10 stycznia 2015

44. Dorothy i metody naukowe

Ciocia na szczęście nadal spała, gdy niemalże równocześnie wróciliśmy do domu: Jack i ja z położonego za nim zagajnika oraz Jo z samochodu, którym przyjechała z Norman. Miała ze sobą sporych rozmiarów teczkę, którą lawirowała z trudem, próbując równocześnie zamknąć drzwiczki auta, a pod brodą trzymała jeszcze jakieś wydruki i papiery, pomagając sobie kolanem. Wyglądało to dosyć dziwacznie, ale po raz kolejny przekonałam samą siebie, żeby nie krytykować znajomej Jacka. Podobno mimo to znała się na rzeczy.
– Pomogę ci – zaoferował się Jack, porzucając moje nie najciekawsze towarzystwo i podbiegając do Jo. Nie najciekawsze, bo żadne z nas nie odezwało się ani słowem, odkąd zauważyłam, że Jo wróciła. Nadal nie wiedziałam, co z nim zrobić i jak rozplątać ten węzeł gordyjski, który obecnie przypominały mi nasze relacje. Nakłamałam mu, a moje reakcje świadczyły o czymś zupełnie innym i on musiał to widzieć. Może więc nie zamierzał mnie do niczego przekonywać i powinnam po prostu powiedzieć mu prawdę?
Jasne. Jakbym nie znała Jacka.
Wziął od Jo część papierów, których ta pozbyła się z widoczną ulgą, po czym nie oglądając się na mnie, poszedł ścieżką do domu. Zbliżyłam się i posłałam Jo niepewny uśmiech, po czym sięgnęłam po jej teczkę. Wahała się chwilę, ale w końcu mi ją oddała.
– Połóż ją na stoliku w salonie, dobrze? – usłyszałam, kiwnęłam więc głową i już odwróciłam się, żeby odejść, ale wtedy Jo zatrzymała mnie pytaniem: – Jack wspominał mi, że twoi rodzice zostali w Oz. To prawda, Dorothy?
Posłałam jej niepewne spojrzenie. Że co, że rozmawiali o mnie z Jackiem? I co powiedział jej Jack, może jeszcze wyznał, kim dokładnie byli moi rodzice? A co z zasadą, żeby nikomu nie zdradzać za wiele, w wyniku której choćby Nick przez większość czasu z nami nie rozumiał, co się dookoła działo? Czyżby Jack aż tak ufał Jo?
No cóż. Ja nie ufałam.
– Tak, zostali – przytaknęłam. – Nie wiem, czy żyją, ale i tak muszę tam wrócić, żeby się przekonać.
– Jack mówił mi też, że twoja matka jest Czarownicą z Południa.
Znowu wkurzyłam się na Jacka. Naprawdę? Czy przygotował też tarczę, za pomocą której ludzie Clarissy mogli w nas dokładnie wymierzyć? Nie rozumiałam, co ten człowiek właściwie robił. Naprawdę miał do niej aż takie zaufanie? Przecież wiedział, jak szybko nas tutaj namierzyli. Jak szybko znaleźli nas w Lawrence i jak niewiele wtedy brakowało, żebyśmy w ogóle stamtąd nie uciekli. Moje ramię nadal mi o tym przypominało. A teraz tak po prostu beztrosko zdradzał wszystko Jo? Chyba wiedział, że mogłam się wściec?
– Jack ma do ciebie spore zaufanie, co? – Nie mogłam się powstrzymać od tej kąśliwej uwagi. Jo odwróciła wzrok, po czym sprawdziła, czy dobrze zamknęła auto.
– W końcu jestem jedyną osobą na Ziemi, która chciała mu pomóc, gdy był tu ostatnim razem – odparła wreszcie. Zmarszczyłam brwi, ale nic nie powiedziałam; mimo wszystko ta reakcja bardzo mi się nie podobała. – Nic dziwnego, że to go do mnie przekonało. Cieszy mnie to, bo wiem, że Jack nie ufa byle komu. Ty nie musisz, bo mnie nie znasz, ale jego rekomendacja chyba coś znaczy, prawda?
Chyba. Nie byłam pewna.
– Nie jesteś zbyt ufną dziewczyną, co? – zagadnęła po chwili Jo, kiedy nie odpowiedziałam. Ruszyła powoli obok mnie w stronę domu, chociaż miałam nadzieję, że zostawi mnie wreszcie w spokoju. Jakoś nie czułam się dobrze w jej towarzystwie, pewnie dlatego, że była taka beztroska i spokojna, i roztrzepana, podczas gdy ja wiecznie napinałam mięśnie w oczekiwaniu kolejnego niebezpieczeństwa.
– To nie jest kwestia zaufania, tylko rozsądku – zaprotestowałam odruchowo. – Nie znam cię na tyle, by wiedzieć, czy mogę ci ufać.
– Ale ufasz Jackowi, a on ufa mnie. To nie wystarczy?
– No właśnie. A jakim cudem właściwie Jack tak bardzo ci ufa? – Zatrzymałam się w połowie chodnika, rzucając Jo podejrzliwe spojrzenie. Niesforne pasmo miodowych włosów wyrwało się spod nieporządnego koka Jo, kobieta odsunęła je więc za ucho niecierpliwym gestem. – Widział cię raz, jakieś trzynaście lat temu. Więc jak to jest?
– Widział mnie raz? – prychnęła Jo, spoglądając na mnie protekcjonalnie zza szkieł okrągłych okularów. – Jack spędził u mnie niemalże miesiąc, zanim znalazłam odpowiednie tornado. Teraz macie więcej szczęścia, bo nie będziecie musieli tyle czekać. Powinnaś się cieszyć, Dorothy.
– Jakoś się nie cieszę – mruknęłam, odrywając wreszcie stopy od chodnika, by dojść do domu. – Może dlatego, że trudno mi uwierzyć komuś, kto czekał niemalże miesiąc, żeby w końcu posłać Jacka prosto do zamku Czarownicy z Zachodu.
