Ciocia na szczęście nadal spała, gdy niemalże
równocześnie wróciliśmy do domu: Jack i ja z położonego za nim zagajnika oraz
Jo z samochodu, którym przyjechała z Norman. Miała ze sobą sporych rozmiarów
teczkę, którą lawirowała z trudem, próbując równocześnie zamknąć drzwiczki
auta, a pod brodą trzymała jeszcze jakieś wydruki i papiery, pomagając sobie
kolanem. Wyglądało to dosyć dziwacznie, ale po raz kolejny przekonałam samą
siebie, żeby nie krytykować znajomej Jacka. Podobno mimo to znała się na rzeczy.
– Pomogę ci – zaoferował się Jack, porzucając
moje nie najciekawsze towarzystwo i podbiegając do Jo. Nie najciekawsze, bo
żadne z nas nie odezwało się ani słowem, odkąd zauważyłam, że Jo wróciła. Nadal
nie wiedziałam, co z nim zrobić i jak rozplątać ten węzeł gordyjski, który
obecnie przypominały mi nasze relacje. Nakłamałam mu, a moje reakcje świadczyły
o czymś zupełnie innym i on musiał to widzieć. Może więc nie zamierzał mnie do
niczego przekonywać i powinnam po prostu powiedzieć mu prawdę?
Jasne. Jakbym nie znała Jacka.
Wziął od Jo część papierów, których ta pozbyła
się z widoczną ulgą, po czym nie oglądając się na mnie, poszedł ścieżką do
domu. Zbliżyłam się i posłałam Jo niepewny uśmiech, po czym sięgnęłam po jej
teczkę. Wahała się chwilę, ale w końcu mi ją oddała.
– Połóż ją na stoliku w salonie, dobrze? –
usłyszałam, kiwnęłam więc głową i już odwróciłam się, żeby odejść, ale wtedy Jo
zatrzymała mnie pytaniem: – Jack wspominał mi, że twoi rodzice zostali w Oz. To
prawda, Dorothy?
Posłałam jej niepewne spojrzenie. Że co, że
rozmawiali o mnie z Jackiem? I co powiedział jej Jack, może jeszcze wyznał, kim
dokładnie byli moi rodzice? A co z zasadą, żeby nikomu nie zdradzać za wiele, w
wyniku której choćby Nick przez większość czasu z nami nie rozumiał, co się
dookoła działo? Czyżby Jack aż tak ufał Jo?
No cóż. Ja nie ufałam.
– Tak, zostali – przytaknęłam. – Nie wiem, czy
żyją, ale i tak muszę tam wrócić, żeby się przekonać.
– Jack mówił mi też, że twoja matka jest
Czarownicą z Południa.
Znowu wkurzyłam się na Jacka. Naprawdę? Czy
przygotował też tarczę, za pomocą której ludzie Clarissy mogli w nas dokładnie
wymierzyć? Nie rozumiałam, co ten człowiek właściwie robił. Naprawdę miał do
niej aż takie zaufanie? Przecież wiedział, jak szybko nas tutaj namierzyli. Jak
szybko znaleźli nas w Lawrence i jak niewiele wtedy brakowało, żebyśmy w ogóle
stamtąd nie uciekli. Moje ramię nadal mi o tym przypominało. A teraz tak po
prostu beztrosko zdradzał wszystko Jo? Chyba wiedział, że mogłam się wściec?
– Jack ma do ciebie spore zaufanie, co? – Nie
mogłam się powstrzymać od tej kąśliwej uwagi. Jo odwróciła wzrok, po czym
sprawdziła, czy dobrze zamknęła auto.
– W końcu jestem jedyną osobą na Ziemi, która
chciała mu pomóc, gdy był tu ostatnim razem – odparła wreszcie. Zmarszczyłam
brwi, ale nic nie powiedziałam; mimo wszystko ta reakcja bardzo mi się nie
podobała. – Nic dziwnego, że to go do mnie przekonało. Cieszy mnie to, bo wiem,
że Jack nie ufa byle komu. Ty nie musisz, bo mnie nie znasz, ale jego
rekomendacja chyba coś znaczy, prawda?
Chyba. Nie byłam pewna.
– Nie jesteś zbyt ufną dziewczyną, co? –
zagadnęła po chwili Jo, kiedy nie odpowiedziałam. Ruszyła powoli obok mnie w
stronę domu, chociaż miałam nadzieję, że zostawi mnie wreszcie w spokoju. Jakoś
nie czułam się dobrze w jej towarzystwie, pewnie dlatego, że była taka
beztroska i spokojna, i roztrzepana, podczas gdy ja wiecznie napinałam mięśnie
w oczekiwaniu kolejnego niebezpieczeństwa.
– To nie jest kwestia zaufania, tylko rozsądku –
zaprotestowałam odruchowo. – Nie znam cię na tyle, by wiedzieć, czy mogę ci
ufać.
– Ale ufasz Jackowi, a on ufa mnie. To nie
wystarczy?
– No właśnie. A jakim cudem właściwie Jack tak
bardzo ci ufa? – Zatrzymałam się w połowie chodnika, rzucając Jo podejrzliwe
spojrzenie. Niesforne pasmo miodowych włosów wyrwało się spod nieporządnego
koka Jo, kobieta odsunęła je więc za ucho niecierpliwym gestem. – Widział cię
raz, jakieś trzynaście lat temu. Więc jak to jest?
