28 lutego 2015

51. Dorothy i rodzina królewska

Octavia przygotowała mnie tak dobrze, jak tylko potrafiła przy tak ograniczonych środkach. Włosy upięła mi wysoko na głowie, tworząc misterne gniazdo, które mimo wszystko nie wyglądałoby źle gdyby nie fakt, że moje włosy bardziej niż kiedykolwiek nadawały się właśnie na gniazdo. Przez ostatnio uskuteczniany przeze mnie system odżywiania, stres i ogólny tryb życia straciły blask i głębię koloru, przez co wyglądały raczej żałośnie. Makijaż, który Octavia usiłowała wyprodukować mi na twarzy też na niewiele się zdał, bo i tak nie była w stanie zakryć cieni pod oczami, powstałych od chronicznego niewyspania, poza tym dziwny puder, którego używała, był stanowczo za jasny do mojej ogorzałej od słońca i wiatru skóry. Nie wspominając już o tym, że suknia, którą przyniosła – przypuszczałam, że była to jakaś staroć, pożyczona jej przez księżniczkę – wisiała na mnie niczym na wieszaku.
Aż do tamtej pory nie uświadamiałam sobie, jak niszcząca dla mojego organizmu – czysto fizycznie, a nie tylko psychicznie – była wędrówka po Oz. Ta świadomość wcale nie wpłynęła na mnie dopingująco. Wyglądałam po prostu źle, wiedziałam to doskonale. Wychudzona, z workami pod oczami, zniszczonymi włosami – doprawdy nie rozumiałam, co Jack we mnie widział. I chociaż Octavia zrobiła wszystko, co w jej mocy, by te niedostatki ukryć, tak całkiem nie była w stanie. Mentalnie machnęłam jednak na to ręką. Skoro w pobliżu nie było Jacka, to niby dla kogo miałam się stroić? Dla kogo miałabym chcieć ładnie wyglądać?
Nie widziałam takiej potrzeby.
Octavia jednak chciała, żebym na spotkanie z rodziną królewską wyglądała przynajmniej porządnie. Z jej słów wynikało, że oboje – zarówno król, jak i jego córka – zwracali na to sporą uwagę. Na moje niepewne spojrzenie Octavia poinstruowała mnie, żebym się nie martwiła, bo wspomnianą kolację mieliśmy jeść w towarzystwie kilkunastu dworzan i różnych gości; istniało więc prawdopodobieństwo, że nie stanę się atrakcją wieczoru. Nieduże bo nieduże, ale jednak. Zawsze to coś.
– Co mam zrobić, żeby mi pomogli? – zapytałam, gdy Octavia usiłowała zawiązać mi gorset. Nie byłam do tego przyzwyczajona, nic więc dziwnego, że protestowałam przy każdym mocniejszym pociągnięciu, zwłaszcza biorąc pod uwagę moje wciąż bolące żebra. Zresztą nie sądziłam, by ściąganie mnie w pasie czymkolwiek w ogóle było koniecznie. W końcu Octavia też dała za wygraną, związując gorset bardzo leciutko, tak, żebym ledwie go czuła. – No wiesz, wydostać się z Iw. Do Oz.
– Przede wszystkim nie proś o to tak od razu – poradziła Octavia, podając mi wierzchnią warstwę sukni. Była całkiem przyjemna, bladoniebieska, z jakiegoś miłego w dotyku, chłodnego materiału; zdecydowanie za bardzo opinała jednak biust i zostawiała zbyt duży dekolt, obwiedziony tylko skrawkiem białej koronki. Przynajmniej dół miała długi i obszerny, a rękawy sięgały łokci. – Jesteś tutaj nowością, atrakcją. Król i księżniczka, a zwłaszcza księżniczka, będą chcieli nacieszyć się twoim towarzystwem, zanim gdziekolwiek cię wypuszczą. Oczywiście jeśli uznają, że nie mają powodu, by się ciebie bać. Jeśli uznają, że mają, lepiej uciekaj jak najszybciej. A jeśli nie, to poczekaj spokojnie, aż Yvette się tobą znudzi, wtedy pozwolą ci odejść i może nawet pomogą sforsować morze.
To naprawdę nie brzmiało zachęcająco. Zarówno to o ucieczce w sytuacji, gdy dowiedzą się, że miałam magię, jak i o czekaniu, aż się mną znudzą.
Ja nie miałam czasu, by na to czekać! Nawet jeśli miałabym udawać śmiertelnie nudną, byle tylko szybko dali mi spokój.
– Nie jestem dobra w zabawianiu ludzi – mruknęłam, niechętnie się do tego przyznając. Nie widziałam nic chwalebnego w tym, że nie potrafiłam zbudować normalnej więzi międzyludzkiej i nie ufałam nikomu, nawet jeśli byłam usprawiedliwiona historią rodzinną. – Nie bardzo wiem, jak to się robi.
– Och, po prostu bądź sobą. – Octavia kompletnie zbagatelizowała moje obawy, machając lekceważąco ręką, czemu przyglądałam się sceptycznie, przekonana, że nie traktowała mnie serio. Może i na pierwszy rzut oka nie wyglądałam jak nietowarzyski gbur, ale przecież taka właśnie byłam. Nie wyolbrzymiałam tego. – Im bardziej będziesz odbierać od ich wyobrażeń i niekonwencjonalnie się zachowywać, tym lepiej. Na pewno dasz radę. A jeśli nie będziesz wiedziała, co powiedzieć, po prostu się uśmiechaj i kiwaj głową. Kobietom tutaj to się zawsze wybacza. Proszę, gotowe. Teraz możesz się pokazać ludziom.
Czułam się jak lalka, chociaż tak naprawdę miałam tylko spięte włosy, odrobinę makijażu i trochę bardziej niż zwykle porządną suknię. W lustrze wyglądałam jednak dobrze; po zabiegach Octavii zdawałam się sobie trochę mniej wychudzona i sponiewierana. Główną zasługą mojego lepszego samopoczucia była natomiast gruntowna kąpiel, którą zaserwowano mi przed zabiegami służącej, bo chociaż nie tak dużo czasu minęło od mojego ostatniego prysznica w motelu, i tak z chęcią zmyłam z siebie brud kolejnej podróży. Zwłaszcza tej z zaświatów.