Zdążyłam dojść do drzwi, nie niepokojona przez Jo. Nie oglądałam się za siebie, więc nie wiedziałam, czy szła za mną, ale najwyraźniej jednak stała przez ten czas w tym miejscu, gdzie ją zostawiłam, bo kiedy w końcu sięgnęłam do klamki drzwi, usłyszałam głośne kroki Jo za sobą na schodach werandy i po chwili kobieta stanęła obok mnie. Jedno jej spojrzenie wystarczyło, żebym zrezygnowała z otwarcia drzwi. To najwyraźniej jeszcze nie był koniec rozmowy, a ja najwyraźniej byłam zbyt uprzejma, by ją zignorować.
– Ale nic mu się nie stało. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie, jakby Jo chciała przekonać samą siebie. – Wyszedł z tego cało…
– Jeśli bardzo chcesz wiedzieć, Czarownica torturowała go i biła, by zdobyć Klucz – odparłam uprzejmie, bo w przeciwieństwie do Jacka nie widziałam powodu, by to przed nią ukrywać. Powinna wiedzieć, w co go wpakowała, nawet jeśli on nie chciał, by się nad nim litowała. – Ma pięknie rozorane od chłosty plecy. I wybacz, że to powiem, Jo, bo może podważam w ten sposób twoje kompetencje albo oskarżam o złe zamiary względem Jacka, ale… naprawdę nie wiedziałaś, gdzie wypuści go tamto tornado?
Jo otwarła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po wyrazie jej oczu domyślałam się, że nie wiedziała co odpowiedzieć tak samo jak ja; nie udało mi się jednak zmusić jej do powiedzenia wreszcie czegoś sensownego, bo w następnej chwili drzwi zewnętrzne się otwarły, a w progu stanął lekko zirytowany Jack. Tym samym nasza rozmowa w cztery oczy urwała się właśnie w momencie, gdy zaczynała się robić ciekawa.
– Dziewczyny, rozumiem, że chcecie sobie pogadać, ale może mogłybyście nie robić tego na widoku? – zaproponował z rozbawieniem. – Wolałbym, żeby Dorothy nie zobaczył ktoś, kto nie powinien jej tu widzieć.
– I naprawdę się dziwisz, że ci nie ufam? – zapytałam jeszcze Jo, po czym, kończąc tym samym naszą rozmowę, weszłam do domu. Jack spoglądał za mną ze zdziwieniem, zapewne nie wiedząc, skąd wziął mi się taki wniosek, to jednak nie było ważne. Ważne, że w końcu zagrałam w otwarte karty z Jo.
Jedno nie ulegało wątpliwościom: Jo naprawdę troszczyła się o Jacka i o niego martwiła. W końcu informacja o chłoście wyraźnie zrobiła na niej wrażenie, nawet jeśli Jo próbowała nie dać tego po sobie poznać. To nie było tak, że była złym człowiekiem albo coś knuła, bo w zasadzie w ogóle nie chodziło o nią. Chodziło o mnie i moją niemożność zaufania kobiecie, która naraziła już kiedyś Jacka na ogromne niebezpieczeństwo. Oni obydwoje mogli mówić, że pomogła mu wrócić do domu, ale ja widziałam w tym coś innego. Widziałam kobietę, która trzynaście lat temu podjęła niepotrzebne ryzyko, wysyłając małego chłopca w nieznane i nie wiedząc nawet, co spotka go na drugim końcu tego tornada. O to miałam do niej pretensje.
Zwłaszcza że robiła to wszystko po to, by coś sobie udowodnić. Chciała dowieść, że Oz faktycznie istnieje, że jej przodek nie zwariował, pisząc książkę dla dzieci opartą na opowieści stamtąd. Nie robiła tego dla Jacka. Cokolwiek by mi nie wmawiała, robiła to dla siebie.
Ja, dwudziestoczteroletnia, dorosła kobieta, rozumiałam to doskonale. Ale dzieciak, jakim był Jack, kiedy pierwszy raz wracał do Oz? On nie mógł tego rozumieć. I miałam wrażenie, że Jack nadal tego nie rozumiał, mimo że zdążył dorosnąć i wykształcić w sobie lepsze instynkty przetrwania ode mnie; jakby po prostu widział w Jo kogoś, kto pomógł mu w chwili, gdy nikt inny nie chciał albo nie mógł – nic więcej. Jakby to było takie proste.
A może faktycznie było, tylko ja jak zwykle wszystko komplikowałam? Na przykład dlatego, że nie potrafiłam zaufać kobiecie, która naraziła na tak duże niebezpieczeństwo mężczyznę, którego kochałam?
Weszliśmy w końcu do salonu, gdzie na stoliku Jack porozkładał już papiery Jo. Na jego wolnym skrawku położyłam jej teczkę i odsunęłam się trochę, by spróbować rozszyfrować to, co miałam przed oczami. W większości nadaremnie jednak. Nigdy nie byłam umysłem ścisłym, niestety, i wszelkie wykresy, tabele i tego typu podobne rzeczy były mi kompletnie obce. Nawet jeśli wydrukowane były na sporych rozmiarów kartkach.
– Przeprowadziłam kilka symulacji – powiedziała Jo z entuzjazmem, wchodząc za nami do salonu. Nie traciła czasu, od razu przeszła do sedna, ale to mi się podobało. – Macie szczęście, tornado powinno pojawić się niedługo i nawet nie tak daleko od nas.
– I zaprowadzi nas do Oz? – usiłował doprecyzować Jack. Jo założyła ramiona na piersi, stając nad stolikiem pełnym papierów, po czym skinęła głową.
– Tak, przypuszczam, że gdzieś do kraju Kwadlingów, ale dokładną lokalizację byłabym w stanie ustalić tuż przed samym tornadem, na razie to tylko spekulacje. Wszystko wskazuje na to, że pojawi się ono tutaj.
Palcem pokazała nam jakiś punkt na mapie Stanów, który nie kojarzył mi się z niczym. Znajdował się on w pobliżu Fort Smith w Arkansas, jakieś cztery godziny drogi z Hinton. Rzuciłam Jo sceptyczne spojrzenie.
