7 lutego 2015

48. Dorothy i albatros

Arkansas powitało nas wyżynami, dużą ilością lasów i szeroką, płynącą praktycznie wzdłuż drogi Arkansas River, dopływem Missisipi o brzydkim, brudnobrązowym kolorze, tak bardzo różniącym się od rzeki przepływającej przez Emerald City, którą pamiętałam z mojej niedawnej wizyty w Oz. Siedziałam już wtedy na przednim siedzeniu, żeby nie dać Jackowi powodów do martwienia się o mnie, zaglądania do mnie do tyłu i – nie daj Boże – zauważenia, że płakałam.
Było mi źle, było mi ciężko na sercu i tym bardziej widoki, które przewijały się za oknami samochodu, gdy Jack coraz pewniej prowadził samochód poza Fort Smith, źle na mnie wpływały. Siedziałam więc na przednim siedzeniu pasażera, z brodą opartą o dłoń, wpatrując się beznadziejnie w krajobraz za oknem i udawałam, że byłam zbyt zajęta, by porozmawiać z Jackiem. Nie bardzo zresztą wiedziałam, o czym miałabym z nim rozmawiać.
Wszystko, co chciałam mu powiedzieć, zmieściłoby się w dwóch słowach.
Lub ewentualnie w dwudziestominutowej przemowie, w której wyjaśniłabym swoje beznadziejne zachowanie od samego początku, a ostatecznie od chwili, gdy powiedział, że mnie kocha. To wtedy najbardziej ześwirowałam.
Miałam tego dość. Przez moje idiotyczne przekonania, że lepiej wiedziałam, co dla nas obojga było dobre i co się wokół mnie działo, straciliśmy już zbyt dużo czasu. A jednak siedziałam w wynajętym na prawo jazdy cioci samochodzie bez słowa, wyglądając przez okno, zaś Jack nie próbował przerywać tej ciszy, zapewne przekonany, że miała na mnie wpływ terapeutyczny. Nie miała. Sprawiała tylko, że denerwowałam się coraz bardziej i to nie tylko z powodu ciotki.
Nieważne. To wszystko było nieważne. Nieważne, że nie wiedziałam, czego chciałam od życia i nie miałam pojęcia, gdzie powinnam wylądować. Nieważne, że bałam się zobowiązań, przywiązania się do Jacka i utraty go tak samo, jak utraciłam dwóch ważnych facetów w moim życiu – ojca i wujka. Nieważne, że on podobno miał stać się przyczyną mojej śmierci. Jack był jak miecz Damoklesa. A ja nawet nie miałam stuprocentowej pewności, że to zagrożenie było prawdziwe.
Przed oczami ciągle miałam bladą, śmiertelnie spokojną twarz cioci, która zginęła, ratując mnie od śmierci. Nie uczyłam się na błędach. Już raz prawie zginęłam i mimo to nie powiedziałam mu, co do niego czułam. Naprawdę musiałam to przechodzić ponownie? Naprawdę musiałam przypominać sobie, że gdyby nie ona, nigdy nie miałabym okazji mu tego powiedzieć? Jasne, chodziło o coś więcej niż tylko o moje uczucia do Jacka, nie dlatego ciocia oddała za mnie życie. Ale zrobiła to. A ja, jeśli chciałam sobie udowodnić, że ta śmierć nie poszła tak całkiem na marne, musiałam coś zrobić. Coś zmienić.
Powiedzenie Jackowi całej prawdy wydawało mi się dobrym początkiem.
Trzy godziny jazdy upłynęły nam w nieprzerwanej ciszy, i pomijając nieustający ból w okolicach serca, milczenie z nim było przyjemne. Chociaż spędziliśmy mnóstwo czasu w szpitalu, a później na zakupach – musieliśmy wymienić ubrania, bo obydwoje mieliśmy je ubrudzone krwią – i wynajmie samochodu, i tak dojechaliśmy na miejsce z godzinnym zapasem.
Okolica, w której Jack zaparkował auto, była niemalże całkiem wyludniona. Zjechaliśmy z Massard Road na jakąś boczną, utwardzaną drogę i chwilę później Jack zatrzymał się na poboczu, wjeżdżając na nie trochę głębiej, by nie tarasować przejazdu, a ja rozejrzałam się dookoła. Otaczała nas łąka, na której niemalże nic nie rosło; za łąką natomiast z obydwu stron rozpościerał się zielony, liściasty las. Jak okiem sięgnąć nie widziałam ani jednego domostwa; również droga była pusta, nie licząc naszego samochodu. Spojrzałam pytająco na Jacka i odezwałam się po raz pierwszy, odkąd wsiadłam do auta w wypożyczalni jakieś trzy godziny wcześniej.
– To na pewno tutaj? – zapytałam sceptycznie. Stanowczo kiwnął głową.
– Tego akurat jestem pewien, tornado tutaj będzie. – Ja nie podzielałam jego pewności, biorąc pod uwagę, że ta informacja przyszła od Jo, nie powiedziałam tego jednak na głos. Mimo to Jack podchwycił moje sceptyczne spojrzenie i westchnął. – Widziałem już te mapy, Dee. Dlatego Jo musiała użyć prawdziwego magicznego tornada, bo rozpoznałbym na jej materiałach, gdyby nas okłamała. Musimy tylko poczekać, mamy jeszcze godzinę.
Wychyliłam się i spojrzałam w niebo. Pokrywały je ciemne, burzowe chmury, które wyglądały dość niepokojąco. Chociaż nie padało, mimo stosunkowo wczesnej pory – była dopiero piąta po południu – na całą ziemię wokół nas padał cień i robiło się dość ponuro. No dobrze, może jednak pod tym względem Jo nie próbowała nas oszukać. Co nie zmieniało faktu, że uważałam za wariactwo pójście w tornado wskazane nam przez kobietę, która chciała nas wydać Clarissie. A co, jeśli sprowadziła tutaj ludzi Augusta?