Podchodziłam do tego wszystkiego bardzo sceptycznie, kiedy w towarzystwie dwóch strażników dążyłam w stronę jadalni, gdzie miała odbyć się kolacja. Nie podobało mi się to strojenie się, uroczyste kolacje i bycie maskotką jakiejś głupiej księżniczki. Może powinnam okazać trochę więcej entuzjazmu i wdzięczności – w końcu to oni mnie uratowali, gdy wylądowałam w Iw – ale jakoś nie potrafiłam ich z siebie wykrzesać. Wobec tego postanowiłam się nie zmuszać i być jedynie zwyczajnie grzeczną.
Już z daleka dobiegł mnie gwar głosów. O mało się wtedy nie cofnęłam, ale ponieważ nadal towarzyszyli mi ci dwaj strażnicy–idioci, zmusiłam się jednak, by iść dalej. Nie chciałam wcale, by byli świadkami mojego tchórzostwa. W związku z tym jeszcze przyspieszyłam kroku i wpadłam do jadalni, zanim jakiś zaaferowany służący w bardzo uroczystym uniformie zdążył mnie przechwycić i zapytać o imię. Pewnie chciał mnie zaanonsować czy coś. Jeszcze czego. Żeby wszyscy gapili się na mnie przy wejściu?
– Panna Dorothy z Ziemi! – usłyszałam za moimi plecami, co zniweczyło moje wszelkie plany. Zazgrzytałam zębami, ale zniosłam to godnie, podnosząc wyżej głowę i rozglądając się ukradkiem po sali.
Zebrało się tam sporo ludzi, biesiadując przy trzech stołach – jeden z nich znajdował się po drugiej stronie pomieszczenia, naprzeciwko wejścia, którym dotarłam na miejsce, natomiast dwa pozostałe stały po bokach, prostopadle do niego. Przy wszystkich trzech stołach siedzieli różni nieznani mi ludzie, w większości różniący się od siebie; byli tam zarówno mężczyźni, jak i kobiety, byli ludzie młodzi, jak i starzy, dobrze ubrani i ci trochę gorzej. Drewniane stoły uginały się pod naporem jedzenia, którego zapach w tamtej chwili dotarł do mnie, natychmiast wzmagając mój apetyt. Z trudem powstrzymałam się od zajęcia pierwszego lepszego miejsca przy pierwszym lepszym stole i poczęstowania się kolacją. Mój wzrok jednak, gdy omiótł już wysoko sklepiony sufit, na którym znajdowały się jakieś malunki, podłogi z czegoś, co przypominało nasz marmur oraz ozdobione starymi kilimami i herbami ściany, automatycznie powędrował w końcu do człowieka, przez którego znalazłam się w tym miejscu. Siedział dokładnie naprzeciwko mnie, po drugiej stronie pomieszczenia, na samym środku głównego stołu.
I patrzył na mnie.
Na pierwszy rzut oka nie wyglądał nawet specjalnie niepokojąco. Ot, zwykły facet koło pięćdziesiątki, trochę lepiej ubrany – jego ubrania musiały zostać uszyte z naprawdę porządnych materiałów – krótko obcięty, szczupły, z pociągłą, surową twarzą o ostrych rysach. Ruchy miał oszczędne, wyważone, był spokojny, chociaż wokół niego zabawa trwała w najlepsze, i bardzo poważny. Nie zaniepokoiłoby mnie to jednak, gdyby nie jeden drobny szczegół.
Król na mnie patrzył. I nie było to sympatyczne spojrzenie.
Od razu, gdy tylko weszłam, poczułam się zagrożona. Wzrok króla wwiercał się we mnie, jakby chciał prześwietlić mnie na wylot i dowiedzieć się, co ukrywałam; nie byłam pewna, czy moje tajemnice by mu się spodobały. Nie miałam jednak ochoty na rozróbę ze mną i pałacowymi strażnikami w roli głównej, dlatego postanowiłam robić dobrą minę do złej gry. Nawet jeśli on rzeczywiście miał powody, by się mnie obawiać. A tak  było, musiało być: w końcu w jego oczach widziałam też głęboko ukryty strach. Nad twarzą panował doskonale, ale wpatrywał się we mnie tak uważnie, że ciężko było tego nie zauważyć.
W końcu w sali ucichły rozmowy, co wprawiło mnie w konsternację. Wcale nie chciałam, żeby wszyscy gapili się na mnie jak na małpę w zoo.
– Zapraszamy do naszego stołu – odezwał się w końcu król Irving, ręką wskazując mi miejsce po swojej lewej stronie. – W końcu jest pani naszym gościem honorowym.
Raczej byłam na cenzurowanym. Ale tego nie powiedziałam na głos.
Nie wiedziałam, jak się zachować. Życie w Nowym Jorku nie nauczyło mnie, jak odpowiadać na powitanie króla czegokolwiek. Nie miałam pojęcia, czy powinnam dygnąć, skłonić się, zrobić piruet? Jak się do niego odezwać, „wasza wysokość”? „Wasza miłość”? „Wasza łaskawość”? Tyle możliwości i naprawdę nie wiedziałam, którą wybrać! Otworzyłam usta, bo czułam, że coś powinnam powiedzieć, nie wydobyło się z nich jednak ani jedno słowo i tylko w głowie kołatała mi się myśl, że w końcu nieodwracalnie uznają mnie za idiotkę. Tylko idiotki nie potrafiły w ogóle odezwać się w towarzystwie, prawda?
Na szczęście w następnej chwili nadeszła odsiecz. I to z najmniej spodziewanego kierunku.