– Jesteś pewna, że właśnie tam? Jak? – zaczęłam się dopytywać, chociaż wiedziałam, że nie zabrzmiało to grzecznie. – I skąd w ogóle masz pewność, że to tornado zaprowadzi nas gdziekolwiek, nie mówiąc już o Oz? Jaką mamy gwarancję, że to właśnie to tornado?
– Dorothy. – No nie wierzyłam. Jack próbował mnie strofować?
– Nie, spokojnie, wszystko w porządku, Jack – spróbowała go uspokoić Jo. – Rozumiem obawy i niepokój Dorothy. Jasne, nie chcielibyście wjechać w tornado, które nie zrobiłoby nic poza zabiciem was. Mam swoje sposoby, Dorothy, dzięki którym rozróżniam zwykłe tornada od tych prowadzących do innego świata. Wokół tych ostatnich wytwarza się dziwny rodzaj energii… Nie wiem dokładnie, na czym to polega, ale dokładnie widać to na moim sprzęcie. Zresztą tutaj macie to dokładnie wyrysowane. Tutaj mam dane z obserwacji satelitarnych – wskazała na część zadrukowanych kartek, leżących na samym dnie sterty, na które nawet nie miałam szansy zerknąć – tutaj ze stacji pogodowej, a tu z obserwacji wyładowań elektrycznych – palcem pokazywała nam kolejne. – Przywiozłam też najnowsze mezoskalowe modele numeryczne. Wszystkie one wskazują kilka potencjalnych tornad, nas jednak interesuje to. – Znowu palcem przejechała po mapie, aż dotarła w okolice Fort Smith. – Te odchylenia od normy, które wskazują na inne tornado, prowadzące do Oz, pojawiają się na mezoskali, ale to wiem ja, bo ja wiem, czego szukać. Ktoś inny na moim miejscu wzruszy ramionami i uzna, że tak po prostu powinno to wyglądać.
– Ta metoda jest w stu procentach skuteczna? – zapytałam. Jo pokiwała głową.
– Jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym się pomyliła.
– Naprawdę? – zdziwiłam się. – A ilu ludziom, których wysłałaś do Oz, udało się wrócić, by ci o tym opowiedzieć?
W spojrzeniu, którym mnie następnie obdarzyła znad szkieł okularów, było coś dziwnego, ale znowu nie potrafiłam tego uchwycić. Nie miałam też kiedy, bo Jack syknął na mnie, niezadowolony moim zachowaniem, i nie pozwolił mi pociągnąć tematu. Szkoda, bo był dużo ciekawszy od dyskusji o mezoskali.
– Dorothy, mogłabyś się skupić, proszę? – niemalże warknął, na co się naburmuszyłam. Naprawdę, jak ten facet to robił? Skoro jego rzekome uczucia do mnie nie gwarantowały nawet, że będzie się wobec mnie uprzejmie zachowywać, to po co w ogóle mi były? Nie mogłam sobie przecież pozwolić nawet na żaden gest w jego kierunku, więc musiały być całkowitym marnotrawstwem czasu i przestrzeni w sercu Jacka. – Niepotrzebne mi tu są jakieś branżowe wykłady, bo ufam Jo i wiem, że wie, co robi. Po prostu znajdź nam datę i godzinę, a będziemy tam.
Miałam nadzieję, że to znaczyło, że wreszcie będę mogła opuścić dom Jo, bo z nieznanych mi powodów czułam się w nim jak na celowniku. Może to przez to, co Jack powiedział Jo na mój temat?
– Tornado spotkacie jakieś dziesięć mil na południowy–wschód od Fort Smith, Arkansas, jutro w okolicach szóstej po południu – uściśliła Jo, ignorując tę reprymendę wypowiedzianą w moją stronę, podobnie jak i ja zamierzałam ją ignorować. – Może być później, może być wcześniej, bo to tylko prognozy, Jack, sam chyba rozumiesz. Ale powinno tam być, to nie jest zwykłe tornado, które może się rozmyślić, tylko tornado do Oz. Je przewiduje się dużo lepiej.
– Świetnie – podsumował Jack z zadowoleniem. – Przelecimy tornadem do Oz, uratujemy mojego ojca i twoich rodziców, Dorothy, a potem będziesz sobie mogła spokojnie wrócić na Ziemię. Brzmi dobrze?
Brzmiał dobrze. Na tyle dobrze, że mimo mieszanych uczuć, jakie cały czas się we mnie kotłowały, musiałam się uśmiechnąć.
W następnej chwili jakiś ruch w okolicach drzwi prowadzących na korytarz przykuł moją uwagę, a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam stojącą w wejściu ciocię. Patrzyła na nas – a właściwie głównie na Jacka – z niedowierzaniem i lekkim przerażeniem na twarzy, które z kolei zaniepokoiło mnie. Na pewno słyszała jego ostatnie słowa, nie było siły.
Ruszyłam ze swojego miejsca w salonie w jej stronę, ale ciotka nie czekała, aż do niej podejdę. Nieco histerycznie powiedziała, gdy byłam już w połowie drogi:
– Wy wszyscy najwyraźniej oszaleliście. Tornado? Oz? Rodzice Dorothy? O co w tym wszystkim chodzi?!
– Wszystko wytłumaczę, ciociu, obiecuję. – Uniosłam ręce w geście poddania, który jednak nie uspokoił ciotki, podobnie jak moje słowa.
– A co tu jest do wyjaśniania?! – wykrzyknęła. – Natychmiast cię stąd zabieram, a oni niech robią, co chcą. Może sesja u psychoterapeuty… Może to coś pomoże. Nie wiem, gdzie byłaś, Dorothy, i jakiemu praniu mózgu tam cię poddano, ale zachowujesz się zupełnie nie jak ty i jeszcze mówisz o jakichś kompletnych bzdurach. Chyba serio sama w to nie wierzysz?!
