rodzaju ścieżki. Pójdę pierwszy, Imogen druga, a ty, Dorothy, będziesz ostatnia. Dacie radę?
– Damy – pisnęła Imogen i tym samym uniemożliwiła mi wszelki protest. Nie było siły, musiałam sobie poradzić. Nawet jeśli czułam się coraz gorzej i klatka piersiowa bolała mnie coraz bardziej.
Jack ostrożnie ześlizgnął się z półki skalnej po jej lewej stronie, po czym odwrócił się, by pomóc zejść Imogen. Chwycił ją w pasie i ściągnął do siebie, a potem wyciągnął ręce do mnie, ale tylko pokręciłam głową na znak, że sama sobie poradzę. Musiałam. Ostatecznie miałam wrażenie, że gdyby Jack ścisnął mnie w pasie, nie wytrzymałabym i w końcu wydarłabym się z bólu.
Pod półką skalną faktycznie znajdowało się coś w rodzaju ścieżki. Biegła ona ostro w dół, z jednej strony przyklejona do zbocza góry, a z drugiej niczym niezabezpieczona i całkiem otwarta na przepaść. Sama ścieżka była nierówna, w wielu miejscach wystawały z niej kamienie lub znajdowały się przerwy i dziury, które trzeba było przekroczyć. Jedną ręką trzymałam się kurczowo skał zbocza, a drugą asekurowałam idącą przede mną Imogen, równocześnie czując, jak serce biło mi coraz szybciej i coraz bardziej kręciło mi się w głowie, i było mi coraz bardziej niedobrze. Raz czy dwa poślizgnęłam się, ale za każdym razem udawało mi się złapać równowagę. Bardzo uważnie studiowałam przepaść po naszej prawej stronie. W dole była łąka z rachitycznymi drzewkami, gdybym spadła z odpowiedniej wysokości, mogłabym nawet przeżyć. Problem w tym, gdzie była ta odpowiednia wysokość. Piętnaście stóp, dziesięć? Ile już przeszliśmy, a ile wciąż zostawało przed nami?
Oddychałam z trudem, ale twardo szłam przed siebie, prawą ręką trzymając ramię Imogen. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby spadła. Nie mogłam pozwolić, żeby coś jej się stało. Nie tym razem. I tak za często zawodziłam ludzi, na których mi zależało…
– Dorothy! Wszystko w porządku?! – Usłyszałam przed sobą; kiedy podniosłam wzrok, stwierdziłam, że Jack wpatrywał się we mnie z niepokojem, oglądając się na mnie przez ramię. Potem zerknęłam w dół. Wydawało mi się, że nadal byliśmy bardzo wysoko.
– Tak… jest… dobrze – wydusiłam z siebie, nie miałam już jednak siły, by wlać w te słowa choć odrobinę przekonania. On na pewno w to nie uwierzył.
– Imogen, stój tutaj – polecił małej, po czym spróbował obok niej przecisnąć się do mnie. Otworzyłam usta, żeby powiedzieć, że to niepotrzebne, ale w tym samym momencie złapały mnie torsje i zwymiotowałam, głównie żółcią, bo nie bardzo miałam czym innym. A potem świat zawirował mi przed oczami, palce ześlizgnęły mi się ze skały i straciłam równowagę, i poleciałam przed siebie, czując, jak żołądek wywrócił mi się do góry nogami, gdy spadałam w dół.
Poczułam szarpnięcie za rękę i w pierwszej chwili nie zrozumiałam, dlaczego zawisłam na zboczu, zamiast z niego spaść. Odruchowo nogami poszukałam oparcia i po chwili jedną ze stóp położyłam na wystającym kawałku skały, a wolną dłonią chwyciłam kraniec półki skalnej. Nad sobą zobaczyłam zdeterminowaną twarz Jacka, który z całej siły trzymał mnie za to lewe ramię. Dopiero wtedy zrozumiałam, że spadłabym, gdyby w ostatniej chwili mnie nie złapał.
– Chwyć mnie drugą ręką, Dorothy – wycedził przez zęby, poprawiając uchwyt, bo ręka ześlizgiwała mi się z mojego ramienia. Nic dziwnego, w końcu nadal mżył deszcz i wszystko mieliśmy mokre. – Dorothy, słyszysz mnie?! Złap mnie za rękę…!
Znowu szumiało mi w uszach i nadal było mi niedobrze, dlatego z trudem skupiłam się na jego poleceniu. Pewnie straciłabym przytomność, gdyby nie ból klatki piersiowej, który utrzymywał mnie na powierzchni i nie pozwalał spaść w tę przyjemną, miękką ciemność. Powoli oderwałam rękę od skały i spróbowałam chwycić wyciągniętą dłoń Jacka; w pierwszej chwili wyślizgnęła mi się, ale zaraz potem Jack ponownie po mnie sięgnął i wtedy już chwycił mnie mocno, porządnie. Z trudem podciągnął mnie do góry, a potem jeszcze kawałek, aż w końcu podciągnęłam nogę i kolanem zaparłam się o kraniec półki skalnej, co dało mi dodatkowy impet. Chwilę później wylądowałam na ścieżce, a raczej na Jacku, który na wpół siedział, a na wpół leżał na półce skalnej. Blada jak ściana Imogen stała nad nami, trzymając Jacka za koszulę na plecach i domyśliłam się, że robiła to przez cały czas, gdy próbował mnie wciągnąć. Ta mała naprawdę była niesamowita.