– Widział mnie raz? – prychnęła Jo, spoglądając
na mnie protekcjonalnie zza szkieł okrągłych okularów. – Jack spędził u mnie
niemalże miesiąc, zanim znalazłam odpowiednie tornado. Teraz macie więcej
szczęścia, bo nie będziecie musieli tyle czekać. Powinnaś się cieszyć, Dorothy.
– Jakoś się nie cieszę – mruknęłam, odrywając
wreszcie stopy od chodnika, by dojść do domu. – Może dlatego, że trudno mi
uwierzyć komuś, kto czekał niemalże miesiąc, żeby w końcu posłać Jacka prosto
do zamku Czarownicy z Zachodu.
Zdążyłam dojść do drzwi, nie niepokojona przez
Jo. Nie oglądałam się za siebie, więc nie wiedziałam, czy szła za mną, ale
najwyraźniej jednak stała przez ten czas w tym miejscu, gdzie ją zostawiłam, bo
kiedy w końcu sięgnęłam do klamki drzwi, usłyszałam głośne kroki Jo za sobą na
schodach werandy i po chwili kobieta stanęła obok mnie. Jedno jej spojrzenie
wystarczyło, żebym zrezygnowała z otwarcia drzwi. To najwyraźniej jeszcze nie
był koniec rozmowy, a ja najwyraźniej byłam zbyt uprzejma, by ją zignorować.
– Ale nic mu się nie stało. – To nie było
pytanie, tylko stwierdzenie, jakby Jo chciała przekonać samą siebie. – Wyszedł
z tego cało…
– Jeśli bardzo chcesz wiedzieć, Czarownica
torturowała go i biła, by zdobyć Klucz – odparłam uprzejmie, bo w
przeciwieństwie do Jacka nie widziałam powodu, by to przed nią ukrywać. Powinna
wiedzieć, w co go wpakowała, nawet jeśli on nie chciał, by się nad nim
litowała. – Ma pięknie rozorane od chłosty plecy. I wybacz, że to powiem, Jo,
bo może podważam w ten sposób twoje kompetencje albo oskarżam o złe zamiary
względem Jacka, ale… naprawdę nie
wiedziałaś, gdzie wypuści go tamto tornado?
Jo otwarła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po
wyrazie jej oczu domyślałam się, że nie wiedziała co odpowiedzieć tak samo jak
ja; nie udało mi się jednak zmusić jej do powiedzenia wreszcie czegoś
sensownego, bo w następnej chwili drzwi zewnętrzne się otwarły, a w progu
stanął lekko zirytowany Jack. Tym samym nasza rozmowa w cztery oczy urwała się
właśnie w momencie, gdy zaczynała się robić ciekawa.
– Dziewczyny, rozumiem, że chcecie sobie
pogadać, ale może mogłybyście nie robić tego na widoku? – zaproponował z
rozbawieniem. – Wolałbym, żeby Dorothy nie zobaczył ktoś, kto nie powinien jej
tu widzieć.
– I naprawdę się dziwisz, że ci nie ufam? –
zapytałam jeszcze Jo, po czym, kończąc tym samym naszą rozmowę, weszłam do
domu. Jack spoglądał za mną ze zdziwieniem, zapewne nie wiedząc, skąd wziął mi
się taki wniosek, to jednak nie było ważne. Ważne, że w końcu zagrałam w
otwarte karty z Jo.
Jedno nie ulegało wątpliwościom: Jo naprawdę
troszczyła się o Jacka i o niego martwiła. W końcu informacja o chłoście
wyraźnie zrobiła na niej wrażenie, nawet jeśli Jo próbowała nie dać tego po
sobie poznać. To nie było tak, że była złym człowiekiem albo coś knuła, bo w
zasadzie w ogóle nie chodziło o nią. Chodziło o mnie i moją niemożność zaufania
kobiecie, która naraziła już kiedyś Jacka na ogromne niebezpieczeństwo. Oni
obydwoje mogli mówić, że pomogła mu wrócić do domu, ale ja widziałam w tym coś
innego. Widziałam kobietę, która trzynaście lat temu podjęła niepotrzebne
ryzyko, wysyłając małego chłopca w nieznane i nie wiedząc nawet, co spotka go
na drugim końcu tego tornada. O to miałam do niej pretensje.
Zwłaszcza że robiła to wszystko po to, by coś
sobie udowodnić. Chciała dowieść, że Oz faktycznie istnieje, że jej przodek nie
zwariował, pisząc książkę dla dzieci opartą na opowieści stamtąd. Nie robiła
tego dla Jacka. Cokolwiek by mi nie wmawiała, robiła to dla siebie.
Ja, dwudziestoczteroletnia, dorosła kobieta,
rozumiałam to doskonale. Ale dzieciak, jakim był Jack, kiedy pierwszy raz
wracał do Oz? On nie mógł tego rozumieć. I miałam wrażenie, że Jack nadal tego
nie rozumiał, mimo że zdążył dorosnąć i wykształcić w sobie lepsze instynkty
przetrwania ode mnie; jakby po prostu widział w Jo kogoś, kto pomógł mu w
chwili, gdy nikt inny nie chciał albo nie mógł – nic więcej. Jakby to było
takie proste.
A może faktycznie było, tylko ja jak zwykle
wszystko komplikowałam? Na przykład dlatego, że nie potrafiłam zaufać kobiecie,
która naraziła na tak duże niebezpieczeństwo mężczyznę, którego kochałam?