– Och, nareszcie! – wykrzyknęła księżniczka Yvette, jeszcze bardziej rozwalając się na krześle. – Nie, ona będzie siedzieć koło mnie, to nie będę się tak nudzić. No chodź, nie bój się, nie jesteśmy straszni!
Miałam wątpliwości, ale postanowiłam się przemóc. Bez słowa skinęłam królowi głową – w żaden sposób nie odpowiedział i nie miałam pojęcia, czy świadczyło to o tym, że jednak zachowałam się impertynencko, czy raczej że był gburem – po czym ruszyłam w stronę miejsca po prawej stronie księżniczki. Dopiero po chwili udało mi się odwrócić wzrok od króla i spojrzeć właśnie na nią.
Była w moim wieku albo nawet trochę młodsza. Jasnowłosa, o nieco bladej skórze, jakby nigdy nie widziała słońca; zapewne również tego skutkiem były niewielkie sińce pod oczami. Miała regularne rysy twarzy i bardzo klasyczną urodę, włącznie z ładnie wykrojonymi ustami i zgrabnym nosem, z tego, co mogłam też zauważyć, była raczej szczupła; jej wyraz twarzy jednak i znudzenie widoczne w niebieskich oczach nie zachęcały do bliższej znajomości. Ja przynajmniej odniosłam wrażenie, że księżniczka Yvette nie była specjalnie towarzyską, sympatyczną osobą. Nawet jeśli ucieszyła się na mój widok. I tak wiedziałam, że nie miało to nic wspólnego ze mną, a raczej z powiewem nowości, jakiego byłam sprawczynią.
W zasadzie w niej i jej ojcu było coś podobnego. Obydwoje patrzyli na mnie z taką samą mieszanką zainteresowania i pogardy, jakby zdawali sobie sprawę, że w gruncie rzeczy patrzyli na niżej postawioną, mniej rozwiniętą cywilizacyjnie istotę. Skwitowałam to mentalnym wzruszeniem ramion; ostatecznie co mnie obchodziło, co ta dwójka o mnie myślała? I tak zamierzałam wydostać się z Iw natychmiast po odnalezieniu Jacka i wymyśleniu sensownego sposobu na powrót do Oz. Nie zamierzałam tam zostawać, nie zamierzałam się wtrącać w ich sprawy ani grozić moją magią. Zwłaszcza że w przypadku tej ostatniej, ta broń bardzo łatwo mogła się okazać obosieczna.
Usiadłam w końcu i właśnie wtedy wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wrócili do spoglądania w swoje talerze i rozmów z sąsiadami przy stołach, jakbym stała się niewidzialna. Odetchnęłam z ulgą. O wiele łatwiej powiedzieć coś głupiego, gdy wiesz, że słucha cię tylko jedna osoba – nawet księżniczka – niż gdy słucha cały dwór. Nawet jeśli niewiele obchodziła mnie ich opinia o mnie, i tak chętnie przyjmowałam taką chwilę spokoju.
– Dziękuję za gościnę – odezwałam się, chociaż nie byłam pewna, czy to zostanie dobrze odebrane. Postanowiłam jednak zaryzykować. – To bardzo miłe z waszej strony, że zaprosiliście mnie do pałacu, gdy tu wylądowałam.
– Tata tak postanowił, też dlatego, że go o to prosiłam – odparła Yvette, wzruszając ramionami. – Tutaj, w pałacu, jest okropnie nudno. Dlatego musisz mnie zabawiać. Opowiedz coś o sobie!
– Tak, opowiedz coś o sobie – wtrącił król podejrzanie spokojnym tonem głosu. Przynajmniej dla mnie brzmiał on podejrzanie. – Wiemy tylko, że masz na imię Dorothy, bo tak przedstawiłaś się służącym, i że przybyłaś z Ziemi. Skąd się tu wzięłaś? Po co przybyłaś?
– To był przypadek – odparłam zgodnie z prawdą. Nie zamierzałam mówić ani słowa na temat Czarownic, Czarnoksiężnika i magii, zamierzałam jednak kierować się jedną prostą zasadą: by nie kłamać tam, gdzie nie było to konieczne. Dużo trudniej złapać kogoś na kłamstwie, gdy przynajmniej częściowo mówi prawdę. – Chciałam dostać się do Oz. Tornado… trochę się pomyliło.
Albo raczej Jo zrobiła, co mogła, żebyśmy tam nie trafili. Ale tego już nie powiedziałam.
– Do Oz? – zainteresowała się Yvette. – A po co?
– Są tam moi rodzice. – Nie widziałam powodu, by i tu nie powiedzieć prawdy. – Próbuję się do nich dostać. Nie byłam zresztą sama, z Ziemi przybył ze mną pewien mężczyzna. Nic o nim nie słyszeliście?
– Nie, niestety. – Pomimo tych słów, w głosie króla Irvinga nie zabrzmiała ani jedna nuta współczucia. – Jeśli jednak wyrazisz takie życzenie, ktoś może spróbować się czegoś na ten temat dowiedzieć. Iw to niewielka kraina. Jeśli twój przyjaciel tu trafił, z pewnością gdzieś znajdzie się tego ślad.
Przygryzłam wargę, zastanawiając się przez moment. Król nie wyglądał na bezinteresownego człowieka. Jeśli mimo to zaproponował pomoc, to musiało znaczyć, że widział w tym jakiś swój interes. Ciekawe. Może obawiał się, że skoro magia objawiła się po naszym przybyciu do Iw, oznaczało to, że nie ja ją miałam, tylko właśnie Jack? To byłoby nawet sensowne. Ostatecznie po moim przybyciu do pałacu nie zachowywałam się w żaden podejrzany sposób. Nie używałam magii. Mógł dojść do takiego wniosku; a skoro doszedł, na pewno chciałby odnaleźć Jacka, bo na pewno nie zostawiłby bez nadzoru w swojej krainie człowieka, który potencjalnie władał magią. Może mogłam w takim razie jakoś to wykorzystać?
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdyby udało się coś takiego zorganizować – odpowiedziałam więc po chwili, ostrożnie dobierając słowa. Król Irving skinął głową.
