31 stycznia 2015

47. Dorothy i Ruth

– Nie ma mowy, Jack. Nie pojadę nigdzie bez niej!
Sterylnie biała poczekalnia doprowadzała mnie do szału, może dlatego, że przemierzałam ją wzdłuż jakiś sto pięćdziesiąty czwarty raz. Jack spokojnie siedział na jednym z krzesełek, wpatrując się we mnie z troską. Nie wiedziałam, czy troszczył się bardziej o ciocię, czy o mnie, czy obawiał się sytuacji, w jaką się wplątaliśmy, ale to nie miało znaczenia. Nawet jeśli wyglądałam tak, jak się czułam, czyli jak kłębek nerwów.
Jakąś godzinę wcześniej, gdy dotarliśmy wreszcie do szpitala, po pobieżnych oględzinach ciocię od razu zabrano na operację, a teraz my czekaliśmy, aż ktoś da nam znać, jak z nią szło. Nikt jednak nie wychodził i powoli dostałam z tego powodu rozstroju nerwowego. Jack natomiast martwił się zupełnie innymi rzeczami.
– Dorothy, jutro musimy być w Arkansas. Wiesz, ile mamy jeszcze mil do przejechania?
– Wystarczająco, by zrobić tę trasę w trzy godziny – prychnęłam. – Jeśli myślisz, że odjadę stąd, nie dowiedziawszy się, co stało się z moją ciocią, to bardzo się mylisz, Jack. Nie zostawię jej tak, nie ma mowy. To moja wina, że się tu znalazła i to moja rodzina. Jedyna, jaką miałam przez piętnaście lat, rozumiesz, Jack? Nie zostawię jej tu!
– Złotko, ona i tak nie będzie zdolna do jazdy – zaprotestował Jack spokojnie, tonem, którego używa się wobec upartej pięciolatki. – Będziemy ją musieli zostawić. Chyba że chcesz przegapić nasz… transport.
Zawahał się przed ostatnim słowem, rozejrzał dookoła i wreszcie skończył w ten sposób, co doskonale rozumiałam: ostatecznie nie byliśmy w poczekalni sami. Oprócz nas było tam jeszcze całkiem sporo ludzi, którzy wprawdzie mogli zignorować fakt, że Jack chciał zdążyć na tornado, ale równie dobrze mogło ich to zainteresować. Albo przynajmniej zdziwić na tyle, by wspomnieć potem o tym komuś, kto nie powinien tego usłyszeć.
– Nie, nie chcę, Jack – odparłam, kręcąc głową i zakładając ramiona na piersi. Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w drugą stronę, na stres jednak nic nie pomagało. – Ale mamy jeszcze czas. Możemy poczekać.
– Musimy jeszcze załatwić samochód – przypomniał mi. – Poza tym… Dorothy, wiesz, że policja się tym zainteresuje.
Kiwnęłam głową. Pracownicy szpitala mieli obowiązek zawiadomić policję o ranie postrzałowej. Tego jednak najmniej się obawiałam.
– Coś wymyślimy – mruknęłam. – Przecież nas nie zamkną. A samochód możesz załatwić nawet teraz. W schowku przy przednim siedzeniu powinien być portfel cioci, możemy wynająć auto na jej prawo jazdy. A jeśli nie wystarczy pieniędzy, ma tam też kartę kredytową, znam do niej kod. Mogę ci podać.
– Dee, nie zostawię cię tutaj samej. – Podniósł się z krzesełka i chwycił mnie za rękę, przyciągając do siebie. Jego dotyk zadziałał na mnie zdumiewająco: pomógł bardziej na stres niż chodzenie po poczekalni przez ostatnie kilkanaście minut. Jack zmusił mnie, żebym usiadła na krzesełku obok niego, po czym objął mnie mocno, aż położyłam mu głowę na ramieniu. Jedną ręką trzymając mnie w talii, drugą pogłaskał mnie po włosach. Odetchnęłam drżąco prosto w jego szyję, zdziwiona, że wystarczył jego dotyk, żeby trochę mnie uspokoić. – Pomijając już fakt, że mogą nas znaleźć, martwię się o ciebie, złotko. I zostanę, żeby cię wspierać, niezależnie od tego, co usłyszysz od lekarza, rozumiesz? Nie zostawię cię. Samochód możemy załatwić później.
Znowu poczułam łzy pod powiekami i chwilę walczyłam z nimi, aż w końcu przegrałam. Tego było dla mnie za wiele. Zdążyłam przywyknąć do tego, że moje życie przypominało ostatnio karuzelę, że wszystko w nim przewróciło się do góry nogami, a rzeczy, które przez całe swoje życie uważałam za prawdę, okazywały się kłamstwami. Ale to było co innego. Osoba, która była moją stałą przez piętnaście lat, mogła umrzeć. Nie potrafiłam tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego. I nie chciałam.
– To moja wina – chlipnęłam. – To wszystko moja wina, Jack. Gdybyśmy… gdybyśmy nie przeszli na Ziemię, gdybyśmy zostali w Oz…
– Dorothy, daj spokój. Po pierwsze, nie mogliśmy wtedy wiedzieć, że to sprowadzi kłopoty na twoją ciocię – odparł Jack spokojnie, rozsądnie. – A po drugie, przecież wiesz, że oni i tak byli w to wszystko wplątani. Przecież twojego wujka Clarissa sprowadziła do Oz już tyle lat temu! Jeżeli miałbym wskazywać osobę, która mogłaby być za to wszystko odpowiedzialna, to byłaby to twoja matka, nikt inny. Ona wplątała w to wszystko Gale’ów. Ty nic tu nie zawiniłaś. Cokolwiek byś nie zrobiła, twoja rodzina i tak byłaby w niebezpieczeństwie.