– Zaraz, to pani nic nie wie? – zdziwiła się Jo, ale jej wypowiedź zginęła w ogólnym zamieszaniu.
– Ruth, pozwól sobie wszystko wytłumaczyć – do rozmowy włączył się Jack, tym swoim spokojnym tonem próbując załagodzić sytuację. – Rozumiem, że to może brzmieć nieprawdopodobnie i być trudne do przełknięcia, ale też właśnie dlatego od początku nie mówiliśmy ci wszystkiego. Zresztą nie myślałaś chyba, że te wilki pod naszym domem oznaczają normalną sytuację…
– Nienormalne było już to, że Dee zaginęła bez słowa na tyle czasu – przerwała mu w końcu ciotka stanowczo, cofając się o krok. Wobec tego i ja stanęłam, ledwie dwa czy trzy kroki od niej, w obawie, że ucieknie, jeśli spróbuję do niej podejść. Ciekawe, czy to właśnie w podobnych sytuacjach czuł przy mnie Jack? – Cała reszta wydaje się po prostu… podejrzana. Karmicie ją jakimiś bajeczkami, a ona w to wierzy, bo najwyraźniej zrobiliście jej pranie mózgu… To wszystko jest niedorzeczne. Natychmiast stąd wyjeżdżamy.
– Ja nigdzie nie jadę – zaprotestowałam stanowczo, odważyłam się wreszcie na ten ostatni krok i zacisnęłam dłoń na przedramieniu cioci. Nawet nie próbowała się szarpać, tylko rzuciła mi spłoszone spojrzenie. – I ty też nie, ciociu, bo przeze mnie i ty jesteś w niebezpieczeństwie. Wiem, że to brzmi idiotycznie i sama długo nie chciałam w to uwierzyć, ale Oz istnieje naprawdę. Byłam tam przez cały ten czas i przez cały ten czas szukałam sposobu, żeby wrócić na Ziemię. A kiedy wreszcie mi się udało, muszę tam wracać, bo moi rodzice są w niebezpieczeństwie. Tak, ciociu, oni żyją, oni nigdy nie zginęli. Po prostu… są tam, nie tutaj.
Wiedziałam, że to brzmiało skrajnie nieprawdopodobnie, jak ostatnia bzdura, i że sama nigdy w życiu bym w to nie uwierzyła, gdyby ktoś powiedział mi coś podobnego. Spodziewałam się kolejnych krzyków cioci, dlatego zdziwiła mnie, kiedy nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego ciocia posłała mi zranione spojrzenie i odparła:
– Celowo starasz się mnie zranić, Dee, dać mi fałszywą nadzieję? Po co to robisz?
Zrezygnowałam z tłumaczenia, że mama była Czarownicą z Południa, a tata Czarnoksiężnikiem, bo to po prostu nie miało sensu. Musiałam jej to pokazać, na słowo ja też, na jej miejscu, bym nie uwierzyła. A żeby to cioci pokazać, jakimś cudem musieliśmy z nią dojechać do Arkansas. Niezłe wyzwanie.
– To nie jest fałszywa nadzieja, ciociu – zaprotestowałam jednak. – To prawda. Ty też przecież w głębi duszy zawsze czułaś, że oni żyją, prawda?
– Tak, i dlatego chodziłam do psychoanalityka – przyznała. – Może ty też powinnaś, Dee.
– Nie, nie powinnam! – Zdenerwowałam się w końcu i podniosłam głos, chociaż bardzo chciałam zachować się trzeźwo. Nie mogłam jednak, za bardzo się wszystkim denerwowałam. – Ja tego nie wymyśliłam, ciociu, i nikt nie włożył mi tego do głowy. Wiem, co przeżyłam i jak to się wszystko stało. Mama i tata żyją, są w Oz, a ja ci to pokażę i udowodnię, nawet jeśli będziesz protestować. Pojedziesz z nami do Arkansas, wjedziemy razem do tornada i sama zobaczysz.
– Zwariowałaś – oświadczyła ciocia z pełnym przekonaniem i lekką grozą. – Ty naprawdę zwariowałaś, Dee.
Cholera jasna. Jeszcze tego mi brakowało, problemów z ciocią w tej drodze!
– Ruth, spokojnie. – Jack podszedł bliżej, z wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby chciał uspokoić dzikie zwierzę. – Daj nam wszystko wytłumaczyć, proszę. To naprawdę…
– Co? Da się racjonalnie wytłumaczyć? – przerwała mu ironicznie. – Oz? Glorię i Aarona? Wasze poszukiwania tornad? Obydwoje z tą kobietą upadliście na głowy i jeszcze wciągacie w to Dee. Na pewno na to nie pozwolę! W cokolwiek się nie wplątaliście, to już koniec. Wracam do Kansas i zabieram ze sobą moją siostrzenicę, jasne?
– Nie ma takiej opcji – odparłam stanowczo. – Ciociu, nie wracam do Kansas. I ty też nie, bo nie odważę się puścić cię tam samej. Coś mogłoby ci się stać i wtedy bym sobie nie wybaczyła. Jack ma rację, po prostu daj nam wytłumaczyć…
– Czyli zamierzasz powiedzieć mi coś innego niż to, że jakimś cudem trafiłaś do Oz, gdzie spotkałaś swoich rodziców? – tym razem to mnie weszła w słowo, w dodatku tym jednym zdaniem zamknęła mi usta. No bo co miałam jej powiedzieć? Przecież to dokładnie tak wyglądało. Mogłam ją okłamać, pewnie, gdybym tylko wiedziała, jak. – Przykro mi, Dorothy, ale jakoś ciężko mi w to uwierzyć. Nie zostawię cię samej z tymi ludźmi, bo wyraźnie coś jest z nimi nie tak, ale nie myśl, że dam się zaprowadzić do Arkansas w jakieś przypadkowe miejsce, gdzie podobno mamy spotkać tornado! To kompletnie niedorzeczne i nie rozumiem, jak możesz w ogóle w to wierzyć…
