To wyglądało naprawdę dziwacznie: wataha
śnieżnobiałych wilków niemalże w środku miasta, lawirująca między budynkami,
samochodami i latarniami, by dostać się do domu cioci. Odruchowo cofnęłam się o
krok, nie mogłam jednak oderwać od nich wzroku, wyglądały tak niesamowicie.
Zacisnęłam dłonie na parapecie, z trudem przypominając sobie, że przecież one
nie mogły mnie zobaczyć. Nawet gdyby widziały tak, jak ludzie, w sypialni było
ciemno, a ja stałam za firanką i po prostu nie mogły.
Wilki szły ostrożnie, powoli, ale cały czas
zbliżały się w stronę domu. Kiedy któryś z nich zatrzymał się i zawył, unosząc
pysk do góry, wreszcie oderwałam nogi od podłogi i wybiegłam na korytarz, po
omacku chwytając się ścian. Znałam ten dom dobrze i nie potrzebowałam światła,
ale i tak uderzyłam palcami prawej stopy o poręcz schodów.
Stłumiłam przekleństwo i podbiegłam do
pierwszych z brzegu drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia cioci. Zapukałam
niezbyt głośno, ale długo, a następnie powiedziałam półgłosem:
– Ciociu, obudź się. Mamy kłopoty!
Drzwi sypialni Jacka otworzyły się i łowca
czarownic stanął w progu, już w pełni ubrany i gotowy do drogi. Dopiero ten
widok uświadomił mi, że nadal miałam na sobie jedynie luźny, brązowy T–shirt i
jasnoszare szorty, w których zazwyczaj spałam. Jack rzucił mi krytyczne
spojrzenie, które zidentyfikowałam bez pudła pomimo półmroku panującego na
korytarzu, po czym narzucił na ramiona kurtkę – skórzaną kurtkę wujka, która
pasowała na niego zaskakująco dobrze. Chyba miała sporo lat.
– To był zły pomysł, że w ogóle się tu
zatrzymaliśmy – powiedział, nie starając się nawet ściszyć głosu. To w zasadzie
nie miało znaczenia, w końcu wilki i tak wiedziały na pewno, że byliśmy w domu.
– Niepotrzebnie tylko naraziliśmy na niebezpieczeństwo twoją ciotkę. Musi teraz
jechać z nami.
– Oczywiście, że musi – potwierdziłam z lekką
paniką w głosie. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby ją tu zostawić…!
– Co się tutaj dzieje? – Ciocia Ruth wyjrzała z
sypialni, równocześnie starannie opatulając się szlafrokiem. Jej miodowe włosy
były rozczochrane, związane w niedbały kok na czubku głowy; ciocia patrzyła na
nas lekko zmrużonymi oczami, co jeszcze powiększało jej zmarszczki w kącikach
oczu. – Dlaczego nie śpicie?
Wymieniliśmy z Jackiem spojrzenia. Niby co
miałam jej powiedzieć?
– Mamy kłopoty – powtórzyłam po chwili, z
namysłem. – Musimy natychmiast wyjechać.
– Jak to? Już? – Pomimo wszystko, w głosie
ciotki usłyszałam żal. – Nie zdążyłam nawet…
– Nie, nie rozumiesz, ciociu – przerwałam jej
pospiesznie. – Musisz jechać z nami. Nie możesz zostać tu sama, nie będziemy
mogli cię ochronić i ty też sama nie dasz sobie rady. Przepraszam, ale przez
nas teraz i ty jesteś w niebezpieczeństwie.
– W niebezpieczeństwie? O czym ty mówisz, Dee? –
Ciocia posłała mi przestraszone spojrzenie. – W co ty się właściwie wplątałaś?
To jego wina, prawda?
– Nie mamy na to czasu – wtrącił Jack
niecierpliwie, zupełnie nie przejmując się oskarżeniami cioci. – Ruth, musi się
pani ubrać i spakować. Wszelkie pytania może pani zadać później, ale na razie
nie ma na to czasu. Musimy uciekać, rozumie to pani? – Ciotka kiwnęła
automatycznie głową, nie spuszczając z niego przerażonego spojrzenia, a Jack
zwrócił się z kolei do mnie, również tym stanowczym tonem głosu: – Dorothy, idź
się ubrać. Masz dwie minuty.
Nie czekałam, aż powie mi to ponownie. Kiwnęłam
głową i zniknęłam w mojej sypialni, po czym chwyciłam pierwsze lepsze dżinsy,
tę samą melanżową koszulkę, którą zdjęłam z siebie wieczorem przed spaniem i
moje własne adidasy, które musiały wraz z resztą rzeczy wrócić z Nowego Jorku.
W szafie znalazłam też moją własną skórzaną kurtkę, którą zabrałam mimo
panującego w Kansas lata. Nie wiedziałam przecież, w jakich warunkach
znajdziemy się później.
Związałam jeszcze włosy w kucyk na czubku głowy
kitką znalezioną w łazience, po czym ruszyłam w stronę drzwi, po drodze
rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie wilkom na zewnątrz.