A co, jeśli to tornado jednak prowadziło donikąd?
Czym prędzej odsunęłam od siebie te myśli. Tych złych miałam ostatnio stanowczo za dużo. Powinnam skupić się na pozytywach, o ile jakieś istniały. Nie było to jednak takie proste.
– Nie boisz się, że Jo nas wyda? Że August wie, że tutaj będziemy? – zapytałam, bo to i tak było lepsze od myślenia o cioci. Zrzuciłam z nóg buty i podwinęłam je pod siebie, zwijając się praktycznie w kulkę na siedzeniu pasażera wynajętej toyoty.
Jack posłał mi zatroskane spojrzenie.
– Jestem przygotowany na taką ewentualność – odparł, choć nie uściślił, w jaki dokładnie sposób. Pewnie psychicznie. – Ale nie sądzę, żeby Jo miała im powiedzieć prawdę. Pomogła nam, kiedy uciekaliśmy. Myślę, że mimo wszystko miała jakieś wyrzuty sumienia.
– Ale coś jest nie tak z tym tornadem – dodałam uparcie. Jack westchnął.
– Dorothy, już to przerabialiśmy. Naprawdę nie mamy wyjścia. Gdziekolwiek wylądujemy, damy sobie radę. Nie myśl teraz o tym.
– To o czym mam myśleć? – wymamrotałam. Chyba jednak dosłyszał, bo po chwili odpowiedział wyjątkowo, jak na niego, niepewnie:
– Dee, naprawdę bardzo mi przykro z powodu twojej cioci. Zdaję sobie sprawę, że to niczego nie zmieni, ale chcę, żebyś wiedziała, że jeśli potrzebowałabyś o tym porozmawiać… To jestem tutaj. Możesz porozmawiać ze mną.
– Nie chcę o tym rozmawiać – zaprotestowałam. Serce zaczęło mi szybciej bić i znowu miałam kłopoty z oddychaniem.
– Dorothy, spokojnie. Nie zamierzam cię do niczego zmuszać. Chodzi mi tylko o to, że gdybyś chciała…
Szarpnęłam za klamkę i wyskoczyłam z samochodu, dopiero poniewczasie orientując się, że zostawiłam w środku buty. Cofnęłam się, żeby je założyć, ale nie miało znaczenia, że się spieszyłam, bo Jack nie próbował mnie ścigać. Nie zamierzałam zresztą uciekać; musiałam po prostu wyjść z auta, bo zaczynałam się w nim dusić.
Zrobiłam kilka kroków w stronę rosnącej obok drogi łąki, wdychając świeże powietrze tej spokojnej okolicy. Objęłam się ramionami, przyglądając ciemniejącemu coraz bardziej niebu i czując za plecami obecność Jacka. Przez wnętrzności musiał lać mi się gorący ołów; inaczej przecież nie bolałoby aż tak bardzo.
– Dorothy…
Cichy szept Jacka usłyszałam tuż za plecami; po chwili mężczyzna objął mnie delikatnie od tyłu, przyciągając do siebie, aż oparłam się plecami o jego klatkę piersiową. Nie protestowałam. Nie zrobiłam nic, żadnego gestu w jego stronę; po prostu tak stałam, nadal wpatrując się w rozciągający się za łąką las, czując ciepły oddech Jacka na szyi. W końcu, po chwili, wyciągnęłam ramiona i dłońmi chwyciłam jego obejmujące mnie ręce, chociaż nie zamierzałam go odtrącić, jak zapewne spodziewał się Jack; poznałam to po napięciu mięśni, które wyczułam pod palcami. Powoli opuściłam głowę, aż oparłam ją o jego ramię. Nie, nie chciałam go odtrącać. W końcu tylko dzięki niemu wciąż stałam na nogach.
Odetchnęłam głęboko kilka razy, głęboko w płuca wciągając jego znajomy zapach, tak bezpiecznie mi się kojarzący. Wielokrotnie wcześniej miałam wrażenie, że nie poradziłabym sobie, gdyby nie Jack; w końcu ratował mnie tyle razy, a to przed Czarownicą, a to przed Strachem na Wróble, a to przed Kalidachami i innymi stworzeniami zagrażającymi mi w Oz. Po raz pierwszy jednak miałam wrażenie, że on nie tylko ratował mi życie. W końcu gdyby nie on, chyba nigdy nie wyszłabym z tego szpitala. Gdyby nie on, byłabym obecnie kłębkiem nerwów. No dobrze, i tak byłam, ale wiedziałam dobrze, że bez niego byłoby dużo, dużo gorzej.
Nie wiedziałam, w którym dokładnie momencie Jack stał się dla mnie czymś w rodzaju podpory, punktem stałym, na którym, mimo że był krótko w moim życiu, zawsze mogłam polegać. Byłam głupia, wtedy, w Mieście Portowym, myśląc, że mogłam go tak po prostu wygonić z mojego życia. Nie mogłam. A ten idiotyczny tekst, że miałam przez niego umrzeć? Do diabła z tym, przecież nie mogłam całego życia spędzić w strachu i rezygnować z tego, na czym mi zależało, tylko dlatego, że ktoś coś na jego temat powiedział! To było niedorzeczne. I nie w porządku wobec niego. A Jack zawsze był w porządku wobec mnie.
Wyswobodziłam się w końcu z jego objęć, odsunęłam i zrobiłam kilka kroków z powrotem w stronę samochodu. Nie wsiadłam jednak do środka, tylko obeszłam go i przysiadłam na przedniej masce. Biłam się z myślami. Cały czas czułam na sobie uważne spojrzenie Jacka, który jednak nic nie mówił, chyba bojąc się, że w każdej chwili mogłam się rozkleić. Jasne, mogłam; na szczęście jednak udało mi się na chwilę odsunąć myśli o cioci i skupić się na nim. Choć był to równie trudny temat i potencjalnie równie zabójczy, byłabym idiotką, gdybym tego nie zrobiła. W końcu. Podobno lepiej późno niż wcale.