Jack przepchnął się obok mnie korytarzem; podszedł do ciotki, która na jego widok próbowała uciec, chwycił ją jednak mocno za nadgarstki, po czym, ku mojemu zdziwieniu, wykręcił je za plecy cioci i kiwnął głową na Jo. Ta bez namysłu sięgnęła po coś do torebki, po czym podeszła i mu podała. Ciocia próbowała się wyrywać i krzyczała coś o porwaniu, ale nie byłam w stanie się ruszyć, tak bardzo zdziwiła mnie ta scena; przeraziłam się jednak dopiero wtedy, gdy Jack plastikową opaską podana mu przez Jo związał cioci ręce za plecami, a do ust włożył jakiś kawałek materiału, by nie krzyczała. To było po prostu… niedorzeczne.
– Jack! – W końcu udało mi się pokonać skołowacenie języka, miałam jednak wrażenie, że ze zdumienia mój umysł nadal nie pracował właściwie. – Oszalałeś?! Naprawdę chcesz ją porwać…?!
– A widzisz inne wyjście? – prychnął, chwytając ciocię za rękę, żeby nigdzie mu nie uciekła. Szarpać się przestała jednak dopiero po chwili, po czym posłała mi oburzone spojrzenie. bezradnie rozłożyłam ręce. – Nie  mamy czasu na kłótnie i przepychanki słowne. To było jasne, że twoja ciocia w to nie uwierzy, więc możemy tylko pokazać jej wszystko, to na własne oczy przekona się, że mówimy prawdę. A do tego czasu nie zamierzam tracić czasu na ganianie jej po całym domu.
– Poradziłabym sobie z ciocią – wymamrotałam niepewnie, bo też wcale nie byłam przekonana, że by tak było. Ostatecznie ciocia nie była żadną mimozą i była stanowcza, a kiedy raz podjęła jakąś decyzję, łatwo zdania nie zmieniała. – Nie musiałeś…
– Och, pomińmy tę część rozmowy, w której ty masz wyrzuty sumienia, a Jack przekonuje cię, że to było słuszne wyjście, i przejdźmy od razu do tej, w której zdecydujecie, czy przywiązać twoją ciocię do krzesła w kuchni czy fotela w salonie, dobrze, Dorothy? – Jo najwyraźniej w końcu straciła cierpliwość, skoro wtrąciła się do naszej wymiany zdań. – Nie musicie mi dziękować. Dzięki temu zaoszczędzimy trochę czasu, a wy nie będziecie się czuć źle z powodu przejścia do porządku dziennego nad związaniem, zakneblowaniem i porwaniem kogoś ci bliskiego, Dorothy. Przyniosę sznurek, a wy przez ten czas zdecydujcie, dobrze?
Wymieniłam z Jackiem znaczące spojrzenia. Przez większość czasu Jo wydawała się niegroźna, ale potem rzucała takim tekstem i wszystko, co o niej myślałam, w jednej chwili legło w gruzach. A może to po prostu kwestia bezpośredniości ścisłego umysłu?
– Sypialnia – zadecydowaliśmy równocześnie. Nie wiedziałam, dlaczego ten akurat pokój wybrał Jack, ale wiedziałam, dlaczego ja to zrobiłam: zostawiając tam ciocię, wiedziałam, że nie będę musiała często na nią patrzeć i budzić w sobie wyrzutów sumienia, w związku z czym było to najlepsze możliwe pomieszczenie. Ciocia zaczęła coś mamrotać, próbowała chyba pozbyć się knebla, ale na niewiele się to zdało; Jack chwycił ją mocno za ramię i poprowadził w stronę pokoju, który do niedawna zajmowała dobrowolnie, ale odwrócił się jeszcze do mnie i powiedział: – Skołujesz ten sznurek od Jo, co?
Kiwnęłam głową i już po chwili odbierałam od naszej pani meteorolog całkiem sporych rozmiarów sznur. Skąd go miała, wolałam nie pytać. Tak uzbrojona udałam się do sypialni zajmowanej przez ciocię, chociaż musiałam przyznać, że chciałam tam dojść jak najpóźniej. Myśl, że właśnie porywałam moją własną ciocię, bardziej ciążył mi na sumieniu niż mnie bawił, chociaż wiedziałam, że z innej perspektywy musiało to wyglądać zabawnie.
Jack przywiązał ciocię starannie do fotela w sypialni, stojącego w kącie, z dala od drzwi i okna; cały czas rzucała się i coś mamrotała, wolałam jednak jej nie rozumieć. Gdy podałam mu sznur, rzuciła mi takie spojrzenie, jakbym ją zdradziła, i to mi wystarczyło.
W zasadzie faktycznie tak było. Rzeczywiście ją zdradziłam i nie dziwiłam się, że była na mnie zła.
Gdy wreszcie zamknęliśmy za sobą drzwi sypialni, odetchnęłam z ulgą. Oparłam się o nie plecami i rzuciłam Jackowi pełne pretensji spojrzenie.
– Naprawdę musiałeś to robić? – zapytałam z frustracją. – Wiązać ją i kneblować? Teraz już pewnie nigdy nie uwierzy, że nie jesteśmy jej wrogami. Jeśli wcześniej brała pod uwagę, że mogłaby mi uwierzyć, to teraz na pewno jest przekonana, że jesteś psychopatą o przekonującym usposobieniu i że wplątałam się w coś okropnego.
– Z tym ostatnim nawet miałaby rację – spróbował zażartować. Niestety, moją jedyną reakcją było westchnięcie.
– Wiesz, o co mi chodzi, Jack. Jeśli chciałeś ją do nas zrazić, doskonale ci się to udało.
Niecierpliwie wzruszył ramionami, spoglądając na mnie z irytacją. Nawet mu się nie dziwiłam. W końcu zrobił pierwsze, co przyszło mu do głowy – może nie była to najmądrzejsza rzecz, ale na pewno lepsza od mojego stania i wgapiania się w ciocię z otwartymi ustami. Wziął na siebie odpowiedzialność i przejął kontrolę nad sytuacją, jak zwykle zresztą ostatnio. O co więc właściwie miałam do niego pretensje?