– Porozmawiaj ze swoją pokojówką, na pewno zna kogoś, kto mógłby się tym zająć. Nie chciałbym, żebyś czuła się w naszym pałacu źle, a skoro to ma poprawić ci humor, chętnie pomożemy.
Naprawdę nie rozumiałam, czemu miałam wrażenie, że ten facet mówił co innego, a myślał co innego. Przecież nie miałam po temu żadnych powodów. A jednak nie wierzyłam w ani jedno jego słowo. Może to przez to, co wcześniej powiedziała mi Octavia?
Naprawdę miałam wrażenie, że on mnie badał. Jakby chciał zadecydować, czy mogłam stanowić zagrożenie. I nie wiedziałam, jaka odpowiedź byłaby dla mnie najlepsza. Nie chciałam wywoływać wojny; chciałam tylko znaleźć Jacka i wrócić do Oz. Dlatego nic nie mówiłam i udawałam normalną. Powiedzieć zawsze zdążę, powtórzyłam sobie.
Podziękowałam za obietnicę pomocy i zajęłam się swoim talerzem, do którego służący właśnie nalał mi jakiejś zupy. Wyglądała i pachniała smakowicie, choć na pierwszy rzut oka nie potrafiłam stwierdzić, z czego była zrobiona; obejrzałam się za służącym, żeby go zapytać, ale on nalewał już zupę siedzącej po mojej lewej Yvette. W następnej chwili król Irving coś krzyknął, zamachnął się i służący, uderzony w twarz, niczym długi poleciał na podłogę wraz z pełną wazą.
Chłopak, który nas obsługiwał, to był dzieciak, miał najwyżej siedemnaście lat; automatycznie chciałam się podnieść, żeby mu pomóc, ale Yvette zatrzymała mnie niedbałym ruchem dłoni, na cały incydent właściwie w ogóle nie zwracając uwagi. Zupa wylała się na posadzkę, a służący zaczął zbierać się niezdarnie, bardziej dbając o skorupy wazy niż własną twarz, z której lała się krew; król musiał trafić go sygnetem, który nosił na małym palcu prawej ręki. Irving w następnej chwili wychylił się i szepnął coś do innego służącego, stojącego pod ścianą, który nie ruszył się nawet, gdy jego młodszy kolega stracił równowagę.
– O co chodziło? – zapytałam szeptem Yvette; ta obojętnie wzruszyła ramionami.
– A jak myślisz? Chłopak właśnie stracił pracę. Posiedzi z tydzień w lochach, to zrozumie swój błąd.
Wpatrywałam się w chłopaka, gdy inny służący wyprowadzał go z sali, trzymając pod ramię, i przekazywał stojącemu w drzwiach strażnikowi. Nic z tego nie rozumiałam.
– Ale za co? – drążyłam temat, chociaż domyślałam się, że przeginałam strunę. Yvette jednak jeszcze zdobyła się na odpowiedź.
– Jak to, za co? – prychnęła. – Widać, że nie znasz pałacowych zwyczajów. Służący zawsze najpierw ma obsłużyć króla, potem księżniczkę, a dopiero potem ich gości. To będzie dobry przykład dla innych, żeby nie byli tak nieuważni.
I za to dostał w twarz?, pomyślałam z niedowierzaniem, nie powiedziałam już tego jednak na głos, zwłaszcza że Yvette na powrót zajęła się swoją zupą. Przez moment tylko wpatrywałam się w swój talerz, niezdolna do zrobienia choćby jednego ruchu. Dopiero po chwili rozejrzałam się dookoła, by stwierdzić, że nikt z obecnych na sali nie zwrócił absolutnie żadnej uwagi na cały incydent. Czy to znaczyło, że jednak to ze mną było coś nie tak?
– Jak to właściwie się stało, że twoi rodzice są w Oz, a ty znalazłaś się na Ziemi, Dorothy? – odezwał się król całkiem spokojnie, jakby nic się nie stało. Obejrzałam się na niego z roztargnieniem. – Wędrówki między światami nie są u nas częste.
– Dużo widziano tutaj takich przypadków?  - zainteresowałam się, nie przejmując się specjalnie, że niegrzecznie z mojej strony było odpowiadać pytaniem na pytanie. Król skrzywił się, ale odpowiedział.
– Ja żadnego – odparł takim tonem, jakby było oczywiste, że takie tematy go nie interesowały. Dla mnie to jednak nie było takie oczywiste, w końcu z jakiegoś powodu zainteresował się mną. – Podróżowanie między światami w ogóle nie jest popularne. Więc jak to się stało, że ty się tutaj znalazłaś?
– Moi rodzice pochodzą z Ziemi – wyjaśniłam, nie dodając, że wkurzało mnie, jak odbijał piłeczkę. Nawet nie zauważyłam, kiedy kolejny służący zabrał nam talerze; już po chwili na stołach pojawiły się kolejne potrawy, a chociaż żołądek ściskał mi się boleśnie z głodu, nie odważyłam się niczego sobie nałożyć. – Znaleźli się w Oz przypadkiem, a ja poszłam ich śladem. Pomaga mi w tym mój znajomy, Jack, który jest stąd. To on poznał mnie na Ziemi z pewną kobietą, która potrafi przepowiadać magiczne tornada.
Tyle chyba mogłam powiedzieć. To wydawało się dość bezpieczne, wystarczająco dokładne, by zamknąć usta na kolejne pytania i wystarczająco ogólne, by nie naprowadzić nikogo na ślad Jo. Może i to między innymi przez nią zginęła ciocia, może chciała nas wprowadzić w pułapkę, ale nie mogłabym odwdzięczyć się jej tym samym. Nie tylko dlatego, że ostatecznie nam pomogła.
– Naprawdę? Jest ktoś taki? – zapytał król i w jego głosie wyraźnie słyszałam sceptycyzm. Pokiwałam stanowczo głową.