Przyjrzałam mu się uważnie, gdy podchodził do mnie niespiesznie, z rękami w kieszeniach dżinsów. W tych spodniach z mojego świata, już bez opatrunku na głowie, w skórzanej kurtce, z przydługimi, ciemnymi włosami opadającymi mu na oczy Jack wyglądał tak bardzo… ziemsko. Mogłam sobie wyobrazić, że ja byłam zwykłą panią menedżer z Nowego Jorku, a on… zwykłym chłopakiem z Kansas albo z Teksasu, nieistotne. Mogłam sobie wyobrazić, że razem mieszkalibyśmy w Lawrence albo gdziekolwiek indziej, spokojnie, szczęśliwie. Mogłam to sobie wszystko wyobrazić.
A równocześnie jednak nie. Bo ja już nie widziałam dla siebie miejsca na Ziemi.
– Wiesz, problem w tym – odezwałam się w końcu, gdy Jack usiadł obok mnie na przedniej masce, na tyle jednak daleko, by mnie nie dotykać – że ty jesteś moim albatrosem.
Na moment, widząc go w takich ciuchach i takiej scenerii, zapomniałam, że Jack na Ziemi spędził rok i nie mógł zrozumieć tego odniesienia. Westchnęłam i pokręciłam głową, gdy zmarszczył w niezrozumieniu brwi.
– Jeden z naszych poetów napisał kiedyś taki wiersz2 – dodałam pospiesznie, tonem wyjaśnienia. – Opowiada o marynarzu, który podczas morskiej podróży zastrzelił albatrosa, który miał wskazać im drogę do domu, i cała załoga została za to ukarana ciszą na morzu, przez którą nie mogli dopłynąć do żadnego portu. Marynarz za karę nosił na szyi ciało albatrosa zamiast krzyża.
– Nie bardzo widzę powiązanie – mruknął Jack, kiedy na chwilę zamilkłam, żeby zebrać myśli. Kiwnęłam głową.
– Tak, wiem, już tłumaczę. Widzisz… dla tego marynarza zastrzelenie albatrosa było ważnym momentem w życiu, momentem, po którym wszystko się zmieniło. Został ukarany, doprowadził do śmierci całej załogi poza nim. To był moment, w którym sprowadził na siebie najgorsze, co mogło go w życiu czekać, rozumiesz? A ja… ja bardzo nie chcę zastrzelić mojego albatrosa. Bronię się przed tym od pewnego czasu.
– Zaraz, zaraz… Sugerujesz, że jestem najgorszym, co mogło ci się w życiu przytrafić?! – Jack po raz pierwszy od jakiegoś czasu nieco podniósł głos; chyba był trochę zirytowany. W zasadzie nawet mu się nie dziwiłam. Dla odmiany pokręciłam głową.
– Nie, nie do końca o to chodzi. Wiesz, co powiedziała o tobie moja matka. Twierdzi, że przez ciebie umrę. Poza tym… Jack, wszyscy faceci, na których w życiu liczyłam, w końcu mnie zawodzili. Najpierw odszedł ojciec, w dodatku przez długi czas myślałam, że po prostu mnie zostawił. Potem zginął… albo przynajmniej wtedy byłam przekonana, że zginął… mój wujek. Bałam się… nie, to źle powiedziane. Ja nadal boję się rozczarowania, boję się złamanego serca, boję się, że mógłbyś mnie skrzywdzić. Jesteś moim albatrosem, Jack. Związanie z tobą może stać się początkiem najgorszych rzeczy w moim życiu. Może mnie złamać. Może mnie zabić.
Przez chwilę Jack nie odpowiadał, wpatrując się we mnie z napięciem. Po jego minie poznawałam, że dalej nie rozumiał. On myślał, że tłumaczyłam mu, dlaczego nie mogłam z nim być. Jeśli naprawdę tak myślał, to znaczyło, że był idiotą. Naprawdę mógł sądzić, że z własnej woli ponownie dałabym mu cierpieć? Miałam wiele wad. Byłam tak zwanym control freak, nie znosiłam, gdy ktoś podejmował za mnie decyzje – między innymi dlatego tę konkretną to ja podjęłam za Jacka. Byłam zamknięta w sobie, byłam nieufna, doprowadzałam do spięć, bo nie potrafiłam trzymać języka za zębami; tak, to wszystko było prawdą. Ale przecież nie byłam typem osoby, która dla własnej przyjemności oglądała cierpienie innych.
– Rozumiem – odpowiedział w końcu sztywno, odsuwając się ode mnie. – Chcesz mi powiedzieć, że nie chcesz ryzykować.
Chwyciłam go za rękę, zanim zdążył wstać z maski toyoty. Jack chyba nie sądził, że tak łatwo pozwolę mu się oddalić.
– Chcę ci powiedzieć, że właśnie to powinnam zrobić – sprostowałam, wpatrując się w niego uważnie. – Jack, to nie ma sensu. To jak miecz Damoklesa. O ile w ogóle rozumiesz to odniesienie… Nie można całego życia spędzić z mieczem zawieszonym na włosie nad twoją głową. Już lepiej, żeby spadł i cię poharatał. Tak samo jest z albatrosem. Lepiej go zastrzelić i stawić czoła tym wszystkim złym rzeczom, które mają nadejść, a potem odbić się od dna i podnieść, i iść dalej, niż całe życie próbować się przed tym ustrzec. Chcę żyć, a nie próbować przetrwać. Naprawdę żyć.
Jack zmarszczył brwi, przyglądając mi się, nie cofnął jednak ręki. Wręcz przeciwnie; chwycił moją dłoń i zamknął ją w ciepłym, mocnym uścisku swojej, jakby bał się, że mogłam mu uciec. Nie zamierzałam jednak więcej uciekać.
– Co właściwie chcesz mi powiedzieć, Dorothy?