No, właściwie to wiedziałam, o co. Ale to przecież nie była jego wina, że ciocia postanowiła uciec i jakoś musieliśmy ją zatrzymać. Po dobroci nie chciała.
– Więc co niby miałem zrobić? – syknął, rozkładając ręce. – To twoja wina, złotko. Miałaś jej to wszystko jakoś wytłumaczyć, ale zamiast tego powtarzałaś, że zrobisz to później.
– Może dlatego, że nie miałam pojęcia, jak jej to wytłumaczyć – warknęłam. – A ty też mi nie pomagałeś.
– Ja nie znam Ziemi tak jak ty, prędzej znalazłabyś jakąś wymówkę…
– Ale nie znalazłam – przerwałam mu z irytacją. – Żadne z nas nie znalazło, a teraz będziemy mieć problem. Muszę dalej prowadzić, bo ciocia najprędzej skierowałaby nas z powrotem do Lawrence albo na najbliższy komisariat policji, a ręka dalej mnie boli. Poza tym musimy jakoś ją przetransportować, bez wzbudzania sensacji u sąsiadów Jo. Wsadzenie cioci związanej do samochodu raczej nie wchodzi w grę, jeśli nie chcemy mieć na karku policji.
– Poradzimy sobie – odparł Jack, odsuwając się wreszcie, by korytarzem wrócić do salonu. Niechętnie poszłam za nim. – Nie z takimi rzeczami już sobie radziliśmy, złotko. A twoja ciocia sama w końcu się przekona, kto miał rację.
– Co nie znaczy, że wybaczy mi związanie jej i zakneblowanie – jęknęłam. – Jack, co my najlepszego zrobiliśmy? Przecież to moja ciocia. To niedorzeczne, co zrobiliśmy, trzeba było jakoś jej to wytłumaczyć…
– Bo przecież wcale nie próbowałaś, co? – Jack zatrzymał się i odwrócił do mnie, dłonie kładąc mi na ramionach. Czułam się naprawdę okropnie. – Wiem, że jest ci z tym źle, Dorothy, ale zobaczysz, Ruth jeszcze zrozumie, dlaczego to zrobiliśmy. Przecież wiesz, że nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy jej wypuścić. Pomijając już nas, nawet dla jej własnego dobra.
Niechętnie skinęłam głową i wyswobodziłam się z jego uścisku, a Jack odsunął się pospiesznie. Wiedziałam, że powinnam mu powiedzieć, co czułam, ale jakoś cały czas nie uważałam, żeby to był dobry moment. Ostatecznie uwierzyłam mu w temacie Annabelle w jego sypialni; a skoro i tak miałam opuścić Ziemię, w dodatku z ciocią, co jeszcze stało na przeszkodzie?
Nie byłam przecież wcale pewna, czy chciałam tam wracać.
Kiedy byłam w Oz, tęskniłam za Ziemią i chciałam tam wrócić. Kiedy jednak już wreszcie się tam znalazłam, przestałam być taka pewna. Znalezienie się na Ziemi wcale nie ukoiło mojego poczucia zagubienia, nie pomogło mi też w zrozumieniu, gdzie właściwie znajdowało się moje miejsce – nadal tego nie wiedziałam, tylko wcześniej byłam pewna, że na Ziemi, a teraz już nie, i to było chyba jeszcze gorsze.
W salonie nie znaleźliśmy Jo. Jack zawołał ją, zajrzał też do kuchni, ale nigdzie jej nie było. Martwiłam się tylko przez moment; zaraz potem Jack wyjrzał przez okno w kuchni i zawołał mnie, wskazując coś po drugiej stronie ulicy.
– Chyba rozmawia z sąsiadem – powiedział.
Jo rzeczywiście stała na chodniku po drugiej stronie ulicy i rozmawiała z jakimś facetem. Facet nie wyglądał na typowego mieszkańca przedmieść, ale pozory mogły mylić. Był wysoki i bardzo barczysty, dobrze zbudowany, a ogoloną na łyso głowę miał osadzoną na wyjątkowo szerokiej szyi. Jego oczy schowane były za okularami przeciwsłonecznymi; ubrany był całkiem zwyczajnie, w dżinsy i opięty na mięśniach T–shirt, który odsłaniał jego przedramiona. Na jednym z nich mimo odległości zobaczyłam wytatuowaną gwiazdę – musiała być sporych rozmiarów.
Zmarszczyłam brwi. Coś mi tutaj nie pasowało.
– Jack – zaczęłam niepewnie, bo moje mgliste wrażenie nadal nie chciało ułożyć się w całość – coś jest nie tak.
– To znaczy, co? – zapytał z rozbawieniem, odrywając na chwilę wzrok od okna i spoglądając na mnie. – Jo rozmawia z sąsiadem. Co ci nie pasuje, że wygląda jak były zawodnik jednego z tych waszych głupich sportów…
– Wrestlingu na przykład – podpowiedziałam, kiedy zabrakło mu słowa. – Nie, nie dlatego. Jack, myślę, że… ja znam tego człowieka. Widziałam go już kiedyś.
– Kiedy? – zdziwił się. – Jesteś tu pierwszy raz, prawda?
Skinęłam z roztargnieniem głową, ale nie odpowiedziałam, usilnie próbując dopasować twarz mężczyzny do konkretnego momentu w czasie. Pomogło, kiedy zsunął okulary na czoło, by bez nich spojrzeć na Jo. Tak, zdecydowanie widziałam już te wąskie, przenikliwe oczy i usta uformowane w wąską kreskę.
Dopiero po chwili zaskoczyłam i przypomniałam sobie, gdzie widziałam tego faceta.
W końcu kiedyś już otworzyłam mu drzwi. Ładnych parę lat temu. Zapytał wtedy, czy to pod tym adresem mieszka Henry Gale i gdzie można go znaleźć. Odpowiedziałam, że wujek wyszedł do pracy.
Tego samego dnia mój wujek zginął w pożarze.
– Jack – wyszeptałam, nadal nie do końca rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodziło – myślę, że to pułapka.