– Oczywiście – potwierdziłam z całą pewnością siebie, na jaką było mnie stać. – Na Ziemi nauka jest dużo bardziej rozwinięta niż w Oz czy Iw. Są tam ludzie, którzy zajmują się prognozami pogody, to znaczy przepowiadaniem, jaka będzie pogoda, i próbują też przepowiadać tornada. Z różnym skutkiem, co widać choćby po tym, że nie trafiłam do Oz, jak planowałam. Moja znajoma akurat zajmuje się tymi magicznymi tornadami.
– Ziemia musi być ciekawym miejscem – zauważył, na co zmarszczyłam brwi; chociaż brzmiało to niewinnie, miałam wrażenie, że coś się za tymi słowami kryło. Ale ponownie: pewnie po prostu miałam paranoję. – Mogłabyś opowiedzieć nam co nieco o waszych wynalazkach. Może to pomogłoby w zorganizowaniu ci transportu do Oz.
Nie, to nie była moja paranoja. Ten mężczyzna naprawdę sugerował, że jeśli mu pomogę, to i on pomoże mnie. Tylko czego właściwie chciał? Co takiego z mojego świata mogłoby mu być potrzebne?
– Zabieram cię potem do siebie – wtrąciła się znienacka Yvette, która najwyraźniej śmiertelnie się nudziła. Nic dziwnego, w końcu nastrój na tej kolacji był raczej grobowy. – Tutaj nigdy nic się nie dzieje. Pomożesz mi się rozerwać.
– Pomogę? – Moja mina musiała być bardzo niepewna, bo Yvette zachichotała.
– No tak. Wiesz, tak sobie na ciebie patrzę i myślę, że mogłabyś być całkiem ładna, gdybyś trochę o siebie zadbała. A skoro ty tego nie robisz, ja ci pomogę. To będzie dla mnie wyzwanie, a już dawno nie miałam żadnych wyzwań.
Aha, więc miałam być taką dużą, żywą lalką. Skoro nie było innego wyjścia…
Jakbym kiedykolwiek w ciągu ostatnich tygodni miała czas się zatrzymać, uczesać i umalować…
– Oczywiście, to będzie dla mnie przyjemność. – Te słowa zaskakująco łatwo przeszły mi przez usta. Chociaż chyba nie powinnam się dziwić, w końcu ostatnimi czasy uczyłam się coraz lepiej kłamać. – Ostatnio nie miałam zbyt wiele okazji, by o siebie dbać.
Domyślne kiwnięcie głową, jakie w odpowiedzi otrzymałam, powinno być właściwie dla mnie obraźliwe, ale ponownie się nim nie przejęłam. Znacznie bardziej niepokoiły mnie uważne spojrzenia króla Irvinga, które ciągle mi rzucał.
Kolacja później potoczyła się raczej spokojnie: na stół wchodziły kolejne dania, których łącznie było chyba ze dwadzieścia, towarzystwo zajadało się w najlepsze, na szczęście już zupełnie się mną nie interesując, a król i księżniczka raz na jakiś czas rzucali jakieś pytania w moim kierunku, zazwyczaj mało dokładne i na tyle niewinne, bym bez problemu się im wymigiwała. Opowiedziałam, kim byli moi rodzice i z jakiej rodziny pochodziłam; opowiedziałam, co na co dzień robiłam na Ziemi oraz czy zostawiłam tam jeszcze jakąś rodzinę („żadnej” – brzmiała całkiem szczera odpowiedź); opowiedziałam wreszcie, kim był Jack. Nie widziałam potrzeby ukrywać, czym na co dzień się zajmował, skoro stanowiło to jeszcze jeden argument przeciwko mnie jako osobie niebezpiecznej: w końcu Jack, jako łowca czarownic, nie zadawałby się ze mną przecież, gdybym miała magię. Logika tego stwierdzenia była nie do odparcia i król musiał na to wpaść, jeżeli oczywiście nie uznał, że okłamałam go też w sprawie Jacka. Musiałby jednak uznać, że byłam najlepszym kłamcą pod słońcem, gdyby doszedł do takiego wniosku.
W pewnym momencie zabrzmiała nawet jakaś muzyka i miejscowy zespół, którego nazwy nie poznałam, zagrał nam parę skocznych melodii; nawet to jednak nie rozjaśniło ogólnego nastroju, który do najweselszych nie należał. Zanotowałam sobie w pamięci, by zapytać o to Octavię, gdy ponownie ją spotkam.
Gdy wreszcie uczta się skończyła, Yvette krętymi korytarzami zaprowadziła mnie do swoich komnat, znajdujących się na najwyższym piętrze budynku. Na każdym rogu kłaniali się nam strażnicy, których w tym miejscu zdawało się być więcej niż mieszkańców; kiedy w którymś momencie przechodziłyśmy przez wyjątkowo wąski korytarzyk, który, jak wyjaśniła mi Yvette, był skrótem do jej skrzydła, zatrzymałam się, gdy mój wzrok padł na wiszący na ścianie obraz.
Był sporych rozmiarów, pionowy, oprawiony w bogato zdobioną ramę, która wyglądała na szczerozłotą. Na początku zatrzymałam się, bo po prostu zdziwiło mnie, że tak oprawiony obraz znajdował się w tak mało reprezentacyjnym miejscu. Dopiero potem spojrzałam na niego uważniej i gdy przyjrzałam się twarzom widniejących na obrazie ludzi, w jednym z nich rozpoznałam trochę młodszego króla Irvinga.