Mówił cicho, praktycznie mi do ucha, i choć wiedziałam, że robił to po to, by nikt z siedzących w poczekalni ludzi nie usłyszał, i tak miałam wrażenie, że ta rozmowa była bardzo intymna. Jego słowa mnie uspokajały, choć gdy się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że była to bardziej zasługa łagodnego, spokojnego tonu jego głosu. Przestałam się w końcu trząść i po chwili wyschły mi oczy – dzięki niemu udało mi się opanować płacz. Mogłam też myśleć zaskakująco sensownie, gdy był tak blisko.
– A co z… naszym środkiem transportu? – zapytałam więc z wahaniem. – Jo mówiła… mówiła, że nie dostaniemy się nim do Oz.
– Nie, powiedziała, że nie możemy nim wrócić – zaprotestował. – Nie wytłumaczyła, dlaczego.
– Zrobiłaby to, gdyby miała czas – westchnęłam. – A teraz… Co my z tym zrobimy, Jack? Jakie jest prawdopodobieństwo, że mówiła prawdę?
– Nie wiem, co mogła mieć na myśli. – Wzruszył ramionami. – Sama przyznała, że tornado nie jest niebezpieczne, więc musi być magiczne.
– A jeśli nie prowadzi do Oz? – poddałam, bo to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. – Słyszałeś, co mówił August, gdy byliśmy uwięzieni? Że muszą czekać na tornado do Emerald City tydzień. Wiem, co mówiła Jo… że to tornado w Arkansas wyprowadzi nas do kraju Kwadlingów. Ale i tak… gdyby tak było, czy i oni nie mogliby go użyć, zamiast czekać tydzień? Boję się po prostu…
– Że i w tym Jo nas okłamała? – dopowiedział; kiwnęłam głową. – Dee, a jakie właściwie mamy wyjście, co? Nie wiemy, skąd odchodzi to tornado do Emerald City, poza tym nawet gdybyśmy wiedzieli, nie moglibyśmy się tam pojawić i ryzykować spotkania z ludźmi Clarissy. To jedyny środek transportu, jaki nam został. Chcesz zostać na Ziemi? Nie wracać…
– Jack, dowiedziałam się właśnie, że podobno mój wujek żyje – jęknęłam. – Nie wiem, co się dzieje z moimi rodzicami. A poza tym tutaj… wcale nie jesteśmy bezpieczni. I nie będziemy, póki kwestia Clarissy się nie rozwiąże. Nie narażę na niebezpieczeństwo nikogo więcej. Masz rację, nie mamy wyjścia. Po prostu boję się, że przez to tornado wpadniemy w jeszcze większe kłopoty.
– Jeszcze większe? – Jack prychnął z rozbawieniem. – Naprawdę myślisz, że moglibyśmy mieć jeszcze większe kłopoty niż teraz, złotko? Co by nam się nie przytrafiło, poradzimy sobie.
– Póki jesteśmy razem – mruknęłam. – Byłabym w jeszcze większych kłopotach, gdybym została sama.
– Na szczęście nie musisz.
Od tych słów zrobiło mi się cieplej na sercu, ale nie powiedziałam mu tego; to nie był odpowiedni moment. Nieważne, co mówiła mama o Jacku; nieważne, że on podobno miał doprowadzić do mojej śmierci, a jak dotąd mama się nie myliła. Musiała się mylić. Nie zamierzałam niszczyć Oz, jak dała mi to do zrozumienia, i nie zamierzałam też dać się zabić. A Jack wcale nie zamierzał mnie krzywdzić. Kochał mnie.
Zamknęłam oczy, trwając tak w jego uścisku i próbując zwolnić oddech, by się uspokoić, jak wielokrotnie robiłam to na zajęciach jogi. Dawno nie miałam okazji korzystać z umiejętności stamtąd wyniesionych; w tamtej chwili jednak, siedząc na krzesełku w szpitalnej poczekalni, uznałam, że to całkiem przydatne. Owszem, Jack mi pomagał, ale mimo to groził mi w tamtej chwili atak paniki. A przynajmniej histeria.
– Dzień dobry. To państwo przywieźli panią… Ruth Gale?
Otworzyłam oczy, słysząc nad sobą ten męski, nieznany mi głos. W pierwszej chwili serce podskoczyło mi do góry, bo zupełnie irracjonalnie pomyślałam, że to ludzie Clarissy nas znaleźli; widząc jednak dwóch mężczyzn w policyjnych mundurach, odetchnęłam z ulgą, nawet jeśli to było głupie z mojej strony. W końcu policja też mogła nam narobić kłopotów. Wiedziałam jednak, jak sobie z nimi poradzić, dlatego rzuciłam Jackowi znaczące spojrzenie. Mówiło „Ja to załatwię” – a przynajmniej taką miałam nadzieję.
– Tak. – Z trudem wstałam z krzesełka i zachwiałam się. Jack chciał mnie podtrzymać, ale powstrzymałam go od tego ruchem ręki. Pomyślałam o tym, że ciocię właśnie operowano i w ogóle nie było wiadomo, czy przeżyje; to oraz utrata dotyku Jacka sprawiły, że łzy ponownie pojawiły mi się w oczach. O to właśnie chodziło, żeby wyglądać przed policją jak najbardziej żałośnie. – Dzień dobry. Dorothy Gale, jestem jej siostrzenicą.
– Jak się pani trzyma, panno Gale? – Jeden z mężczyzn poklepał mnie po ramieniu, jakby zupełnie nie wiedział, jak radzić sobie z zapłakaną dziewczyną. Na to właśnie liczyłam.
Przedstawili mi się, ja z kolei przedstawiłam im Jacka jako przyjaciela rodziny. Nie wyglądali groźnie: jeden, ten, który poklepał mnie po ramieniu, miał około czterdziestki, łysinę na czubku głowy i spory brzuszek, drugi natomiast był młokosem, niewiele tylko wyższym ode mnie i o bardzo wyłupiastych, przestraszonych oczach.
– Była pani świadkiem zdarzenia, panno Gale?
Skinęłam głową, przykładając sobie dłoń do ust.
– Tak – wydusiłam z siebie. – Ciocia… postrzelili ją w brzuch, prosto na moich oczach…