Weszliśmy w końcu do salonu, gdzie na stoliku
Jack porozkładał już papiery Jo. Na jego wolnym skrawku położyłam jej teczkę i
odsunęłam się trochę, by spróbować rozszyfrować to, co miałam przed oczami. W
większości nadaremnie jednak. Nigdy nie byłam umysłem ścisłym, niestety, i
wszelkie wykresy, tabele i tego typu podobne rzeczy były mi kompletnie obce.
Nawet jeśli wydrukowane były na sporych rozmiarów kartkach.
– Przeprowadziłam kilka symulacji – powiedziała
Jo z entuzjazmem, wchodząc za nami do salonu. Nie traciła czasu, od razu
przeszła do sedna, ale to mi się podobało. – Macie szczęście, tornado powinno
pojawić się niedługo i nawet nie tak daleko od nas.
– I zaprowadzi nas do Oz? – usiłował
doprecyzować Jack. Jo założyła ramiona na piersi, stając nad stolikiem pełnym
papierów, po czym skinęła głową.
– Tak, przypuszczam, że gdzieś do kraju
Kwadlingów, ale dokładną lokalizację byłabym w stanie ustalić tuż przed samym
tornadem, na razie to tylko spekulacje. Wszystko wskazuje na to, że pojawi się
ono tutaj.
Palcem pokazała nam jakiś punkt na mapie Stanów,
który nie kojarzył mi się z niczym. Znajdował się on w pobliżu Fort Smith w
Arkansas, jakieś cztery godziny drogi z Hinton. Rzuciłam Jo sceptyczne
spojrzenie.
– Jesteś pewna, że właśnie tam? Jak? – zaczęłam
się dopytywać, chociaż wiedziałam, że nie zabrzmiało to grzecznie. – I skąd w
ogóle masz pewność, że to tornado zaprowadzi nas gdziekolwiek, nie mówiąc już o
Oz? Jaką mamy gwarancję, że to właśnie to
tornado?
– Dorothy. – No nie wierzyłam. Jack próbował
mnie strofować?
– Nie, spokojnie, wszystko w porządku, Jack –
spróbowała go uspokoić Jo. – Rozumiem obawy i niepokój Dorothy. Jasne, nie
chcielibyście wjechać w tornado, które nie zrobiłoby nic poza zabiciem was. Mam
swoje sposoby, Dorothy, dzięki którym rozróżniam zwykłe tornada od tych
prowadzących do innego świata. Wokół tych ostatnich wytwarza się dziwny rodzaj
energii… Nie wiem dokładnie, na czym to polega, ale dokładnie widać to na moim
sprzęcie. Zresztą tutaj macie to dokładnie wyrysowane. Tutaj mam dane z
obserwacji satelitarnych – wskazała na część zadrukowanych kartek, leżących na
samym dnie sterty, na które nawet nie miałam szansy zerknąć – tutaj ze stacji
pogodowej, a tu z obserwacji wyładowań elektrycznych – palcem pokazywała nam
kolejne. – Przywiozłam też najnowsze mezoskalowe modele numeryczne. Wszystkie
one wskazują kilka potencjalnych tornad, nas jednak interesuje to. – Znowu
palcem przejechała po mapie, aż dotarła w okolice Fort Smith. – Te odchylenia
od normy, które wskazują na inne tornado, prowadzące do Oz, pojawiają się na
mezoskali, ale to wiem ja, bo ja wiem, czego szukać. Ktoś inny na moim miejscu
wzruszy ramionami i uzna, że tak po prostu powinno to wyglądać.
– Ta metoda jest w stu procentach skuteczna? –
zapytałam. Jo pokiwała głową.
– Jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym się
pomyliła.
– Naprawdę? – zdziwiłam się. – A ilu ludziom,
których wysłałaś do Oz, udało się wrócić, by ci o tym opowiedzieć?
W spojrzeniu, którym mnie następnie obdarzyła
znad szkieł okularów, było coś dziwnego, ale znowu nie potrafiłam tego
uchwycić. Nie miałam też kiedy, bo Jack syknął na mnie, niezadowolony moim
zachowaniem, i nie pozwolił mi pociągnąć tematu. Szkoda, bo był dużo ciekawszy
od dyskusji o mezoskali.
– Dorothy, mogłabyś się skupić, proszę? – niemalże
warknął, na co się naburmuszyłam. Naprawdę, jak ten facet to robił? Skoro jego
rzekome uczucia do mnie nie gwarantowały nawet, że będzie się wobec mnie
uprzejmie zachowywać, to po co w ogóle mi były? Nie mogłam sobie przecież
pozwolić nawet na żaden gest w jego kierunku, więc musiały być całkowitym
marnotrawstwem czasu i przestrzeni w sercu Jacka. – Niepotrzebne mi tu są
jakieś branżowe wykłady, bo ufam Jo i wiem, że wie, co robi. Po prostu znajdź
nam datę i godzinę, a będziemy tam.
Miałam nadzieję, że to znaczyło, że wreszcie
będę mogła opuścić dom Jo, bo z nieznanych mi powodów czułam się w nim jak na
celowniku. Może to przez to, co Jack powiedział Jo na mój temat?