Na portrecie znajdowało się, wraz z królem, osiem osób. Sześcioro dzieci w różnym wieku – od najmniejszego, które nie mogło mieć nawet dwóch lat, do najstarszego, jasnowłosego wyrostka w wieku lat około dwunastu, trzynastu. Wszyscy byli odświętnie ubrani, w podobne kolory – królowały czerwień i złoto – i wszyscy w jakiś sposób byli do siebie podobni: jasnowłosi, o nieco bladej karnacji. Urodę musieli odziedziczyć po ojcu i matce, stojącej z boku grupki, chudej, mizernej kobiecie o hardym spojrzeniu, której blond włosy zawinięte w grube warkocze dwukrotnie oplatały głowę. Gdyby nie to spojrzenie, wyglądałaby dość niepozornie i nie pasowałaby do przystojnego, młodego na portrecie króla Irvinga. Jemu też przyjrzałam się dosyć uważnie. Portret musiał być pochlebiony, i to mocno, bo sądząc po twarzy księżniczki Yvette, na portrecie mającej jakieś dziesięć lat, nie mogło minąć aż tyle czasu, by tak diametralnie zmienił się wygląd króla. Ostatecznie w jadalni widziałam mężczyznę postarzałego, o ostrych rysach twarzy i widocznych zmarszczkach; na portrecie natomiast król był młody i przystojny, owszem, nadal surowo patrzący przed siebie, jakby zobaczył tam coś, co mu się bardzo nie podobało, ale jednak przystojny. W rzeczywistości nie wyglądał tak dobrze. Chyba że przez ostatnie kilka lat naprawdę się postarzał.
– O co chodzi? Dorothy, nie mamy całego dnia! – Dobiegł mnie w końcu zrzędliwy krzyk księżniczki Yvette, która wróciła się do mnie, gdy tylko stwierdziła, że zastopowało mnie przy obrazie. Idąc za moim spojrzeniem, zerknęła na niego, co dostrzegłam kątem oka, po czym skrzywiła się brzydko. – No tak, zapomniałam, że to tutaj wisi. Już? Obejrzałaś sobie? Możemy iść dalej?
Zawahałam się. Opryskliwy ton księżniczki nie zachęcał do zadawania pytań, z drugiej strony jednak wiedziałam, że byłam jej atrakcją, co kazało mi podejrzewać, że wiele mi w razie czego wybaczy. A najchętniej zapytałabym o ten obraz. Z czystej ciekawości, oczywiście, bo przecież nic mnie z tymi ludźmi nie łączyło.
Nie chodziło o to, że mogłabym wywrzeć na niej złe wrażenie – na przykład, że byłam wścibska. Chodziło raczej o zwykłe ludzkie uczucia. Widziałam przecież, że na kolacji była tylko ona i jej ojciec. Sugerowało to, że reszty rodziny nie było, bo coś im się stało. Nie chciałam wywoływać u księżniczki przykrych wspomnień i budzić jakichś demonów z przeszłości. Po prostu.
Z drugiej strony… Ona wcale nie wyglądała tak, jakby portret zrobił na niej jakieś wrażenie, więc może nie było w tym nic złego?
– To rodzina królewska? – zapytałam wobec tego, wskazując ręką portret. Moje wahanie trwało może ze dwie sekundy, ale księżniczka i tak była już zniecierpliwiona.
– Tak, to była moja rodzina – potwierdziła niechętnie. – A teraz, czy możemy już iść?
– Zginęli? Jeśli tak, to bardzo mi przykro – wymamrotałam, bo sama nie byłam pewna, czy faktycznie powinno mi być przykro, czy raczej powinnam była powiedzieć coś całkiem innego. Yvette tylko lekceważąco wzruszyła ramionami.
– No, pewnie nie żyją. Trudno. Czasami tak w życiu bywa.
Cofałam te słowa o współczuciu, ona nie zasługiwała na współczucie. W ogóle.
– Pewnie? Czyli nie wiadomo tego na pewno? – zdziwiłam się.
Yvette posłała mi w odpowiedzi spojrzenie, które mnie zaniepokoiło. Nie chodziło nawet o jego wyraz, chociaż podejrzliwość, którą zobaczyłam w jej oczach, powinna mi chyba zapalić w głowie lampkę ostrzegawczą; chodziło raczej o coś innego, co kazało mi przypuszczać, że z księżniczką jednak nie wszystko było w porządku.
Zanim zdążyłam się otrząsnąć, Yvette odpowiedziała nieco opryskliwie, obojętnie – choć nie byłam pewna, czy tylko tej obojętności nie udawała:
– Trafili do Króla Gnomów, a stamtąd nie wychodzi się żywym, więc raczej jestem pewna, że nie żyją. A dlaczego właściwie cię to tak interesuje? To nie twoja sprawa, co stało się z moją rodziną. Pamiętaj, że jesteś tu tylko naszym gościem.
– Jasne – mruknęłam, ostatecznie postawiona w stan gotowości. – Pytałam z uprzejmości, żeby podtrzymać rozmowę. Jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to przecież nie musimy.
– Owszem, nie chcę – potwierdziła, po czym dodała już zupełnie innym tonem, dużo bardziej beztrosko: – A teraz chodźmy, wybiorę dla ciebie kilka sukienek. Bardzo jestem ciekawa, jak będą leżały!
Niechętnie zostawiłam za sobą portret, stwierdzając, że w zasadzie miałam po tej rozmowie więcej pytań niż odpowiedzi. Nie miałam pojęcia, kim był Król Gnomów i dlaczego rodzina królewska się u niego znalazła. Nie wiedziałam, czemu z królem została tylko akurat księżniczka Yvette i nie miałam pojęcia, dlaczego Irving jeszcze trzymał ją na dworze.
W końcu tylko jedno było dla mnie jasne.
Yvette musiała umieć czarować. Nie widziałam innego wytłumaczenia dla tego, co zobaczyłam. A zobaczyłam bardzo wyraźnie, że kiedy się do mnie zwróciła, jej oczy zmieniły kolor na intensywnie zielony. Różnica w kolorze była tak duża, że nie było mowy o pomyłce. Wiedziałam, co widziałam, i nie znałam dla takich umiejętności jak zmiana koloru oczu innego wytłumaczenia. Yvette siedziała na dworze, bo król Irving się jej bał, tak samo jak mnie.
Córka króla najwyraźniej umiała posługiwać się magią.