– Okłamałam cię wtedy, w zajeździe w Mieście Portowym – wyrzuciłam z siebie na wydechu. – I przepraszam cię za to. Wiem, że cię zraniłam, ale to wszystko… To wszystko mnie wtedy przerosło. Chciałam wracać na Ziemię, a wiedziałam, że ty nigdy nie opuścisz Oz, więc postanowiłam oszczędzić sobie złamanego serca. Zupełnie nie rozumiem, po co, skoro wiedziałam już wtedy, że i tak jest na to za późno… Nieważne. Chodzi mi o to, że podjęłam decyzję za nas oboje i to nie było w porządku. Przepraszam.
– Więc co się teraz zmieniło? – Dziwne, że Jack nadal był taki spokojny. Chyba nie wiedział, ile mnie te wyznania kosztowały, bo cała już się trzęsłam. Nigdy nie mówiłam czegoś takiego żadnemu facetowi. I to pomijając już te bzdury o albatrosie i mieczu Damoklesa; ja nigdy wcześniej żadnemu facetowi nie powiedziałam nawet, że go kochałam! – Dlaczego teraz, Dorothy?
– Nie wiem już, gdzie jest moje miejsce, Jack. – Potrząsnęłam głową, wpatrując się w niego ze smutkiem. – Chciałam wrócić na Ziemię dla cioci… Ale kiedy w końcu się tu znalazłam, stwierdziłam, że zupełnie tu nie pasuję. Już nie. Czuję się tak… jakby wyrwano mnie z korzeniami, wiesz? Jak tornado, które wyrywa drzewa z korzeniami, a potem rzuca je byle gdzie, w miejsce, które nie jest już ich miejscem. Nie wiem, dokąd mam pójść, gdzie jest to tylko moje miejsce i do niedawna jeszcze przerażało mnie to. Ale teraz już mnie to nie przeraża, bo zrozumiałam, że to nie ma znaczenia. Nieważne, gdzie będę mieszkać, gdzie będę żyć, bo nieistotne jest miejsce, tylko żeby to było z tobą. Rozumiesz?
Jack był moim miejscem. Jeśli nie na Ziemi, to w Oz, to naprawdę nie miało znaczenia. Ja po takich słowach byłabym wniebowzięta, ale on nadal siedział obok mnie ze zmarszczonymi brwiami, czego już zupełnie nie rozumiałam. Czego on jeszcze ode mnie chciał?
– Więc tylko o to chodzi? – zapytał sceptycznie, bez życzliwości w głosie. – Umarła twoja ciocia, nie możesz sobie znaleźć miejsca, więc przychodzisz do mnie, tak? O to ci chodzi, Dorothy? Bo ja nie chcę być żadną nagrodą pocieszenia.
– Do diabła, nie! – Poderwałam się z maski samochodu, puściłam jego rękę i założyłam ramiona na piersi, po czym zaczęłam krążyć przed nim w tę i z powrotem, zupełnie jak wtedy w szpitalu. Nic dziwnego, że byłam zdenerwowana; w końcu on wszystko rozumiał na opak. – Jack, zupełnie nie rozumiesz. Już w Emerald City wiedziałam, że odtrącanie cię nie ma sensu. Że czy masz doprowadzić do mojej śmierci, czy nie, po prostu muszę się z tym zmierzyć. Poszłam ci to powiedzieć i wtedy… wtedy właśnie zobaczyłam wychodzącą z twojej sypialni Annabelle, więc się cofnęłam – dodałam, wytracając impet. – Od początku wiedziałam, że zrobiłam głupotę. Powinnam po prostu uwierzyć, że wszystko się jakoś ułoży, ale bałam się tego. Bałam się ciebie. A tak nie można żyć. Nie można żyć, uciekając od uczuć, bo tak jest łatwiej, bo wtedy to nie jest prawdziwe życie. Nawet jeśli jesteś moim albatrosem, Jack.
– Co właściwie chcesz mi powiedzieć, Dorothy? – powtórzył po chwili Jack, a ja zauważyłam, że napięcie w jego oczach wyraźnie zelżało. Trochę dodało mi to odwagi.
Zawahałam się jeszcze na moment, a potem wreszcie to powiedziałam.
– Kocham cię, Jack. Przepraszam, że nie powiedziałam ci tego wcześniej, w Mieście Portowym… ale mówię to teraz. Kocham cię.
Jack pochylił się do przodu i chwycił mnie za rękę, po czym do siebie przyciągnął, aż nogami oparłam się o jego kolana. Zadrżałam, gdy druga jego ręka powędrowała na moją szyję, odsunęła z karku włosy i pogłaskała go łagodnie. Odruchowo położyłam mu rękę na udzie, bojąc się, że gdybym tego nie zrobiła, straciłabym równowagę.
– Czekałem, aż w końcu mi to powiesz – powiedział cicho, a na jego ustach pojawił się leniwy, seksowny uśmiech. Wstrzymałam oddech.
– Wiedziałeś?
– Oczywiście, że tak. – Wzruszył ramionami. – Dorothy, nie jestem idiotą i nie jestem ślepy. Fakt, na początku mnie wkurzyłaś, ale potem zrozumiałem, że to był twój… odruch obronny. Nie wiedziałem, przed czym próbujesz się chronić, ale pomyślałem, że jeśli zaczekam, w końcu sama mi powiesz. Wiedziałem, że tak będzie… bo mnie kochasz. Takie rzeczy naprawdę widać. W twoich oczach, w głosie… W tym, jaka byłaś o mnie zazdrosna…
Prychnęłam, nie zamierzając przyznać, że rzeczywiście byłam zazdrosna. Takie uczucia były poniżej mnie. Ja nigdy wcześniej nie bywałam zazdrosna.
Z drugiej strony, nigdy wcześniej nie bywałam też zakochana.
– Nie wiedziałam, że tak uważnie mi się przyglądałeś – odparłam. Chciałam odpowiedzieć mu uśmiechem, ale nie byłam w stanie. Jeszcze nie. Wiedziałam, że nie wyglądałam w tamtej chwili najpiękniej: miałam sińce pod oczami od niewyspania i stresu, spierzchnięte usta, byłam blada, a w mojej twarzy Jack musiał widzieć ból, który nadal czułam w piersi. Równocześnie jednak czułam też coś innego i to było dobre, cudowne.