– Tornado spotkacie jakieś dziesięć mil na
południowy–wschód od Fort Smith, Arkansas, jutro w okolicach szóstej po
południu – uściśliła Jo, ignorując tę reprymendę wypowiedzianą w moją stronę,
podobnie jak i ja zamierzałam ją ignorować. – Może być później, może być
wcześniej, bo to tylko prognozy, Jack, sam chyba rozumiesz. Ale powinno tam być,
to nie jest zwykłe tornado, które może się rozmyślić, tylko tornado do Oz. Je
przewiduje się dużo lepiej.
– Świetnie – podsumował Jack z zadowoleniem. –
Przelecimy tornadem do Oz, uratujemy mojego ojca i twoich rodziców, Dorothy, a
potem będziesz sobie mogła spokojnie wrócić na Ziemię. Brzmi dobrze?
Brzmiał dobrze. Na tyle dobrze, że mimo
mieszanych uczuć, jakie cały czas się we mnie kotłowały, musiałam się
uśmiechnąć.
W następnej chwili jakiś ruch w okolicach drzwi
prowadzących na korytarz przykuł moją uwagę, a kiedy podniosłam wzrok,
zobaczyłam stojącą w wejściu ciocię. Patrzyła na nas – a właściwie głównie na
Jacka – z niedowierzaniem i lekkim przerażeniem na twarzy, które z kolei
zaniepokoiło mnie. Na pewno słyszała jego ostatnie słowa, nie było siły.
Ruszyłam ze swojego miejsca w salonie w jej
stronę, ale ciotka nie czekała, aż do niej podejdę. Nieco histerycznie
powiedziała, gdy byłam już w połowie drogi:
– Wy wszyscy najwyraźniej oszaleliście. Tornado?
Oz? Rodzice Dorothy? O co w tym wszystkim chodzi?!
– Wszystko wytłumaczę, ciociu, obiecuję. –
Uniosłam ręce w geście poddania, który jednak nie uspokoił ciotki, podobnie jak
moje słowa.
– A co tu jest do wyjaśniania?! – wykrzyknęła. –
Natychmiast cię stąd zabieram, a oni niech robią, co chcą. Może sesja u
psychoterapeuty… Może to coś pomoże. Nie wiem, gdzie byłaś, Dorothy, i jakiemu
praniu mózgu tam cię poddano, ale zachowujesz się zupełnie nie jak ty i jeszcze
mówisz o jakichś kompletnych bzdurach. Chyba serio sama w to nie wierzysz?!
– Zaraz, to pani nic nie wie? – zdziwiła się Jo,
ale jej wypowiedź zginęła w ogólnym zamieszaniu.
– Ruth, pozwól sobie wszystko wytłumaczyć – do
rozmowy włączył się Jack, tym swoim spokojnym tonem próbując załagodzić
sytuację. – Rozumiem, że to może brzmieć nieprawdopodobnie i być trudne do
przełknięcia, ale też właśnie dlatego od początku nie mówiliśmy ci wszystkiego.
Zresztą nie myślałaś chyba, że te wilki pod naszym domem oznaczają normalną
sytuację…
– Nienormalne było już to, że Dee zaginęła bez
słowa na tyle czasu – przerwała mu w końcu ciotka stanowczo, cofając się o
krok. Wobec tego i ja stanęłam, ledwie dwa czy trzy kroki od niej, w obawie, że
ucieknie, jeśli spróbuję do niej podejść. Ciekawe, czy to właśnie w podobnych
sytuacjach czuł przy mnie Jack? – Cała reszta wydaje się po prostu… podejrzana.
Karmicie ją jakimiś bajeczkami, a ona w to wierzy, bo najwyraźniej zrobiliście
jej pranie mózgu… To wszystko jest niedorzeczne. Natychmiast stąd wyjeżdżamy.
– Ja nigdzie nie jadę – zaprotestowałam
stanowczo, odważyłam się wreszcie na ten ostatni krok i zacisnęłam dłoń na
przedramieniu cioci. Nawet nie próbowała się szarpać, tylko rzuciła mi
spłoszone spojrzenie. – I ty też nie, ciociu, bo przeze mnie i ty jesteś w
niebezpieczeństwie. Wiem, że to brzmi idiotycznie i sama długo nie chciałam w
to uwierzyć, ale Oz istnieje naprawdę. Byłam tam przez cały ten czas i przez
cały ten czas szukałam sposobu, żeby wrócić na Ziemię. A kiedy wreszcie mi się
udało, muszę tam wracać, bo moi rodzice są w niebezpieczeństwie. Tak, ciociu,
oni żyją, oni nigdy nie zginęli. Po prostu… są tam, nie tutaj.
Wiedziałam, że to brzmiało skrajnie
nieprawdopodobnie, jak ostatnia bzdura, i że sama nigdy w życiu bym w to nie
uwierzyła, gdyby ktoś powiedział mi coś podobnego. Spodziewałam się kolejnych
krzyków cioci, dlatego zdziwiła mnie, kiedy nic takiego nie nastąpiło. Zamiast
tego ciocia posłała mi zranione spojrzenie i odparła:
– Celowo starasz się mnie zranić, Dee, dać mi
fałszywą nadzieję? Po co to robisz?
Zrezygnowałam z tłumaczenia, że mama była
Czarownicą z Południa, a tata Czarnoksiężnikiem, bo to po prostu nie miało
sensu. Musiałam jej to pokazać, na słowo ja też, na jej miejscu, bym nie
uwierzyła. A żeby to cioci pokazać, jakimś cudem musieliśmy z nią dojechać do
Arkansas. Niezłe wyzwanie.