9 komentarzy:

  1. Tydzień temu nie skomentowałam rozdziału, jestem okropna! Cały weekend w pracy, a w nocy czytałam poprzedni rozdział, piszcząc jak dziecko, czym pobudziłam koleżanki. Trudno jednak opanować się, czytając o kolejnych przygodach Dorothy!
    A co do tego rozdziału, to był świetny. Pełen tajemnic, dał nam więcej pytań niż odpowiedzi. Yvette jakoś nie nastraja pozytywnie, w dodatku włada magią, co jeszcze bardziej zastanawia. Przyznam, że z początku byłam przekonana, że król to będzie - jakimś cudem - wujek Dorothy, ale byłam głupia :D
    Jedyne, czego się przyczepię, to brak Jacka w rozdziale :c Ja wiem, że tak musi być i w ogóle, ale już tęsknie za naszym kochanym rozrabiaką.
    A jeszcze dopatrzyłam się jednego błędu: "Im bardziej będziesz odbierać od ich wyobrażeń i niekonwencjonalnie się zachowywać, tym lepiej." -> zamiast "odbierać" miało być chyba "odbiegać" :)
    Pozdrawiam i czekam na kolejny rozdział!
    Viv

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, rozumiem Cię całkowicie, widać to choćby po tym, kiedy na ten komentarz odpowiadam:) Cieszę się w takim razie;)