– Widziała pani tych mężczyzn, którzy to zrobili?
– Tylko z daleka – chlipnęłam. – Nie wiem, jeden z nich miał taką wielką broń… Stali przy samochodzie… Zaraz potem uciekliśmy.
– Co w ogóle tutaj robiliście? Jesteście z Kansas, prawda? – zapytał jeden z nich. Kiwnęłam głową.
– Tak. Odwiedzaliśmy… znajomych. Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby zrobić cioci coś takiego…
– Może nam pani dokładnie opowiedzieć, jak to się stało? Gdzie?
Kątem oka widziałam, że Jack chciał się odezwać; nie miałam pojęcia, czy chciał wyjawić nazwisko Jo, czy raczej je ukryć, nie dałam mu jednak dojść do słowa. To był najwyższy czas, żeby zacząć działać bardziej zdecydowanie.
– To było straszne – szepnęłam, a w oczach znowu pojawiły mi się łzy. Pozwoliłam im płynąć, wykrzywiłam też twarz i nieobecnym wzrokiem spojrzałam na policjantów. – Tyle było dookoła krwi… Trzymałam jej ranę, ale i tak płynęła… Nigdy wcześniej… nie widziałam… Przepraszam…
Schowałam twarz w dłoniach, udając, że kompletnie się rozkleiłam. Przez palce widziałam, że policjanci patrzyli na siebie z lekką konsternacją, czekali jednak, aż się uspokoję; zirytowało mnie to, bo przecież nie mogłam w tamtej chwili pokazać na tyle rozsądku, by zaproponować inne rozwiązanie. Na szczęście w tym samym momencie na ramionach poczułam dłonie Jacka, a potem usłyszałam jego szorstki głos:
– Panowie, bardzo przepraszam, ale Dorothy naprawdę jest teraz rozbita. Trwa właśnie operacja ostatniego tak bliskiego członka jej rodziny. Czy nie moglibyśmy przenieść tych wyjaśnień na później? Obiecuję, że obydwoje pojawimy się na komisariacie.
Policjanci porozumieli się wzrokiem, po czym pokiwali głowami. Jack musiał mi chyba czytać w myślach, w końcu od początku do takiego właśnie rozwiązania dążyłam.
– Oczywiście – zgodził się ten starszy, z łysiną. – Prosimy w takim razie, żeby nie opuszczali państwo miasta przed złożeniem wyjaśnień na komisariacie. Prosiłbym o pojawienie się tam jeszcze dzisiaj.
– Naturalnie. Kiedy tylko Dorothy trochę się uspokoi – przytaknął Jack, mówiąc o mnie takim tonem, jakbym była niespełna rozumu. No, ale to akurat rozumiałam. – Po prostu… ciągle jest w szoku. Sami panowie rozumieją. Pierwszy raz w życiu widziała na oczy broń palną.
Pokiwali jeszcze głowami, po czym pożegnali się i oddalili pospiesznie. Oderwałam ręce od twarzy, chociaż jednak wyjątkowo miałam ochotę się roześmiać, nie zrobiłam tego z uwagi na innych ludzi w poczekalni. Dopiero wtedy zauważyłam, że część się w nas wpatrywała. Nic dziwnego, w końcu tylko nas zaczepiała policja, pytając o strzelaninę.
Usiadłam z powrotem na krzesełku obok Jacka i rzuciłam mu protekcjonalne spojrzenie, ocierając oczy.
– „Pierwszy raz w życiu widziała na oczy broń palną”? – powtórzyłam cicho, z niedowierzaniem. Jack wzruszył ramionami.
– No co? Widziałem, że nie załapali przecież, że to my uczestniczyliśmy w tym pościgu ulicznym w Hinton. Nie widzieli naszego auta, bo inaczej zaczęliby od pytania o nie. Fakt, jeśli ktoś to załapał i spisał nasze numery, wystarczy chwila, by sprawdzić, że samochód należał do Ruth, ale wszystkie te procedury wymagają czasu. Zdążymy się wymknąć. Będzie na nas. Gorzej, jak będziesz chciała wrócić na Ziemię.
Wzruszyłam ramionami. To naprawdę nie było w tamtej chwili najważniejsze.
– Zrobiłaś z siebie piękną ofiarę losu – dodał po chwili Jack łagodnie. – Nie wiedziałem, że tak potrafisz. Dobrze, że ci policjanci cię nie znają, bo nigdy by nie uwierzyli, że mogłabyś się tak rozkleić.
– Naprawdę, Jack? Bo myślę, że rzeczywiście jestem tego bliska. – Potrząsnęłam głową, wykrzywiłam usta. Wcale nie czułam się dobrze. – Do tej pory… Do tej pory dowiadywałam się, że wszyscy członkowie mojej rodziny, których uważałam za martwych, żyją. Nie wiem, jak przeżyję, jeśli teraz zdarzy się coś odwrotnego…
Głos w końcu mi się załamał, a Jack przytulił mnie bez słowa, mocno, przyciągając mnie do swojej klatki piersiowej i zamykając w stalowym uścisku ramion. Byłam mu za to wdzięczna. Za to, że po prostu mnie przytulił, zamiast pocieszać głupimi słowami w stylu „Wszystko będzie dobrze”, które nic nie znaczyły. Znowu poczułam pod powiekami łzy, tym razem jednak postanowiłam z nimi walczyć. Jednak gdy zamknęłam oczy, widziałam pod powiekami uśmiechniętą twarz cioci, co wcale nie pomagało.
– Wiesz… Ciocia nigdy nie lubiła dzieci – powiedziałam cicho, lekko zachrypniętym głosem, chociaż nie wiedziałam, dlaczego mu to mówiłam. – Nie powiedziała mi nigdy tego wprost, ale ja i tak wiedziałam. Chyba dlatego nigdy nie miała swoich dzieci z wujkiem Henrym. Trochę się jej obawiałam, gdy byłam dzieckiem i przyjeżdżaliśmy do niej z rodzicami. Teraz, z perspektywy czasu, myślę, że po prostu nie umiała wtedy zachować się w towarzystwie dziecka i dlatego była wobec mnie dość… szorstka.