Jack rozsunął kolana i przyciągnął mnie jeszcze bliżej, aż praktycznie był w stanie objąć mnie nogami. Położyłam mu dłonie na ramionach i pozwoliłam, by ramieniem objął mnie w pasie, aż znalazłam się tak blisko niego, że mogłam policzyć zmarszczki wokół jego oczu. Równocześnie drugą rękę nadal trzymał na moim karku.
– Zawsze uważnie ci się przyglądam – szepnął mi prosto w usta, co wywołało we mnie dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jakby w odpowiedzi Jack dłonią pogłaskał mój kark. – I cieszę się, że wreszcie zaufałaś mi na tyle, żeby to wszystko powiedzieć, Dee. Były momenty, w których wątpiłem, czy się odważysz.
Jednak mu się udało; w końcu uśmiechnęłam się drżąco. Jedną rękę podniosłam do jego twarzy i pogładziłam szorstki od zarostu policzek. Jack chyba nie golił się, odkąd uciekliśmy z domu cioci w Lawrence.
– Ja do końca miałam wątpliwości – przyznałam. Pokiwał głową, po czym spoważniał.
– Musisz wiedzieć jedno, Dorothy. Ja nigdy bym cię nie skrzywdził. Rozumiesz to, prawda? Nie wiem, jak dałbym sobie radę, gdyby coś ci się stało… a już tym bardziej przeze mnie. Nigdy świadomie nie narażę cię na niebezpieczeństwo, przysięgam.
Wiedziałam, że by tego nie zrobił. Nie tego od początku się obawiałam. Mimo to przytaknęłam, bo wiedziałam, że te słowa dużo dla niego znaczyły.
– Kocham cię, Dorothy – powiedział i tym razem nie bałam się tych słów. Tym razem cieszyłam się, że ponownie je wypowiedział. – Nigdy cię nie skrzywdzę. Nigdy cię nie zostawię. Nigdy cię nie zranię. Bo cię kocham.
Pochyliłam się i ustami dotknęłam jego warg; najpierw bardzo ostrożnie, lekko, nie wierząc, że odważyłam się to zrobić. Tyle razy o tym myślałam, tyle razy marzyłam, by go pocałować! Tyle razy zachowywałam się jak głupia, napalona nastolatka, że kiedy w końcu go pocałowałam, zupełnie nie wiedziałam, co robić.
Na szczęście Jack wiedział lepiej ode mnie. Zwiększył nacisk na mój kark, zmuszając mnie, żebym znalazła się jeszcze bliżej niego, przejął kontrolę nad pocałunkiem i jego tempem; poruszył wargami w delikatnej pieszczocie, aż westchnęłam, odruchowo rozchylając usta, i wtedy wślizgnął się do środka językiem, pogłębiając pocałunek. Przez chwilę drażnił mnie, cofając język za każdym razem, gdy chciałam go dotknąć swoim, aż w końcu zmusił mnie, bym podążyła za nim, sama go poszukała i odnalazła.
Miał ciepłe, miękkie wargi, które pieściły mnie wprawnie, niespiesznie, leniwie, tempem, które rozgrzało mnie od środka, nie tylko fizycznie, przede wszystkim rozgrzało moją duszę, wywołało rumieniec na policzkach i sprawiło, że serce zaczęło mi bić jak szalone. Nasze przyspieszone oddechy mieszały się, nie wiedziałam już, gdzie kończył się mój, a zaczynał Jacka, podobnie jak nie wiedziałam, gdzie kończyło się moje ciało, a zaczynało jego. Jego pocałunki były słodkie, upajające, i wypierały mi z głowy wszelkie myśli poza jedną.
Dlaczego, dlaczego nie zrobiliśmy tego wcześniej?!
Z każdą chwilą pocałunek stawał się coraz gorętszy, coraz bardziej namiętny; ręka Jacka błądziła po moich plecach, aż w końcu wsunęła się pod koszulkę, by pogłaskać moje nagie plecy. Odczułam ten dotyk tak, jakby poraził mnie prądem. Właśnie wtedy przerwałam na moment pocałunek, odsuwając się od niego nieznacznie, bo oddech miałam drżący, rwany, i obawiałam się, że za chwilę mogłam się udusić. Poza tym nie chciałam, żeby to wszystko zabrnęło za daleko.
Inna sprawa, że w zasadzie niewiele w tamtej chwili myślałam. Moim głównym tematem były gorące wargi Jacka, które rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu, gdy tylko się odsunęłam. Musiał w moich oczach zobaczyć oszołomienie, które w tamtej chwili czułam. Dłoń z mojego karku przesunął do policzka i pogłaskał go łagodnie.
– Trzeba było pozwolić mi to zrobić wcześniej – szepnął z lekkim rozbawieniem. Odruchowo pokiwałam głową.
– Trzeba było mnie zmusić. Wtedy na pewno nie opierałabym się tyle czasu.
Pochylił się nade mną i pocałował mnie ponownie, tym razem bardziej zachłannie, głębiej, aż z moich ust wydostał się jęk, stłumiony przez jego wargi. Jego język siał spustoszenie w mojej głowie. Po chwili wargi Jacka opuściły moje usta i skierowały się w dół, interesując się moją szyją i dekoltem. Pocałował mnie w szyję w miejscu, gdzie pod skórą w szalonym tempie bił puls; syknęłam, gdy ugryzł mnie w to miejsce delikatnie, a następnie złagodził ukąszenie językiem. Nie przejmowałam się nawet, że zostawi mi tam malinkę, bo naprawdę, jakie to miało znaczenie? W końcu całowałam się z Jackiem. Cała reszta była drugorzędna.
Podsunął dłoń spoczywającą na moich plecach w górę, aż dotarł do zapięcia biustonosza, palcami wyczuł mój kręgosłup i zjechał wzdłuż niego w dół, aż do paska moich dżinsów. Delikatnie wsunął palce pod materiał, niezbyt głęboko jednak, na tyle tylko, żebym zadrżała i ponownie jęknęła. Mocno chwyciłam go za ramiona, bo nogi miałam jak z waty i byłam pewna, że inaczej nie ustałabym w miejscu.