      To dobrze, że tak uważasz, bo ja osobiście tych rozdziałów nie lubię XD pewnie też dlatego, że nie ma w nich Jacka, ale na dobrą sprawę niewiele się w nich dzieje i to pewnie też dlatego. Przyznam szczerze, że początkowo różne miałam pomysły na postać wujka, ale ostatecznie uznałam, że jego objawienie się w takim momencie byłoby zbyt podobne do tego, jak Dorothy spotkała ojca;)

      To nie mam dobrych wieści - jeszcze sobie potęsknisz...

      No pewnie, że tak. Dzięki, zaraz poprawię :D

      Całuję!

      Usuń
  2. No nie ma co, urocza ta królewska rodzinka.
    Ale pod koniec zrobiło mi się szkoda króla.
    Ha! Jakieś gnomy, jakiś spisek i coś czuję, że Dee na sto procent znajdzie się w tam, gdzie jest Król Gnomów. I może jeszcze znajdzie Jacka :D Tak sobie gdybam.
    Rozdział świetny, choć Jacka brak. :(
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha! Przeczytałam właśnie zapowiedź i się szczerze i mi poprawiła humor i w ogóle <3

      Usuń
    2. Ona jest na to obliczona, tym bardziej zawiedziecie się po rozdziale ;>

      No fakt, urocza. A co do króla - niesłusznie, o tym więcej będzie później. Ale wiesz... jesteś całkiem bliska prawdy :D

      No wiem :(

      Całuję!

      Usuń
  3. Nie wiem, czy rodzinka królewska chće pomoc dorothy czy nie, choc obstawiam raczej to drugie, ale wiem,ze jest popaprane. Zastanawiam sie tylko,czy od zasze, czy od pewnego czasu. Co stało siez reszta, czy naprawde stoi za tym Krol Gnomow? Czy ktokolwiek w tym Iw mowi prawdę? Iw jest jeszcze dziwniejsze niz Oz, szaleństwo jest najniebezpieczniejszą bronią i obawiam sie,ze Dorothy moze soe szybko o tym przekonać. Zycze jej,zeby jak najszybciej sie wyrwała z tego pałacu,Bo nie sadze,by król lub księżniczka chcieli jej pomoc. Czekam na cd i na Jacka <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rodzinie królewskiej jeszcze trochę będzie, bo faktycznie - normalna to ona nie jest;) i raczej nie liczyłabym na ich pomoc xd z jedna taka szczera osoba może się znajdzie, ale myślę, że Dorothy sobie poradzi:) ale masz rację - jeszcze się przekona, że Iw może być niebezpieczne...;)

      Całuję!

      Usuń
  4. Witam,

    Pojedynek czarownic? Tak mi się skojarzyło :D Niczym w HP na przykład. Myślę, że Dee nie ma paranoi. Jest ostrożna i tyle. Dodatkowo wygląda na to, że w Iw każdy chce rozegrać z nią własną partie. Zasady gry są nieznane. Czekam na piątek!

    P.S. Mam osobistą prośbę - szablon śliczny, nagłówek też, ale czy dało by się coś zrobić z tłem pod postem? Przyznam, że już drugi rozdział czytam na komórce, bo na blogu nie daje rady przez to tło.
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pojedynek czarownic? Póki co nie planuję, chociaż kiedyś, może... XD no masz rację, ale tak to jest i trzeba być ostrożnym, gdy się trafia do miejsca, w którym nie zna się reguł gry. Tym bardziej wtedy, gdy wszyscy udają życzliwych.

      Hmm, dziękuję, ale może wytrzymasz jeszcze troszkę? I tak będę go niedługo zmieniać:)

      Całuję! ;*

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.