– Ta kobieta, którą poznałem, nie wyglądała na szorstką – zaprotestował Jack łagodnie.
– Bo już taka nie jest – przyznałam. – Kiedy zostałam z nią po odejściu rodziców, na początku się denerwowałam. Miałam złe sny, wiesz? Za każdym razem śniło mi się, że mnie zostawiają. W różny sposób… Czasami odchodzili, czasami umierali… Te sny momentami były naprawdę makabryczne. Przez pewien czas, gdy się po nich budziłam, kuliłam się w łóżku, płakałam i czekałam, aż nastanie ranek, bałam się wołać kogokolwiek. A potem, którejś nocy, przez sen zawołałam mamę i przyszła do mnie ciocia. Weszła do pokoju, obudziła mnie, powiedziała, że jestem bezpieczna i położyła się koło mnie w łóżku, jedną ręką głaszcząc moje włosy. Kiedy nie mogłam usnąć, zaczęła opowiadać mi różne historie. Ciocia jest naprawdę dobra w wymyślaniu historii. Zasłuchiwałam się w nie tak bardzo, że nie było mowy, żebym więcej spała tej nocy, ale już się nie bałam. A opowieści cioci zawsze dobrze się kończyły. Żadna dziewczynka na końcu opowieści nie zostawała sierotą.
Zamilkłam, i chociaż nie wiedziałam, dlaczego właściwie mu to powiedziałam, czułam się z tym lepiej. Zwłaszcza że Jack w następnej chwili zapytał:
– Co jeszcze Ruth robiła, gdy byłaś dzieckiem?
– Następnego dnia po tym śnie pierwszy raz urządziłyśmy sobie zabawę w Inne światy – przypomniałam sobie i mimo woli uśmiechnęłam się lekko. – Te historie, które wymyślała, te zabawy, to wszystko dzięki jej wyobraźni. Ciocia ma niesamowitą wyobraźnię. Z krzeseł i prześcieradeł urządziłyśmy wtedy w salonie jaskinię, gdzie spałyśmy przez kolejne dni. Wujek śmiał się z nas, mówił, że zwariowałyśmy, ale widziałam, że mu się to podobało, że złapałam wreszcie kontakt z ciocią, więc nam nie przeszkadzał. Udawałyśmy, że ta jaskinia znajduje się w jakiejś magicznej krainie i przemierzałyśmy ją, napotykając po drodze różne wymyślone niebezpieczeństwa. Kiedy trochę podrosłam i zabawa w Inne światy przestała mnie interesować, ciocia wymyśliła coś nowego. Zaczęła się ze mną bawić w podchody: wiesz, zostawiała mi w domu ukryte wskazówki, które prowadziły do kolejnych wskazówek i kolejnych, aż w końcu odkrywałam jakąś nagrodę. Zawsze robiła tak w moje urodziny.
– Brzmi naprawdę miło – przyznał Jack, palcami odruchowo gładząc skórę na mojej szyi. Zadrżałam.
– Tak, to było… bardzo miłe – przyznałam. – Dzięki nim, dzięki cioci i wujkowi, moje dzieciństwo mimo wszystko nie było takie złe. Przynajmniej je miałam. I przynajmniej miałam rodzinę, nie skończyłam w domu dziecka. To naprawdę wiele dla mnie znaczyło. Ale wiesz co? Nigdy jej tego nie powiedziałam. Nigdy jej nie podziękowałam.
– Daj spokój, Dee, Ruth przecież o tym wie – odpowiedział stanowczo. – Nie musiałaś jej tego mówić, żeby wiedziała. Takie rzeczy czasami są oczywiste. Podobnie jak niektóre uczucia są oczywiste.
Na moment wstrzymałam oddech, doszłam jednak do wniosku, że on nie mógł mieć na myśli nas. Nie w takiej chwili, prawda? Nawet jeśli chciał dać mi do zrozumienia, że wiedział, że okłamałam go wtedy, w zajeździe w Mieście Portowym, nie zrobiłby przecież nic więcej. Nie zauważyłam nigdy, żeby Jack był szczególnie nietaktowny.
– Pewnie tak – westchnęłam, udając, że nie usłyszałam żadnej aluzji ukrytej między jego słowami. – Ale… W każdym razie dziękuję, że tu ze mną jesteś, Jack. Nie wiem, jak poradziłabym sobie bez ciebie.
– Poradziłabyś sobie – zaprotestował łagodnie, ciepłym tonem głosu. – Jesteś naprawdę silna, Dorothy. Poradzisz sobie ze wszystkim.
Miałam wątpliwości, ale nie podzieliłam się nimi. Zamiast tego rozluźniłam się w jego ramionach i pozwoliłam sobie na płytką, niespokojną drzemkę; we śnie towarzyszyły mi smutne oczy cioci Ruth.
Kiedy w jakieś pół godziny później podszedł do nas lekarz, prosto z sali operacyjnej, wiedziałam już, jeszcze zanim wypowiedział choćby jedno słowo. Nie miałam pojęcia, czy poznałam to po jego wyrazie twarzy – był nieodgadniony, ale w oczach gdzieś głęboko czaiło się współczucie – czy raczej było to moje prywatne przeświadczenie, ale tak było.
– Bardzo mi przykro – odezwał się do mnie lekarz, a ja w tamtej chwili, kompletnie oderwana od rzeczywistości, mogłam tylko zauważyć, że miał miły, głęboki głos i niewielką bliznę na prawym policzku. – Zrobiliśmy, co w naszej mocy, ale obrażenia były zbyt rozległe. Pani ciotka straciła za dużo krwi, poza tym uszkodzone okazało się płuco i jelita, wywiązało się zapalenie otrzewnej. Serce tego nie wytrzymało.
Zachwiałam się, a Jack podtrzymał mnie, chociaż zarejestrowałam to tylko resztką świadomości. Cała reszta skupiła się wokół tej jednej informacji. Nie dała rady.
Ciocia Ruth nie żyła.