– Powinniśmy chyba… przestać – mruknął prosto w moją szyję i słyszałam, że uczynił to niechętnie. Z trudem kiwnęłam głową.
– Tak, tornado…
Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć, a i tak głos miałam zachrypnięty, ale wystarczyło. Jack odsunął się trochę, jego ręce jednak nadal spoczywały na moim ciele. W jego pociemniałych oczach widziałam głód; zadrżałam pod wpływem tego spojrzenia, które powiedziało mi wyraźnie, na co w tamtej chwili miał ochotę. Na pewno nie na tornado. Raczej na zerwanie ze mnie wszystkich tych ciuchów.
– Tornado – powtórzył jednak po chwili powoli. Wyglądał tak, jakby z trudem zmuszał się do zachowania spokoju i przytomności umysłu. Z pewnym zdziwieniem pomyślałam, że to była moja wina. To ja tak na niego działałam. – Gdy już będziemy w Oz, złotko, zamierzam pieprzyć się z tobą tak mocno, żebyś podczas orgazmu krzyczała moje imię. Czy to jasne?
Otwarłam usta, nie wydostał się z nich jednak żaden dźwięk. Pierwszy raz słyszałam, żeby Jack mówił w ten sposób. Owszem, zdarzało mu się wcześniej przeklinać… Ale raczej wtedy, gdy był wyprowadzony z równowagi. Chciałam jakoś zaprotestować, pokazać swoje oburzenie tymi słowami, ale z moich ust w końcu wydostało się tylko jedno ciche słowo:
– Dobrze.
Nie myślałam trzeźwo. Stanowczo nie potrafiłam w jego obecności myśleć.
Przyciągnął mnie do siebie, żeby pocałować mnie raz jeszcze, zachłannie, gwałtownie, aż w końcu zabrakło mi tchu. Początkowo myślałam, że to moja zwykła reakcja na bliskość Jacka, kiedy jednak zakręciło mi się w głowie, odsunęłam się od niego stanowczo, próbując zaczerpnąć powietrza. Zachwiałam się i chwyciłam jego nogi, bo gdybym tego nie zrobiła, pewnie bym upadła.
Coś było nie tak.
– Dorothy? Co się dzieje? – usłyszałam jego zaniepokojony głos, nie byłam jednak w stanie odpowiedzieć. Spokojnie, tylko się uspokój, myślałam w kółko. To nic, to tylko atak paniki. Wyrównaj oddech i zrób głęboki wdech, wszystko będzie dobrze.
– Nie mogę… oddychać – wydusiłam z siebie z trudem, odruchowo kładąc dłoń w okolicach mostka, jakby to miał coś pomóc. Jack zeskoczył z maski samochodu i przyciągnął mnie do siebie; dłoń położył mi na swojej klatce piersiowej, a swoją ręką dotknął mojej, próbując wyczuć mój oddech.
– Spokojnie. Uspokój się, Dorothy, to nic takiego – powiedział stanowczo, a ja bardzo chciałam mu wierzyć. – Czujesz, jak oddycham? Spróbuj robić to tak jak ja. W takim tempie. Nie dzieje się nic złego, Dorothy, słyszysz?
Jack nie miał racji, zrozumiałam to w sekundzie. Czułam się tak, jakby moje gardło po prostu się zamknęło, jakby coś je blokowało, bardzo szczelnie, dokładnie. Walczyłam o oddech, walczyłam z całych sił, aż poczułam łzy na policzkach, ale to już nie były trudności z oddychaniem. Ja po prostu nie mogłam zaczerpnąć oddechu.
Czułam się jak ryba wyciągnięta z wody i tak też musiałam wyglądać, ruszając ustami w walce o tlen, a jednak go nie dostając. Chwyciłam się kurczowo Jacka, ale nogi nie chciały mnie dłużej trzymać w pozycji pionowej i w końcu osunęłam się na ziemię, ciągnąc go za sobą. Jack przytrzymał mnie w pozycji siedzącej, ja już jednak nie byłam w stanie go trzymać, ręce powoli mi drętwiały. Chociaż na niego patrzyłam, obraz rozmazywał mi się przed oczami, nie wiedziałam, czy z powodu łez, czy nie; widziałam mimo to, że coś do mnie mówił, ale nie słyszałam, co, bo szum w uszach stał się nieznośnie głośny. Słyszałam w nim bicie mojego serca. Coraz szybsze i szybsze.
Dusiłam się.
Płuca bolały mnie coraz bardziej, promieniując bólem na resztę mojego ciała, aż w końcu nie wiedziałam, czy to były tylko płuca, czy wszystko. Bolało mnie wszystko. W rozmazany obraz przed moimi oczami wdarły się białe plamy i po chwili poczułam drgawki, których nie byłam w stanie uspokoić. Przez głowę przemknęła mi myśl o niedotlenieniu mózgu i właśnie wtedy, gdy moje płuca nadal boleśnie walczyły o tlen, a moje ciało buntowało się przeciwko mnie, zrozumiałam.
Umierałam.
Ostatkiem sił zarejestrowałam jeszcze, że Jack podniósł mnie, nie wiedziałam jednak, dokąd mnie niósł; zamknęłam oczy, modląc się, by to się wreszcie skończyło, by ustały drgawki i cała ta męczarnia, gdy czułam się tak, jakby z braku tlenu moja głowa miała za chwilę eksplodować. Potem nie czułam już nic, tylko szorstki materiał obicia fotela – chyba Jack zaniósł mnie do samochodu – i oczy uciekły mi gdzieś w głąb czaszki, a ból w klatce piersiowej nagle zniknął.
Świat eksplodował na tysiąc oślepiająco jasnych kawałeczków, a potem rozproszył się, zostawiając po sobie tylko ciemność.
– Dorothy! Dorothy, słyszysz mnie?! Nie umieraj, nie wolno ci umierać!
Za późno, Jack, pomyślałam leniwie i ostatecznie straciłam kontakt z rzeczywistością.
Umarłam.