8 komentarzy:

  1. Ha! Pierwszy komentarz :D
    Kurde, nie wierze, że Jo jest zła :c Miałam nadzieję, że Dee myli się z tym brakiem zaufania, bo przecież ona pomogła Jackowi. Chłopak się załamie teraz, że jedyna osoba na Ziemi go zdradziła :o
    Tak przypuszczałam, że jak nie po dobroci z ciotką, to siłą. Pewnie zawiozłaby Dorothy do psychiatryka, a te wilki uznała za jakieś halucynacje ._. Brawo, Jack, dobry ruch z twojej strony!
    A zakończenie w takim momencie, kobieto, zgiń! Albo nie, bo kto będzie dalej pisał? Czyli śmierć wujka nie była przypadkowa, tak jak myślałam, dobra jestem. Tylko dlaczego Jo ma z tym coś wspólnego?!
    Oz to zło, ale kurde, ciekawsze perspektywa mieszkania tam niż na Ziemi :D Chociaż, jeśli nie nazywasz się Dorothy Gale, to na pewno nie byłoby tak źle.
    Życzę weny i czekam na kolejny rozdział!
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, jeszcze nie wiadomo, czy taka do końca zła... Ostatecznie Jo im pomoże ;p

      No tak, ale z drugiej strony... Trochę to radykalne xd takie typowo Jackowe, to trzeba przyznać xd