***

– Chcę zobaczyć jej ciało.
To jedno zdanie kołatało mi się w głowie, gdy lekarz prowadził mnie i Jacka korytarzem bloku operacyjnego do sali operacyjnej, gdzie nadal leżała ciocia. Kroki robiłam automatycznie, znowu czułam się tak, jakbym patrzyła na wszystko przez grube szkło; Jack nie próbował mnie dotykać, pocieszać ani przekonywać, że oglądanie ciała cioci nie było dobrym pomysłem. Nie mówił nic. Byłam mu za to wdzięczna.
Chociaż wcześniej łzy kilkakrotnie zbierały mi się pod powiekami, po usłyszeniu tej wiadomości moje oczy pozostały suche. Nie wiedziałam, dlaczego, ale po prostu tak było. Chyba pozostawałam w jakimś rodzaju szoku, pewna nie byłam. Wszystko dookoła jednak – białe ściany korytarza, migające pod sufitem jarzeniówki, czyste posadzki i idący przede mną sympatyczny lekarz – wydawało mi się nierealne, nieprawdziwe… niemożliwe. Czy to w ogóle był możliwe, że szłam właśnie do sali operacyjnej, w której leżała ciocia Ruth… nieżywa?
Ciocia Ruth nie żyła. Nie żyła.
Kiedy w końcu dotarliśmy do właściwej sali, zatrzymałam się w wejściu, wahnęłam do przodu i do tyłu, bojąc się wejść głębiej. Napięłam się cała, czując podchodzący mi do gardła żołądek. Jeden rzut oka na sterylną salę – w której nadal stało mnóstwo medycznego sprzętu, całość jednak była cicha, ciemna, odłączona od leżącego na stole operacyjnym ciała – wystarczył, żebym wróciła do rzeczywistości. Chociaż była potworna.
Nie słyszałam, co mówił stojący obok mnie lekarz; po prostu podeszłam bliżej, hipnotycznie wpatrując się w leżące na twardym, zimnym stole operacyjnym ciało. Zadrżała mi dolna szczęka, gdy w postaci rozpoznałam ciocię, ale nie rozpłakałam się, chociaż chciałam. Naprawdę byłoby dobrze, gdybym mogła się rozpłakać.
Ciocia była bardzo blada, ale wyglądała spokojnie. Jakby odeszła po cichu, jak to ona miała w zwyczaju, a nie wśród krzyków i strachu. Miała zamknięte oczy i po szyję przykryta była szpitalnym prześcieradłem. Wyciągnęłam rękę i drżącym ruchem pogłaskałam jej miodowe włosy, bo ktoś zdążył już z głowy zdjąć jej szpitalny czepek. Nadal miała je spięte w koczek, który na moich oczach zrobiła tego ranka. Wydawało mi się, jakby to było sto lat temu.
– Uratowała mi życie – wyszeptałam z trudem przez ściśnięte gardło. – Miała do mnie pretensje, uważała, że zwariowałam, ale w tej jednej chwili odepchnęła mnie i dostała tę kulę zamiast mnie. To ja miałam tam zginąć.
– Jesteś od niej jakieś pięć cali niższa – odpowiedział Jack spokojnie, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Gdyby kula trafiła ciebie, pewnie poszłaby prosto w serce. Nie dojechałabyś nawet do szpitala. To na pewno był odruch, ale przecież wiesz… Że zrobiłaby to samo, nawet gdyby miała czas na zastanowienie się.
Zadrżałam, bo nagle zrobiło mi się tak okropnie zimno. Rozejrzałam się dookoła nieprzytomnie, ale nie widziałam żadnego wyjścia z tego koszmaru. Raz jeszcze dotknęłam włosów cioci. Nie docierało do mnie, że naprawdę nie żyła. W pierwszej chwili przekonana byłam, że wyglądała tak, jakby spała… Jakby spała i zaraz miała się obudzić. A jednak, kiedy już pozbyłam się tej idiotycznej nadziei, przekonania, że przecież wszystko dało się odkręcić, dostrzegłam też w jej twarzy coś, co kazało mi zweryfikować to zdanie. Śmierć. Coś w jej nienaturalnie rozluźnionych rysach twarzy, tym przesadnym spokoju, w zimnie jej bladej skóry sprawiało, że widziałam w niej śmierć. Świadomość, że ona rzeczywiście nie żyła, że umarła na tym stole operacyjnym, uderzyła we mnie nagle niczym obuchem i sprawiła, że na moment straciłam dech. Zachwiałam się i oparłam o stół, ale natychmiast cofnęłam ręce, gdy zorientowałam się, jak bardzo był zimny. Nic dziwnego, że ciocia była taka blada…
– Jest jej zimno – powiedziałam bez sensu, chociaż czułam jednak, że mówiłam coś głupiego, nie potrafiłam przestać. – Leży na tym zimnym stole… Przykryta tylko prześcieradłem… W tej zimnej sali… Nic dziwnego, że jej zimno…
– Już, Dee, cicho. – Ramiona Jacka objęły mnie w jednej chwili, odwróciły od cioci, zamknęły w szczelnym uścisku. Oparłam dłonie na jego klatce piersiowej i wtuliłam się w niego, czując ciepło bijące od jego ciała i ten jego znajomy zapach. Był ciepły. Był żywy. – Twojej cioci nie jest już zimno. Jest jej dobrze.
– Nie możesz tego wiedzieć – jęknęłam. Jack tylko pokręcił głową.
– Wiem.
Powinnam być do tego przyzwyczajona. Powinnam przywyknąć. W końcu straciłam w życiu tak wiele: najpierw rodziców, gdy byłam jeszcze dzieckiem, potem wujka. Wiedziałam, co to strata, co to tęsknota za bliskimi, którzy nigdy już nie mieli cię objąć, uśmiechnąć się do ciebie, pocałować cię. Wydawałoby się, że za którymś razem powinno być już prościej. Ale nie było.