[2] Dorothy odnosi się do wiersza Samuela Taylora Coleridge’a The Rime of the Ancient Mariner (w polskim przekładzie Rymy o sędziwym marynarzu).

12 komentarzy:

  1. Condawiramurs7 lutego 2015 10:32

    Jestes jedynym wyjątkiem, jesli chodzi o przeczytany i skomentowany przeze mnie rozdział w tym czasie (śesja), ale nie mogłabym tutaj nie zajrzeć, skoro ostatnio przeczytałam zapowiedź. A wiec jednak ro prawda.wiedzialam, ze w kontekście to bedzie jeszcze lepsze. Troche szkoda, ze dopiero w takich okolicznościach dorothy sie ogarnęła, no i jeszcze przez te odnośniki do albatrosow to faktycznie było trudno skapnąć o co chodzi. Całe szczescie, ze była zbyt zdeterminowana, zeby Jack zrozumiał, co do niego czuje, bo prawie to zepsuła. Ale na Szczescie w koncu powiedziała prosto i jasno, ze go kocha, nareszcie, i to tak naprawde wystarczyło. Moim ulubionym tekstem jest z pewnością to o pieprzeniu sie w Oz.xD chyba nigdy nie zapomne tego tekstu, serio. I odpowiedz dorothy dobrze, hahaha! ZAstanawiam sie tylko, czemu magle sie tak złe poczuła. Chyba nie powiesz mi,ze na tym polega ta destrukcyjna obecnośc Jacka? Ze on ja zabija pocałunkami? Prźeciez ja bym chba umarła. Ma, nadzieje, ze ma to zwiazek z Tornadem i ze jej to przejdzie...tzn. Po rozdziale Pomiędzy. Kurde,tydzien tl jednak mega długo, gdy trzeba czekac na Twoje notki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi w takim razie, że dla mnie zrobiłaś wyjątek;) jeśli chodzi o Dorothy - cóż, ona taka już jest i nic się nie poradzi, że jej myśli chadzaja dziwnymi ścieżkami;) chyba faktycznie najważniejsze, że wreszcie się przyznała do tego, co czuje. No co? Jack to jednak tylko facet ;p i tu akurat udało mu się sprawić, że Dee na chwilę zaniemowila xd Może pocałunkami to nie... Ale tym jednym konkretnym na pewno xd
      No wiesz... Daję je już tak często, jak mogę xd
      Całuję!