Problem w tym, że podjazd był pusty.
Zaniepokoiło mnie to bardziej, niż gdyby wataha
nadal tam stała. Wtedy przynajmniej wiedziałabym, gdzie była i jak jej unikać.
– Chodźmy. – Jack chwycił mnie za ramię, gdy
tylko wyszłam na korytarz, ale zaparłam się, czekając na ciocię. Po chwili i
ona pojawiła się w progu: była ubrana podobnie do mnie, w dżinsy i luźny
T–shirt, i ten strój wcale nie wyglądał nieodpowiednio do jej wieku. Ciocia po
prostu zawsze wyglądała młodo, nawet mimo zmarszczek i pasemek siwych włosów.
Jack natychmiast zwrócił się w jej kierunku. – Ruth, czy w domu jest jakaś
broń?
– Strzelba po moim mężu, na dole – odparła
ciocia automatycznie. Chwyciłam ją za rękę i pociągnęłam na schody, na parter,
wymijając po drodze Jacka. Ciocia nie opierała się, szła za mną bezwolnie,
jakby nie miała już siły się dziwić ani zadawać pytań. Po moim nieoczekiwanym
pojawieniu się poprzedniego dnia, w zasadzie wcale jej się nie dziwiłam. A
teraz jeszcze to. – Czy mogłabym się dowiedzieć, przed czym właściwie uciekamy?
– Uwierz, nie chcesz wiedzieć – odparłam z przekonaniem,
po czym pokonałam ostatnie stopnie i gdy znalazłam się w korytarzu na parterze,
wreszcie odwróciłam się od cioci i rozejrzałam dookoła.
Krzyknęłam i zasłoniłam się odruchowo, w
ciemności widząc biegnącą na mnie, białą plamę. Czerwone, wilcze oczy zalśniły
w ciemności; wiedziałam, że był za blisko, żeby uciekać. W tej samej chwili,
gdy byłam już pewna, że za sekundę białe, ostre zęby zatopią się w mojej
tętnicy szyjnej, usłyszałam huk wystrzału i coś ciężkiego padło na ziemię. Gdy
wreszcie odważyłam się otworzyć oczy, stwierdziłam, że Jack stał przede mną z
rewolwerem w dłoni, tym samym, który przywiózł ze sobą jeszcze z Oz, a pokryte
białym futrem ciało wilka leżało w kałuży na podłodze. Zęby nadal miał
wyszczerzone, a oczy szeroko otwarte, poza tym jednak był… martwy.
– Dziękuję – szepnęłam, bo tylko na tyle było
mnie stać. Jack kiwnął głową i wyminął mnie, najwyraźniej zamierzał iść jako
pierwszy, a ciocia, nadal wpatrzona w martwe zwierzę, zapytała z
niedowierzaniem:
– Wilki? Uciekamy przed wilkami? Tutaj, w samym
środku Lawrence?! Tutaj nie ma wilków, a już na pewno nie takich!
Fakt, wilk polarny niekoniecznie pasował do
klimatu Kansas.
– Pytania później – przypomniał Jack stanowczo.
– Teraz musimy uciekać. Musimy znaleźć jakiś… środek transportu.
– Samochód – przypomniałam sobie. – Ciociu,
gdzie masz kluczyki?
Ciocia Ruth pokonała ogólne odrętwienie i
rzuciła się do komody w przedpokoju, szukając kluczyków do jej starej hondy.
Byłam z niej naprawdę dumna, bo wiedziałam, że to, co się obecnie wokół niej
działo, niejednego przyprawiłoby o kompletne zagubienie. Mnie przecież, gdy
pierwszy raz trafiłam do Oz, przyprawiło. Tymczasem ciocia wyciągnęła kluczyki,
a potem sięgnęła do przeszklonej szafki po nienaładowaną strzelbę wujka oraz po
opakowanie z nabojami, i kiwnęła na nas, żebyśmy przeszli do tylnego wyjścia.
Zanim jednak zdążyliśmy tam dojść, od drzwi rozległo się głębokie, ostrzegawcze
warczenie.
Kolejny wilk dążył ku nas korytarzem, odcinając
nam drogę ucieczki do tylnych drzwi.
Odwróciłam się w stronę głównego wejścia, żeby
zobaczyć jeszcze jednego wilka, krążącego po korytarzu za nami. Nie miałam
pojęcia, jak weszły do środka, ale wiedziałam, że to przecież nie były zwykłe
wilki, nawet jeśli na Ziemi magia nie działała, mogły mieć swoje sposoby. A też
i tylne drzwi mogły być otwarte, bo ciocia miała ten irytujący zwyczaj
zostawiania ich tak na noc. Wilki zauważyły martwe zwierzę na podłodze i
zapewne dlatego od razu się na nas nie rzuciły, w obawie, że i im coś się
stanie, byłam jednak pewna, że w końcu zaatakują. Ostatecznie po to zostały
wysłane – żeby w końcu unieszkodliwić mnie na tyle, żebym nie była w stanie
wrócić i zabić Czarownicy z Północy.