Może to dlatego, że sytuacja była inna. Po raz pierwszy widziałam ciało. Po raz pierwszy miałam namacalny dowód na to, że ktoś mi bliski faktycznie nie żył. I po raz pierwszy wiedziałam, że w mniejszym czy większym stopniu, ale jednak się do tego przyczyniłam. Gdyby tylko ciocia nie próbowała mnie ratować…
– Może byłoby lepiej, gdybym to ja leżała na tym stole zamiast niej – powiedziałam gorzko, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Może to ja powinnam była zginąć. Przynajmniej miałabym spokój… z Clarissą, z Oz… I nikt więcej by przeze mnie nie zginął.
Czułam się tak, jakby ktoś pomiędzy żebrami sięgnął mi do serca i wyrwał je jednym ruchem. Albo przynajmniej ścisnął, poranił i tak zostawił. Nie mogłam złapać normalnego oddechu, oddychałam płytko, nieregularnie i czułam się tak, jakbym za chwilę miała się udusić.
Jak właściwie miałam z tym żyć? Z tą świadomością, że ciocia nie żyła przeze mnie?
– Nie wolno ci tak mówić, Dee – zaprotestował Jack spokojnie, stanowczo, ale łagodnie. – Nie możesz tak mówić, rozumiesz? Twoja ciocia poświęciła się, żebyś ty mogła żyć, Dee. Poświęciła swoje życie. Nie wolno ci tego zmarnować.
Wiedziałam, że miał rację. Miał cholerną rację i nienawidziłam go za to, bo wolałabym w spokoju się nad sobą poużalać. Musiałam wziąć się w garść; gdyby to tylko było takie proste. Potrafiłam myśleć tylko o miodowych włosach i niebieskich oczach cioci, i o tym, że ona musiała wiedzieć. Musiała wiedzieć, że umierała, skoro kazała mi pożegnać od niej rodziców i wujka.
O ile w ogóle byłam w stanie to zrobić.
– Chodźmy stąd – poprosiłam, nie pozwoliłam jednak Jackowi, by się ode mnie odsunął; chwyciłam go mocno za rękę i przytuliłam się do jego piersi, gdy ostatni raz spojrzałam na ciocię. Miałam ochotę coś powiedzieć, wiedziałam jednak, że cokolwiek bym nie powiedziała, brzmiałoby to pretensjonalnie i patetycznie. – Przepraszam… Po prostu trochę słabo mi w nogach.
– Jasne – odparł, a ja znowu nienawidziłam się za to kłamstwo. Nie miałam pojęcia, dlaczego to powiedziałam; dlaczego wolałam zrzucić chęć zwykłego przytulenia się do niego na słabość wywołaną śmiercią bliskiej osoby. Tak czy inaczej byłam usprawiedliwiona; nawet gdybym powiedziała, że chciałam się do niego przytulić, żeby dla odmiany poczuć trochę życia zamiast śmierci. To chyba był jakiś odruch obronny, sama nie wiedziałam. Nie potrafiłam rozróżnić własnych myśli od czasu, gdy dowiedziałam się o cioci.
Przyczyną mogło być jednak też coś innego; ja chyba miałam wrażenie, że nie zasługiwałam na Jacka, nie w momencie, gdy na stole operacyjnym stygło ciągle ciało cioci, kobiety, która poświęciła dla mnie życie.
Nie wiedziałam, kiedy wyszliśmy z bloku operacyjnego. Zupełnie tego nie pamiętałam. Pamiętałam tylko ciepłe, silne ramiona Jacka wokół mnie i jego uspokajający szept, docierający prosto do mojego ucha, pomagający mi jak nic innego. To on trzymał mnie na powierzchni. To on pomagał mi nie zamknąć się w mojej głowie, nie owinąć się wokół tej jednej myśli. Ciocia nie żyła. Ciocia Ruth nie żyła.
Serce mi krwawiło, gdy zostawialiśmy za sobą szpital. Nie chciałam jej tam zostawiać. Nie chciałam zostawiać jej samej w tej zimnej, pustej sali operacyjnej. Ale widziałam, jak bardzo to jedno życie było nieistotne. Ciocia nie żyła, ale świat toczył się dalej. I mój świat toczył się dalej, chociaż bardzo chciałam wcisnąć pauzę, zatrzymać się, poopłakiwać ją w spokoju. Musieliśmy jechać, musieliśmy ją zostawić. Jeśli nie chcieliśmy na zawsze zostać na Ziemi, musieliśmy jechać. Chociaż miałam wrażenie, że będzie jej źle, że będzie się czuła samotnie, że będzie jej zimno, że tak nie powinno być, że to ja powinnam zatroszczyć się o jej pogrzeb, powiedzieć na nim kilka miłych słów, przypomnieć, jaką dobrą była osobą i jak w dzieciństwie bawiła się ze mną w te wszystkie gry, ćwicząc swoją wyobraźnię – nie mogłam zostać. Musiałam zostawić ją za sobą i to bolało tak bardzo, że aż nie mogłam oddychać.
Trudno było mi oderwać się od tego, co znałam, do czego przywykłam. Tak samo trudno było mi przyjąć do wiadomości, że ona naprawdę nie żyła, że jeśli za chwilę wrócę do szpitala, jakimś cudem nie okaże się, że to była tylko straszna pomyłka. Gdyby nie Jack, który trzymał mnie cały czas, pewnie bym to zrobiła. Pewnie bym wróciła.
Nie mogłam jednak.
Kiedy godzinę później w wynajętym samochodzie odjeżdżaliśmy w stronę Arkansas, wreszcie pozwoliłam sobie na łzy. Rozłożyłam się na tylnym siedzeniu, wmawiając Jackowi, że muszę odpocząć, i rozpłakałam się cicho, trzymając się za pierś. Miałam wrażenie, że gdybym się za nią nie trzymała, serce wyrwałoby mi się z niej z bólu.
Za sobą zostawiałam ciocię, która poświęciła dla mnie wszystko.
Przed nami było tornado, które mogło sprawić, że jej poświęcenie pójdzie na marne.