      Usuń
  2. O rany, to dlatego Jack miał ją zabić... Cóż, tego się kompletnie nie spodziewałam, nawet bardzo się nie spodziewałam. Zaskoczyłaś mnie! Oczywiście, doskonale wiem, że Dorothy nie umrze, bo to główna bohaterka, ale i tak mam złe przeczucia. Chociaż dla takich pocałunków chyba warto umrzeć ;>
    Nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejny rozdział, gdzie pewnie dużo emocji nas czeka ;_;
    Weny, weny, weny!
    Viv

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to świetnie, bardzo się cieszę, że mi się udało;) oj no, Dorothy już przecież umarła ;p a co do pocałunków... Na pewno by się nie wahała, by to powtórzyć, nawet gdyby znała konsekwencje xd

      Mam w takim razie nadzieję, że i ten kolejny się spodoba:)

      Dziękuję i całuję!

      Usuń
  3. Ja nie mogą, w końcu się całują a ona umiera? Co się dziej, dlaczego, dlaczego, dlaczego? Tak nie wolno no...Ale dobrze. Dobrze, że w końcu się pocałowali, chociaż zdecydowanie gorzej, że ich pierwszy pocałunek miał takie skutki. Ciekawi mnie dlaczego, tak się stało- czyżby Jack miał w swoich żyłach truciznę na czarownice i ich potomkinie? A może to przez to że jest łowcą takich wiedźm? Tyle pytań a odpowiedź dopiero za tydzień...a najgorsze jest to że pewnie teraz już nie będą się całować i moja dusza romantyka znowu będzie cierpieć! No nic. Weny życzę :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, miałam cichą nadzieję na taką właśnie reakcję ;) truciznę we krwi to może nie, ale blisko, chociaż to na pewno nie było związane z jego profesja. A w ogóle to skąd Ci się wzięło, że Dorothy jest wiedzma? ;p

      No nie będą. Ale za to dużo się w kolejnym rozdziale wyjaśni xd

      Całuję!

      Usuń
  4. Wreszcie się pocałowali... a ona kopnęła w kalendarz? ;-; Nie, nie, nie! Argh! Jestem taka zła! Idę coś zjeść >:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że jedzenie pomogło ;p no tak, tak musiało być. A w kolejnym rozdziale się dowiecie, dlaczego xd

      Całuję!

      Usuń
  5. Ooooojejku, jak fajnie! Super mi się wszystko czytało i w ogóle uwielbiam ten rozdział, ale przeczuwałam, że zaraz się coś stanie, że ktoś wyskoczy zza krzaków i ich zabije, bo zrobiło się aż za miło. No i miałam rację :D
    Nie mam pojęcia, dlaczego pocałunek Jacka (jej!) spowodował, że się dusi. Kurczę. Zapowiedź też niewiele mi mówi, choć czułam się tak trochę jakbym czytała scenę na peronie 9 i 3/4 w Harrym, jeszcze to "pomiędzy".
    Jestem bardzo ciekawa, jak się to wszystko dalej potoczy i jedyne, o co się w tej chwili martwię, to to, że Jack nie zrobi tego, co zamierzał - "zamierzam pieprzyć się z tobą tak mocno, żebyś podczas orgazmu krzyczała moje imię" <3 hahahahha, cudowne!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, wiadomo, bo u mnie nigdy nie może być za miło. W ogóle nie wiem skąd to przekonanie, że jak się dzieje coś miłego, to zaraz potem musi być trzęsienie ziemi ;p ale cieszę się, że rozdział się podobał, następny powinienem co nieco wyjaśnić, chociaż spodziewałam się tych porównań do Pottera -.- (więcej tam tego będzie...)

      Spokojnie, prędzej czy później zrobi, chociaż fakt, że może nie za szybko ;p

      Całuję!

      Usuń
  6. Serio? Umarła? Serio?!! Nie, nie wierzę, nie mogę się doczekać następnego rozdziału.
    Ten był fantastyczny. Wiedziałam, że Jack jest zabójczy i dla czarownic i dla niewieścich serc, ale żeby, aż do tego stopnia? :D
    I jak oni będą w końcu robić to co Jack jej obiecał, aż do momentu krzyczenia jego imienia, bez pocałunków? Przecież to się nie godzi :P
    Pozdrawiam i czekam na kolejny:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj no, pocałunki do seksu konieczne nie są ;p a tak serio to spokojnie, to magia była, Dorothy w Oz ma swoje zaklęcie ochronne, także jakoś może dadzą radę ;p

      Bardzo się cieszę, że rozdział się podobał, zwłaszcza że sama też go lubię;) i że w następnych - spoiler - Jacka dużo nie będzie...

      Całuję!

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.