– Dorothy, co się dzieje?! – Jack chwycił mnie w pasie i przyciągnął do siebie, jakby bał się, że znowu mogłam spaść. Wcale mu się nie dziwiłam, musiałam wyglądać okropnie. – Nie kłam, że wszystko jest w porządku, bo widzę, że nie jest! Odkąd uciekliśmy od Króla Gnomów nie jest…!
– Chyba… chyba to zaklęcie jednak nie całkiem mnie ominęło – mruknęłam, z trudem skupiając się na rozmowie, bo zwracałam uwagę głównie na jego bliskość, na jego ciepłe, twarde ciało przy moim i niski, głęboki głos. Czułam się przy nim taka… bezpieczna. – Chyba trochę jednak… dostałam.
– Jak to: dostałaś?! – Czy naprawdę słyszałam w jego głosie panikę? Powinien się już chyba przyzwyczaić, że z każdej opresji wychodziłam z jakąś kontuzją. Nawet raz umarłam. A on nadal się martwił? – Przecież to niemożliwe!
– Wiem, ale… na pewno nie jest wszystko w porządku – odparłam powoli, starając się wypowiadać słowa wyraźnie. – Boli mnie klatka piersiowa, kaszlę krwią, mam zawroty głowy, trudności z oddychaniem i przyspieszone bicie serca. Nie jestem lekarzem, ale stawiałabym na stłuczone płuco.
Wujek kiedyś to miał i objawy były identyczne. Aż cud, że o tym pamiętałam.
– Więc… co mogę zrobić? – zapytał niespokojnie, aż uśmiechnęłam się smutno.
– W tym właśnie problem, Jack, że nic. Wszystko zależy od stopnia uszkodzenia. Przy najniższym wystarczy odpoczynek, czasami jakieś inhalacje. Przy wyższych to już kwestia operacji. Nic, co mógłbyś zrobić tutaj, w Iw. Po prostu… wydostańmy się stąd. Moim stanem będziemy się martwić później.
– Chyba oszalałaś – stwierdził z niedowierzaniem. – Nie ma nic ważniejszego od twojego stanu, Dorothy!
– Oczywiście, że jest – zaprotestowałam spokojnie, po czym przeniosłam wzrok na obserwującą nas księżniczkę. – Imogen musi wrócić do rodziny. To przede wszystkim. Potem możemy zająć się mną.
Przez moment Jack wyglądał tak, jakby chciał zaprotestować i dalej się kłócić, ale walczył ze sobą, aż w końcu dał spokój. Byłam mu za to bardzo wdzięczna, bo naprawdę nie miałam siły prowadzić z nim jałowych dyskusji.
– Dobrze, jak chcesz. Pomogę ci wstać, dobrze? Będziesz w stanie iść?
Skinęłam głową, chociaż wcale nie byłam tego pewna. Czułam się naprawdę okropnie. Pewnie nie było to tylko wynikiem urazu, ale też niewyspania, niedożywienia i ogólnego zmęczenia, nie zmieniało to jednak faktu, że z trudem ustałam na nogach. Z trudem ruszyliśmy w dalszą drogę, z tą różnicą, że teraz to ja szłam za Jackiem, a Imogen jako ostatnia; twardo wpatrzyłam się w plecy mężczyzny i powtarzałam sobie, by robić krok za krokiem, iść do przodu, noga za nogą, prawa, lewa, prawa, lewa. Tylko to mogło sprawić, że nie położyłam się natychmiast na tej ścieżce i nie zostałam tam już na zawsze.
Gdy wreszcie doszliśmy na dół, o mało nie rozpłakałam się z ulgi. Wydawało mi się, jakby cała ta wędrówka trwała jakieś sto pięćdziesiąt lat. Kiedy pod nogami zamiast nierównej skały poczułam ziemię i wątłą, rachityczną trawę, wszystko w jednej chwili ze mnie zeszło. Całe napięcie ostatnich godzin, dni, cała nadzieja i determinacja, które zawiodły mnie do tego miejsca, wszystko to momentalnie mnie opuściło. Znaleźliśmy Jacka, uratowaliśmy go, wydostaliśmy się z grot Króla Gnomów i obecnie nie pozostawało nam nic innego, jak tylko dostać się do Oz. Naprawdę się udało.
– Jack… – zaczęłam, po czym urwałam, gdy znowu zakręciło mi się w głowie; Jack odwrócił się do mnie i chwycił mnie akurat w chwili, gdy straciłam równowagę i miałam upaść na ziemię. Przeważyłam go i w rezultacie i tak wylądowaliśmy obydwoje na ziemi, tylko upadek nie był tak bolesny, gdy trzymał mnie mocno. – Ja chyba… jednak nie czuję się za dobrze, Jack.
W chwilę później zrobiło mi się ciemno przed oczami i ból wreszcie zniknął w tej miękkiej, ciepłej nicości.
Straciłam przytomność.