12 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Chyba nie znam tego słowa;)

      Usuń
    2. Znaczy się płakałam xDD Po południu wpadnę z obszerniejszym komentarzem:)

      Usuń
    3. No okej, jestem już z normalnym komentarzem :)
      Ten rozdział tak cholernie był smutny, chyba najsmutniejszy ze wszystkich i mam nadzieję, że już więcej takich nie będzie, bez poświęceń i tego wszystkiego. Dee czuję okropnie, ale Jack pomaga jej nie rozkleić się, choć i sama dziewczyna przecież jest mega silna, trochę też zahartowała się w Oz, więc dzięki temu nie popadła w kompletną ruinę. Był przy niej w tym najważniejszym momencie życia.
      Jak ja nie lubię tematu śmierci, dlatego tak emocjonalnie reaguję na takie sytuacje, tym bardziej, że Ruth lubiłam, a Dee odczuła jej stratę i w ogóle. Jej poświęcenie na pewno nie pójdzie na marne i Dee dostanie się do Oz, żeby ratować rodziców i wujka, który pewnie jeszcze gdzieś tam żyje ;) Sądzę, że teraz będzie miała w sobie jeszcze więcej determinacji, by pokonać Clarissę i odbić jej Oz.
      No cóż, czekam na kolejny odcinek, bo czytałam zapowiedź i nie mogę się doczekać tego momentu, choć wiem, że to wcale nie będzie takie proste i wcale nie będzie kolorowo, bo jeszcze tyle przed nimi xDD

      Pozdrawiam<3

      Usuń
    4. Czy więcej takich nie będzie... Tego obiecać niestety nie mogę;) długo zastanawiałam się, czy nie oszczędzić Ruth i z innymi bohaterami też może tak być:) to prawda, że Dorothy jest silna, ale bez Jacka w tamtej chwili chyba nawet ona rozsypalaby się na kawałeczki.