– To nie jest fałszywa nadzieja, ciociu –
zaprotestowałam jednak. – To prawda. Ty też przecież w głębi duszy zawsze
czułaś, że oni żyją, prawda?
– Tak, i dlatego chodziłam do psychoanalityka –
przyznała. – Może ty też powinnaś, Dee.
– Nie, nie powinnam! – Zdenerwowałam się w końcu
i podniosłam głos, chociaż bardzo chciałam zachować się trzeźwo. Nie mogłam
jednak, za bardzo się wszystkim denerwowałam. – Ja tego nie wymyśliłam, ciociu,
i nikt nie włożył mi tego do głowy. Wiem, co przeżyłam i jak to się wszystko
stało. Mama i tata żyją, są w Oz, a ja ci to pokażę i udowodnię, nawet jeśli
będziesz protestować. Pojedziesz z nami do Arkansas, wjedziemy razem do tornada
i sama zobaczysz.
– Zwariowałaś – oświadczyła ciocia z pełnym
przekonaniem i lekką grozą. – Ty naprawdę zwariowałaś, Dee.
Cholera jasna. Jeszcze tego mi brakowało,
problemów z ciocią w tej drodze!
– Ruth, spokojnie. – Jack podszedł bliżej, z
wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby chciał uspokoić dzikie zwierzę. – Daj
nam wszystko wytłumaczyć, proszę. To naprawdę…
– Co? Da się racjonalnie wytłumaczyć? –
przerwała mu ironicznie. – Oz? Glorię i Aarona? Wasze poszukiwania tornad?
Obydwoje z tą kobietą upadliście na głowy i jeszcze wciągacie w to Dee. Na
pewno na to nie pozwolę! W cokolwiek się nie wplątaliście, to już koniec.
Wracam do Kansas i zabieram ze sobą moją siostrzenicę, jasne?
– Nie ma takiej opcji – odparłam stanowczo. –
Ciociu, nie wracam do Kansas. I ty też nie, bo nie odważę się puścić cię tam
samej. Coś mogłoby ci się stać i wtedy bym sobie nie wybaczyła. Jack ma rację,
po prostu daj nam wytłumaczyć…
– Czyli zamierzasz powiedzieć mi coś innego niż
to, że jakimś cudem trafiłaś do Oz, gdzie spotkałaś swoich rodziców? – tym
razem to mnie weszła w słowo, w dodatku tym jednym zdaniem zamknęła mi usta. No
bo co miałam jej powiedzieć? Przecież to dokładnie tak wyglądało. Mogłam ją
okłamać, pewnie, gdybym tylko wiedziała, jak. – Przykro mi, Dorothy, ale jakoś
ciężko mi w to uwierzyć. Nie zostawię cię samej z tymi ludźmi, bo wyraźnie coś
jest z nimi nie tak, ale nie myśl, że dam się zaprowadzić do Arkansas w jakieś
przypadkowe miejsce, gdzie podobno mamy spotkać tornado! To kompletnie
niedorzeczne i nie rozumiem, jak możesz w ogóle w to wierzyć…
Jack przepchnął się obok mnie korytarzem;
podszedł do ciotki, która na jego widok próbowała uciec, chwycił ją jednak
mocno za nadgarstki, po czym, ku mojemu zdziwieniu, wykręcił je za plecy cioci
i kiwnął głową na Jo. Ta bez namysłu sięgnęła po coś do torebki, po czym
podeszła i mu podała. Ciocia próbowała się wyrywać i krzyczała coś o porwaniu,
ale nie byłam w stanie się ruszyć, tak bardzo zdziwiła mnie ta scena;
przeraziłam się jednak dopiero wtedy, gdy Jack plastikową opaską podana mu
przez Jo związał cioci ręce za plecami, a do ust włożył jakiś kawałek
materiału, by nie krzyczała. To było po prostu… niedorzeczne.
– Jack! – W końcu udało mi się pokonać
skołowacenie języka, miałam jednak wrażenie, że ze zdumienia mój umysł nadal
nie pracował właściwie. – Oszalałeś?! Naprawdę chcesz ją porwać…?!
– A widzisz inne wyjście? – prychnął, chwytając
ciocię za rękę, żeby nigdzie mu nie uciekła. Szarpać się przestała jednak
dopiero po chwili, po czym posłała mi oburzone spojrzenie. bezradnie rozłożyłam
ręce. – Nie mamy czasu na kłótnie i przepychanki
słowne. To było jasne, że twoja ciocia w to nie uwierzy, więc możemy tylko
pokazać jej wszystko, to na własne oczy przekona się, że mówimy prawdę. A do
tego czasu nie zamierzam tracić czasu na ganianie jej po całym domu.
– Poradziłabym sobie z ciocią – wymamrotałam
niepewnie, bo też wcale nie byłam przekonana, że by tak było. Ostatecznie
ciocia nie była żadną mimozą i była stanowcza, a kiedy raz podjęła jakąś
decyzję, łatwo zdania nie zmieniała. – Nie musiałeś…
– Och, pomińmy tę część rozmowy, w której ty masz
wyrzuty sumienia, a Jack przekonuje cię, że to było słuszne wyjście, i
przejdźmy od razu do tej, w której zdecydujecie, czy przywiązać twoją ciocię do
krzesła w kuchni czy fotela w salonie, dobrze, Dorothy? – Jo najwyraźniej w
końcu straciła cierpliwość, skoro wtrąciła się do naszej wymiany zdań. – Nie
musicie mi dziękować. Dzięki temu zaoszczędzimy trochę czasu, a wy nie
będziecie się czuć źle z powodu przejścia do porządku dziennego nad związaniem,
zakneblowaniem i porwaniem kogoś ci bliskiego, Dorothy. Przyniosę sznurek, a wy
przez ten czas zdecydujcie, dobrze?