6 komentarzy:

  1. ooo matko, zastanawiam się, czy to zasklęcie było aż tak silne, że przełamało w jakiś sposób barierę Dorothy, czy może ona po proostu juz nie wyrobiła fizycznie tego wszystkiego... Mam nadzieję, że dojdzie do siebie bez potzeby np. wracania na ziemię i brania udziału w operacji, ale sama nie wiem, czy się tak łatwo z tego wywinie... w kążydym razie i tak nieźle poszła im ucieczka od Króla Gnomów, choć podejrzewam, że on jeszcze się pojawi.... CIekawe, jak to będize z rodzina królewską w Iw. i kiedy dasz naszym zakochanym trochę czasu na to,żeby trochę pobyli z sobą sam na sam ;) zapraszam na nowość do mnie: zapiski-condawiramurs, jestem ciekawa Twojej opinii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm... W zasadzie żadne z tych dwóch;) będzie to jeszcze wyjaśnione, ale nieprędko, bo mi na razie do fabuły nie pasowało i muszę to wcisnąć gdzieś później, w bardziej odpowiednim momencie. Spokojnie, Dorothy dojdzie do siebie, potrzebuje tylko troszkę czasu:) co do Króla Gnomów - no tak, owszem, pojawi się jeszcze. I rodzina królewska też jeszcze będzie miała okazję się wykazać;) a jeśli chodzi o zakochanych - spokojnie, będą mieli i czas dla siebie;) w kolejnym rozdziale jeszcze nie, ale w jeszcze następnym to już spokojnie. Także - myślę, że jest na co czekać ;p

      Dziękuję i całuję!

      Usuń
  2. ile przewidujesz rozdziałów do końca?

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak mi się właśnie zdawało, że Król byłby skłonny wypuścić ekipę z Tornada, ale nie rodzinę królewską. Chociaż i tak wydaję mi się, że szukałby jeszcze sposobu, aby ich wszystkich zatrzymać.
    Dee jak zwykle wykazała się niezwykłą odwagą. Moim zdaniem to, co zrobiła było niemalże brawurowe, chociaż wiadomo, że odwaga i głupota są blisko siebie - według mnie. Teraz ponosi tego konsekwencję. Czytając zapowiedź wnioskuję, że wcale nie jest to takie straszne, choć objawy i jej problemy ze zdrowiem są bardzo niepokojące. Nie dziwię się Jackowi, że chciał się nią zająć w pierwszej kolejności! Dobrze, że w ogóle udało jej się zejść z tej półki skalnej, bo byłoby kiepsko, gdyby straciła przytomność gdzieś w górze.
    To czekam na kolejny rozdział, bo zapowiada się bardzo interesująco:)

    Pozdrawiam i życzę Ci weny <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorothy i jej grupka byli po prostu rozrywką, natomiast rodzina królewska - czymś więcej, więc rzeczywiście. Myślę, że nie dałby spokoju zwłaszcza Dorothy, wiedząc, że ta jakimś cudem przełamała jego zaklęcie.

      Moim zdaniem to było raczej głupie, nie odważne, co zrobiła, ale i na ocenę jej zachowań przez Jacka przyjdzie czas później;) Te konkretne problemy ze zdrowiem faktycznie nie są bardzo poważne - chodzi raczej o objaw, o to, że zaklęcie Króla Gnomów w ogóle było w stanie ją dosięgnąć. O tym też później;) Jack, jak to Jack - dla niego Dee jest najważniejsza ;D jakoś im się jednak udało i wkrótce będą mogli spokojnie porozmawiać.

      Chyba będzie raczej średni, ale to moja ocena ;>

      Dziękuję i całuję! ;*

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.