      Ja też, wiesz, jak nie lubię zabijać moich bohaterów;) ale fakt, ta śmierć na pewno wpłynie na Dee. Czy pozytywnie - to się okaże...

      No nie, pewnie, łatwo nie będzie, ale póki co przynajmniej wyznanie uczuć i pocałunek przed nami^^

      Całuję!

      Usuń
  2. Tak czułam, że nie będzie kolorowo. Jakoś nie dociera do mnie, że Ruth nie żyje. Ech, szkoda Dee, jej rodziców i może żyjącego wujka. Mało czasu nam dałaś z ciotką, a teraz jej śmierć... Okropna jesteś! :D
    A w następnym rozdziale duże emocje wyczuwam, nie czytam zapowiedzi, bo nie chcę sobie nic zdradzać, ale wiem, że będzie się działo!
    No nic, nie pozostaję nic innego jak czekać do soboty ;)
    Weny, weny, weny!
    Viv

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Condawiramurs1 lutego 2015 00:06

      No wiesz co... Gdyby nie ta zapowiedź, to nie wiem, co bym zrobiła... Nie spodziewałam sie,ze jednak usmiercisz ciotkę. No moze troche, ale odpychałam od siebie takie rozwiazanie, chciałam,aby ciotka zobaczyła, ze jej siostrzenica mowi prawdę. Chciałam,zeby uwierzyła w to,ze jej bliscy żyją i zeby powierzyła dorothy i przebaczyła jej to związanie. Ale chyba uwierzyła i chyba wybaczyła, zezywszy na ten gest. Jack zachował sie bardzo ludzko i mowil akurat tyle, ile trzeba i w dobrych momentach. Skomentowalalbym za to dokładnie ten krotki dialog z przyszłej notki, ale az nie wierze, aby dorothy mogła to powiedzieć Jackowi, a wiec chyba jednak poczekam,az zobaczę cały rozdział.ktory ma dziwny tytuł,swoja droga, co trafia do jakiejś krainy albatrosow i bedna w niej sobie wyznawać milosc? Czekam na cd z niecieprliwoscia i zapraszam na zapiski-condawiramurs

      Usuń
    2. No wiem, jestem okropna, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że długo się zastanawiałam, czy ciotki nie zostawić przy życiu xd

      No, owszem, będzie się działo. Prawdę mówiąc już nie mogę się doczekać Waszych reakcji na ten rozdział ;p

      Dziękuję i całuję!

      Usuń
    3. Dee też tego na pewno chciała, ale cóż... Ja niestety nie zawsze postępuje po jej myśli;) a Jack ostatnio chyba zwykle się tak zachowywał, zresztą sam stracił matkę jeszcze jako dziecko, wiec wiedział, co to znaczy. Co do kolejnego rozdziału - ta scena jest jak najbardziej prawdziwa i serio się wydarzy xd a jeśli chodzi o albatrosa - spokojnie, to tylko porównanie wyciągnięte z literatury, którego użyje Dorothy;)

      Całuję!

      Usuń
  3. Jak mnie tu dawno nie było! Przepraszam, ale miałam ciężkie dwa tygodnie (jestem potłuczona, mam poparzone ręce, dwa guzy na głowie i siniaki wszędzie, a teraz jeszcze gorączka. Świetny początek ferii). Jestem pechowa, no :|
    Bardzo przyjemny rozdział, takie zwolnienie akcji to jednak super sprawa. Nie wiem czemu, ale choć szkoda mi Dee, to nie mogę do końca uwierzyć, że Ruth umarła, pewnie to przez te wszystkie osoby, które zmarły i okazało się, że jednak żyją. Tak więc nie przejęłam się śmiercią cioci aż tak jakby to wypadało. XD
    Jack, Jack, Jack, uwielbiam cię. :( A w zapowiedzi to już w ogóle, dobrze, że nikt nie usłyszał, jak szatańsko się roześmiałam do ekranu, gdy ją przeczytałam!
    No to do następnego, pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, no i zapomniałam dodać, że trochę się obawiam tego, czy Dee się trochu nie zezłości na Jacka za to, że wiedział i nie powiedział czy coś XD No ale zobaczy się.

      Usuń
    2. Rozumiem Cię doskonale, sama ostatnio nie mam czasu dosłownie na nic... Chociaż takich urazów na szczęście do tego nie dodałam. To życzę szybkiego powrotu do zdrowia w takim razie!

      E tam... Poprzednio Dorothy nigdy nie widziała żadnego ciała, ale tu... Śmierć ciotki jest, niestety, raczej nieodwracalna. Ale rozumiem, że znaliście ja krócej niż Dee i nie zdążyliście się przywiązać;)

      Haha, no to cieszę się, że zapowiedź się spodobała ;p uspokoje Cie: Dee nie będzie się w tym rozdziale złościc na Jacka. W ogóle xd

      Całuję!

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.