Wymieniłam z Jackiem znaczące spojrzenia. Przez
większość czasu Jo wydawała się niegroźna, ale potem rzucała takim tekstem i
wszystko, co o niej myślałam, w jednej chwili legło w gruzach. A może to po
prostu kwestia bezpośredniości ścisłego umysłu?
– Sypialnia – zadecydowaliśmy równocześnie. Nie
wiedziałam, dlaczego ten akurat pokój wybrał Jack, ale wiedziałam, dlaczego ja
to zrobiłam: zostawiając tam ciocię, wiedziałam, że nie będę musiała często na
nią patrzeć i budzić w sobie wyrzutów sumienia, w związku z czym było to
najlepsze możliwe pomieszczenie. Ciocia zaczęła coś mamrotać, próbowała chyba
pozbyć się knebla, ale na niewiele się to zdało; Jack chwycił ją mocno za ramię
i poprowadził w stronę pokoju, który do niedawna zajmowała dobrowolnie, ale
odwrócił się jeszcze do mnie i powiedział: – Skołujesz ten sznurek od Jo, co?
Kiwnęłam głową i już po chwili odbierałam od
naszej pani meteorolog całkiem sporych rozmiarów sznur. Skąd go miała, wolałam
nie pytać. Tak uzbrojona udałam się do sypialni zajmowanej przez ciocię,
chociaż musiałam przyznać, że chciałam tam dojść jak najpóźniej. Myśl, że
właśnie porywałam moją własną ciocię, bardziej ciążył mi na sumieniu niż mnie
bawił, chociaż wiedziałam, że z innej perspektywy musiało to wyglądać zabawnie.
Jack przywiązał ciocię starannie do fotela w
sypialni, stojącego w kącie, z dala od drzwi i okna; cały czas rzucała się i
coś mamrotała, wolałam jednak jej nie rozumieć. Gdy podałam mu sznur, rzuciła
mi takie spojrzenie, jakbym ją zdradziła, i to mi wystarczyło.
W zasadzie faktycznie tak było. Rzeczywiście ją
zdradziłam i nie dziwiłam się, że była na mnie zła.
Gdy wreszcie zamknęliśmy za sobą drzwi sypialni,
odetchnęłam z ulgą. Oparłam się o nie plecami i rzuciłam Jackowi pełne pretensji
spojrzenie.
– Naprawdę musiałeś to robić? – zapytałam z
frustracją. – Wiązać ją i kneblować? Teraz już pewnie nigdy nie uwierzy, że nie
jesteśmy jej wrogami. Jeśli wcześniej brała pod uwagę, że mogłaby mi uwierzyć,
to teraz na pewno jest przekonana, że jesteś psychopatą o przekonującym
usposobieniu i że wplątałam się w coś okropnego.
– Z tym ostatnim nawet miałaby rację – spróbował
zażartować. Niestety, moją jedyną reakcją było westchnięcie.
– Wiesz, o co mi chodzi, Jack. Jeśli chciałeś ją
do nas zrazić, doskonale ci się to udało.
Niecierpliwie wzruszył ramionami, spoglądając na
mnie z irytacją. Nawet mu się nie dziwiłam. W końcu zrobił pierwsze, co
przyszło mu do głowy – może nie była to najmądrzejsza rzecz, ale na pewno
lepsza od mojego stania i wgapiania się w ciocię z otwartymi ustami. Wziął na
siebie odpowiedzialność i przejął kontrolę nad sytuacją, jak zwykle zresztą
ostatnio. O co więc właściwie miałam do niego pretensje?
No, właściwie to wiedziałam, o co. Ale to
przecież nie była jego wina, że ciocia postanowiła uciec i jakoś musieliśmy ją
zatrzymać. Po dobroci nie chciała.
– Więc co niby miałem zrobić? – syknął,
rozkładając ręce. – To twoja wina, złotko. Miałaś jej to wszystko jakoś
wytłumaczyć, ale zamiast tego powtarzałaś, że zrobisz to później.
– Może dlatego, że nie miałam pojęcia, jak jej
to wytłumaczyć – warknęłam. – A ty też mi nie pomagałeś.
– Ja nie znam Ziemi tak jak ty, prędzej
znalazłabyś jakąś wymówkę…
– Ale nie znalazłam – przerwałam mu z irytacją.
– Żadne z nas nie znalazło, a teraz będziemy mieć problem. Muszę dalej
prowadzić, bo ciocia najprędzej skierowałaby nas z powrotem do Lawrence albo na
najbliższy komisariat policji, a ręka dalej mnie boli. Poza tym musimy jakoś ją
przetransportować, bez wzbudzania sensacji u sąsiadów Jo. Wsadzenie cioci
związanej do samochodu raczej nie wchodzi w grę, jeśli nie chcemy mieć na karku
policji.
– Poradzimy sobie – odparł Jack, odsuwając się
wreszcie, by korytarzem wrócić do salonu. Niechętnie poszłam za nim. – Nie z
takimi rzeczami już sobie radziliśmy, złotko. A twoja ciocia sama w końcu się
przekona, kto miał rację.