      Haha, uwielbiam takie zakończenia i od razu muszę uprzedzić, że będzie ich tu dużo takich xd kwestia wujka pewnie częściowo wyjaśni się w kolejnym rozdziale, a co do Oz... No, w przypadku Dorothy ciekawie mieszka się wszędzie xd

      Dziękuję i całuję!

      Usuń
  2. Dlaczego?! Nie spodziewałam się, że jo w końcu będzie nie teges...
    Oczywiście akcja z Roth fenomenalna! XD
    Tylko o co chodzi z Henrym? Podziwiam Cię za łączenie tylu wątków i nie mieszanie się w tym, naprawdę! :D Tylko dlaczego on wiedział o Glorii i w ogóle o tym wszystkim? Mam nadzieję, że niedługo, a może już w następnym rozdziale, się to wyjaśni :D Taa, następny rozdział, żyję marzeniami :D
    W każdym razie muszę powiedzeć, że ciągle spodziewam się kogoś z pracy Dee... Ta jej koleżanka od deszczu wydaje mi się szpiegiem Clarissy... Albo ta od randek... Nie wiem czemu ale ciągle czekam aż pojawi się tu ktoś z NY. Ale to prawdopodobnie tylko moje "widzimisię".
    Pozdrawiam gorąco!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobała;) a na Jo jeszcze tak nie stawiajcie krzyżyka ;p

      Przyznam się, że tutaj mi to wychodzi zupełnie wyjątkowo i sama nie wiem, jak, ale pomysły na kolejne komplikowanie wątków przychodzą same xd Zazwyczaj muszę się nad tym męczyć, a tu w ogóle. Kwestia wujka za to owszem, przynajmniej częściowo wyjaśni się w kolejnym rozdziale;)

      Czemu mi tego wcześniej nie podsunąłas? ;p to bardzo fajny pomysł, nic dziwnego, że na niego nie wpadłam xd no cóż, może to jeszcze gdzieś wykorzystam^^

      Całuję!

      Usuń
  3. Cóż, akurat to,że Dorothy mogła mieć wątpliwości co do Jo,jest zrozumiałe. nawet gdyby nie kochała Jacka.,za dużó rpzeszła,aby wierzyć każdej osobie...a i faktycznie nie jest dokońca fair,że Jack powiedział Jo bez jej zgody,że jest corką Czarownicy z Południa.. Tylkoże mimo wszystkio liczyłam nba to,żeto tylko bezpodstawne oskarżenia... teraz zaczynam podejrzewać,że Jo z pełną premedytacją wysłałą Jacka akuarat tam,gdzie wysałała. I ciekawe,kim jest te3n facet-kimś z Oz,czy z Ziemi?Czy to jakiś płatny zabójca?Nawet nie chcę do końca wiedzieć. Ciotka dowiedziała sięw najgorszy możliwy sposób,ale cóż, spodziewałam się,że wyjdzie przupadkiem... tylko że to kneblowanie...ale faktycznie,to chyba był jedynysposób... matko, nie mogę doczekać się cd. często dodajesz rozdziały, ale to i tak za mało,jestem b.niecierpliwa;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No fakt, zwłaszcza że Dorothy właściwie nikomu nie ufa;) Jackowi zaufała po długich męczarniach i łatwo nie było;) kwestia Jo wyjaśni się w kolejnym rozdziale, z tego co pamiętam, także będziecie sobie mogły wtedy pełną opinię o niej wyrobić;) kneblowania chyba nie dało się uniknąć, aczkolwiek to nawet dla mnie jest ciut hardkorowe xd

      Bardzo mnie to cieszy;) Całuję!

      Usuń
  4. Ha!
    Zła Jo, zła Jo xd. Ewentualnie skrajnie naiwna...ale jakoś zła do mnie mocniej przemawia.
    Od kiedy Jack jest taki wylewny?? Jakieś to do niego niepasujące, jakby uważał, że ludzie na Ziemi są inni niż w Oz. Albo Jo mu coś dolała do herbatki.
    Akcja z ciocią..w stylu Jacka xd. Bardzo współczuję Dee, taki akt zdrady nie będzie łatwy do wybaczenia ani wytłumaczenia.
    A zapowiedzią całkiem mi namieszałaś w głowie!!
    Pozdrawiam i czekam na następny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, zaraz zła... Nikt nie jest taki całkiem zły;) dajmy możliwość Jo się usprawiedliwić ;p

      E no, zdarza mu się przecież czasami. Rzadko bo rzadko, ale jednak xd

      Taak, bardzo w stylu Jacka za to nie bardzo w stylu Dorothy xd e tam, no wiesz, priorytety. Sytuacja jest zbyt nieciekawa, żeby im jeszcze robić większe kłopoty ;>

      No i dobrze! Xd Całuję!

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.