– Co nie znaczy, że wybaczy mi związanie jej i
zakneblowanie – jęknęłam. – Jack, co my najlepszego zrobiliśmy? Przecież to
moja ciocia. To niedorzeczne, co zrobiliśmy, trzeba było jakoś jej to
wytłumaczyć…
– Bo przecież wcale nie próbowałaś, co? – Jack
zatrzymał się i odwrócił do mnie, dłonie kładąc mi na ramionach. Czułam się
naprawdę okropnie. – Wiem, że jest ci z tym źle, Dorothy, ale zobaczysz, Ruth
jeszcze zrozumie, dlaczego to zrobiliśmy. Przecież wiesz, że nie mieliśmy
wyjścia. Nie mogliśmy jej wypuścić. Pomijając już nas, nawet dla jej własnego
dobra.
Niechętnie skinęłam głową i wyswobodziłam się z
jego uścisku, a Jack odsunął się pospiesznie. Wiedziałam, że powinnam mu
powiedzieć, co czułam, ale jakoś cały czas nie uważałam, żeby to był dobry
moment. Ostatecznie uwierzyłam mu w temacie Annabelle w jego sypialni; a skoro
i tak miałam opuścić Ziemię, w dodatku z ciocią, co jeszcze stało na
przeszkodzie?
Nie byłam przecież wcale pewna, czy chciałam tam
wracać.
Kiedy byłam w Oz, tęskniłam za Ziemią i chciałam
tam wrócić. Kiedy jednak już wreszcie się tam znalazłam, przestałam być taka
pewna. Znalezienie się na Ziemi wcale nie ukoiło mojego poczucia zagubienia,
nie pomogło mi też w zrozumieniu, gdzie właściwie znajdowało się moje miejsce –
nadal tego nie wiedziałam, tylko wcześniej byłam pewna, że na Ziemi, a teraz
już nie, i to było chyba jeszcze gorsze.
W salonie nie znaleźliśmy Jo. Jack zawołał ją,
zajrzał też do kuchni, ale nigdzie jej nie było. Martwiłam się tylko przez
moment; zaraz potem Jack wyjrzał przez okno w kuchni i zawołał mnie, wskazując
coś po drugiej stronie ulicy.
– Chyba rozmawia z sąsiadem – powiedział.
Jo rzeczywiście stała na chodniku po drugiej
stronie ulicy i rozmawiała z jakimś facetem. Facet nie wyglądał na typowego
mieszkańca przedmieść, ale pozory mogły mylić. Był wysoki i bardzo barczysty,
dobrze zbudowany, a ogoloną na łyso głowę miał osadzoną na wyjątkowo szerokiej
szyi. Jego oczy schowane były za okularami przeciwsłonecznymi; ubrany był
całkiem zwyczajnie, w dżinsy i opięty na mięśniach T–shirt, który odsłaniał
jego przedramiona. Na jednym z nich mimo odległości zobaczyłam wytatuowaną
gwiazdę – musiała być sporych rozmiarów.
Zmarszczyłam brwi. Coś mi tutaj nie pasowało.
– Jack – zaczęłam niepewnie, bo moje mgliste
wrażenie nadal nie chciało ułożyć się w całość – coś jest nie tak.
– To znaczy, co? – zapytał z rozbawieniem,
odrywając na chwilę wzrok od okna i spoglądając na mnie. – Jo rozmawia z
sąsiadem. Co ci nie pasuje, że wygląda jak były zawodnik jednego z tych waszych
głupich sportów…
– Wrestlingu na przykład – podpowiedziałam,
kiedy zabrakło mu słowa. – Nie, nie dlatego. Jack, myślę, że… ja znam tego
człowieka. Widziałam go już kiedyś.
– Kiedy? – zdziwił się. – Jesteś tu pierwszy
raz, prawda?
Skinęłam z roztargnieniem głową, ale nie
odpowiedziałam, usilnie próbując dopasować twarz mężczyzny do konkretnego
momentu w czasie. Pomogło, kiedy zsunął okulary na czoło, by bez nich spojrzeć
na Jo. Tak, zdecydowanie widziałam już te wąskie, przenikliwe oczy i usta
uformowane w wąską kreskę.
Dopiero po chwili zaskoczyłam i przypomniałam
sobie, gdzie widziałam tego faceta.
W końcu kiedyś już otworzyłam mu drzwi. Ładnych
parę lat temu. Zapytał wtedy, czy to pod tym adresem mieszka Henry Gale i gdzie
można go znaleźć. Odpowiedziałam, że wujek wyszedł do pracy.
Tego samego dnia mój wujek zginął w pożarze.
– Jack – wyszeptałam, nadal nie do końca
rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodziło – myślę, że to pułapka.
Ha! Pierwszy komentarz :D
OdpowiedzUsuńKurde, nie wierze, że Jo jest zła :c Miałam nadzieję, że Dee myli się z tym brakiem zaufania, bo przecież ona pomogła Jackowi. Chłopak się załamie teraz, że jedyna osoba na Ziemi go zdradziła :o
Tak przypuszczałam, że jak nie po dobroci z ciotką, to siłą. Pewnie zawiozłaby Dorothy do psychiatryka, a te wilki uznała za jakieś halucynacje ._. Brawo, Jack, dobry ruch z twojej strony!
A zakończenie w takim momencie, kobieto, zgiń! Albo nie, bo kto będzie dalej pisał? Czyli śmierć wujka nie była przypadkowa, tak jak myślałam, dobra jestem. Tylko dlaczego Jo ma z tym coś wspólnego?!
Oz to zło, ale kurde, ciekawsze perspektywa mieszkania tam niż na Ziemi :D Chociaż, jeśli nie nazywasz się Dorothy Gale, to na pewno nie byłoby tak źle.
Życzę weny i czekam na kolejny rozdział!
Pozdrawiam :)
Oj tam, jeszcze nie wiadomo, czy taka do końca zła... Ostatecznie Jo im pomoże ;p
UsuńNo tak, ale z drugiej strony... Trochę to radykalne xd takie typowo Jackowe, to trzeba przyznać xd
Haha, uwielbiam takie zakończenia i od razu muszę uprzedzić, że będzie ich tu dużo takich xd kwestia wujka pewnie częściowo wyjaśni się w kolejnym rozdziale, a co do Oz... No, w przypadku Dorothy ciekawie mieszka się wszędzie xd
Dziękuję i całuję!
Dlaczego?! Nie spodziewałam się, że jo w końcu będzie nie teges...
OdpowiedzUsuńOczywiście akcja z Roth fenomenalna! XD
Tylko o co chodzi z Henrym? Podziwiam Cię za łączenie tylu wątków i nie mieszanie się w tym, naprawdę! :D Tylko dlaczego on wiedział o Glorii i w ogóle o tym wszystkim? Mam nadzieję, że niedługo, a może już w następnym rozdziale, się to wyjaśni :D Taa, następny rozdział, żyję marzeniami :D
W każdym razie muszę powiedzeć, że ciągle spodziewam się kogoś z pracy Dee... Ta jej koleżanka od deszczu wydaje mi się szpiegiem Clarissy... Albo ta od randek... Nie wiem czemu ale ciągle czekam aż pojawi się tu ktoś z NY. Ale to prawdopodobnie tylko moje "widzimisię".
Pozdrawiam gorąco!
Cieszę się, że się podobała;) a na Jo jeszcze tak nie stawiajcie krzyżyka ;p
UsuńPrzyznam się, że tutaj mi to wychodzi zupełnie wyjątkowo i sama nie wiem, jak, ale pomysły na kolejne komplikowanie wątków przychodzą same xd Zazwyczaj muszę się nad tym męczyć, a tu w ogóle. Kwestia wujka za to owszem, przynajmniej częściowo wyjaśni się w kolejnym rozdziale;)
Czemu mi tego wcześniej nie podsunąłas? ;p to bardzo fajny pomysł, nic dziwnego, że na niego nie wpadłam xd no cóż, może to jeszcze gdzieś wykorzystam^^
Całuję!
Cóż, akurat to,że Dorothy mogła mieć wątpliwości co do Jo,jest zrozumiałe. nawet gdyby nie kochała Jacka.,za dużó rpzeszła,aby wierzyć każdej osobie...a i faktycznie nie jest dokońca fair,że Jack powiedział Jo bez jej zgody,że jest corką Czarownicy z Południa.. Tylkoże mimo wszystkio liczyłam nba to,żeto tylko bezpodstawne oskarżenia... teraz zaczynam podejrzewać,że Jo z pełną premedytacją wysłałą Jacka akuarat tam,gdzie wysałała. I ciekawe,kim jest te3n facet-kimś z Oz,czy z Ziemi?Czy to jakiś płatny zabójca?Nawet nie chcę do końca wiedzieć. Ciotka dowiedziała sięw najgorszy możliwy sposób,ale cóż, spodziewałam się,że wyjdzie przupadkiem... tylko że to kneblowanie...ale faktycznie,to chyba był jedynysposób... matko, nie mogę doczekać się cd. często dodajesz rozdziały, ale to i tak za mało,jestem b.niecierpliwa;)
OdpowiedzUsuńNo fakt, zwłaszcza że Dorothy właściwie nikomu nie ufa;) Jackowi zaufała po długich męczarniach i łatwo nie było;) kwestia Jo wyjaśni się w kolejnym rozdziale, z tego co pamiętam, także będziecie sobie mogły wtedy pełną opinię o niej wyrobić;) kneblowania chyba nie dało się uniknąć, aczkolwiek to nawet dla mnie jest ciut hardkorowe xd
UsuńBardzo mnie to cieszy;) Całuję!
Ha!
OdpowiedzUsuńZła Jo, zła Jo xd. Ewentualnie skrajnie naiwna...ale jakoś zła do mnie mocniej przemawia.
Od kiedy Jack jest taki wylewny?? Jakieś to do niego niepasujące, jakby uważał, że ludzie na Ziemi są inni niż w Oz. Albo Jo mu coś dolała do herbatki.
Akcja z ciocią..w stylu Jacka xd. Bardzo współczuję Dee, taki akt zdrady nie będzie łatwy do wybaczenia ani wytłumaczenia.
A zapowiedzią całkiem mi namieszałaś w głowie!!
Pozdrawiam i czekam na następny rozdział.
Oj tam, zaraz zła... Nikt nie jest taki całkiem zły;) dajmy możliwość Jo się usprawiedliwić ;p
UsuńE no, zdarza mu się przecież czasami. Rzadko bo rzadko, ale jednak xd
Taak, bardzo w stylu Jacka za to nie bardzo w stylu Dorothy xd e tam, no wiesz, priorytety. Sytuacja jest zbyt nieciekawa, żeby im jeszcze robić większe kłopoty ;>
No i dobrze! Xd Całuję!