– Z powrotem na górę, ale już! – Jack pociągnął
do mnie ciotkę, po czym zasłonił nas przed wilkami i wycelował w nie z
rewolweru, cofając się za nami tyłem. Wbiegłam po schodach na górę pierwsza,
ciągnąc za sobą ciocię, która wpatrywała się w to wszystko rozszerzonymi z
niedowierzania oczami; obawiałam się trochę o jej stan psychiczny, ale w końcu
ciotka była twarda, wiedziałam, że sobie poradzi. Tak jak ja sobie poradziłam.
– I co dalej? – spytała po chwili z histerią w
głosie. – Przecież… jesteśmy w pułapce…
– Niekoniecznie – zaprotestowałam, gdy
znaleźliśmy się już z powrotem u szczytu schodów. Mój but trafił prosto w
drewnianą poręcz, ale tym razem nie bolało tak bardzo, bo nie miałam już bosych
stóp. Na szczęście. – Moja sypialnia wychodzi na tyły domu. Wyjdziemy oknem.
– Oknem?! – powtórzyła z niedowierzaniem ciotka.
– Oszalałaś, Dee?!
– Ciociu, wychodzenie oknem w porównaniu do tego
wszystkiego, co ostatnio robiłam, jest szczytem normalności – prychnęłam tylko,
po czym pchnęłam drzwi mojej sypialni i od razu podbiegłam do okna, po czym
otworzyłam je na całą szerokość. Wyłożyłam się na parapecie, lustrując okolicę,
na tyłach domu było jednak ciemno i nie wszystko mogłam zobaczyć. Najważniejsze
jednak, że dostrzegłam ciemną plamę hondy cioci, nie widziałam natomiast
jasnych plam futra wilków.
– Damy radę zejść? – Jack przepchnął się obok
mnie, żeby też wyjrzeć przez okno. Odsunęłam się automatycznie, żeby nie czuć
nacisku jego ramienia na skórze.
– Bez problemu. – Wzruszyłam ramionami, po czym
cofnęłam się o krok, by założyć na siebie kurtkę. Wolałam mieć wolne ręce
podczas schodzenia na dół. – Tu masz tylko parę stóp w dół, potem nieco po
prawej zaczyna się daszek szopy, w której ciocia trzyma narzędzia ogrodnicze.
Trzeba się tylko trochę rozhuśtać. Daszek ma ostry spad, kończy się nisko nad
ziemią, to najwyżej pięć stóp. Zeskoczymy bez trudu. Czasami wychodziłam tędy,
gdy byłam młodsza, a ciocia nie chciała mnie wypuścić na imprezę.
– No wiesz…! – Ciotka żachnęła się, na co
roześmiałam się nieco nerwowo.
– Teraz to już przedawnione, ciociu. I może
uratować nam życie, więc powinnaś być wdzięczna. Pójdę pierwsza, to potem będę
cię asekurować, a ty, Jack, zamknij drzwi i pilnuj, żeby do sypialni nie dostał
się żaden wilk.
Widziałam, że nie było mu w smak moje
komenderowanie nim, kiwnął jednak głową, uznając widocznie, że miało to jakiś
sens. Miałam szczerą nadzieję, że tak właśnie było.
Gdy ostatni raz wychodziłam tędy z domu, miałam
siedemnaście lat i wybierałam się na koncert rockowy wraz z przyjaciółką z
liceum, oczywiście wbrew woli cioci, która uważała, że na takich koncertach
tylko pije się wódkę i bierze narkotyki. Narkotyków oczywiście nie brałam, a
jeśli chodziło o alkohol, to ograniczyłam się do jednego piwa, a potem wróciłam
do pokoju tą samą metodą, którą z niego wyszłam, nawet nie budząc przy tym
cioci. Koncert niespecjalnie mi się podobał i więcej tego nie zrobiłam, co
tylko pokazywało, jak kiepską byłam buntowniczką jako nastolatka.
Od tego czasu minęło ponad siedem lat, ale pewne
rzeczy się nie zmieniały, na przykład to, że nadal pamiętałam, gdzie położyć
ręce i dać stopy, żeby nie zlecieć na zbity pysk. W pierwszej chwili, gdy
usiadłam na parapecie, nie byłam jeszcze pewna, jak poradzę sobie po ciemku,
ale kolejne ruchy przyszły już odruchowo. Odbiłam się mocno od parapetu i
wylądowałam pewnie na dwóch nogach, chwytając się rynny, by nie ześlizgnąć się
po dachówkach okrywających daszek szopy; noc była ciepła, ale księżyc, jeśli w
ogóle świecił, to nie na tę stronę domu, bo na tyłach było kompletnie ciemno,
nie wiał też żaden wiatr. Gdy już byłam pewna, że utrzymam równowagę, puściłam
rynnę i zjechałam kawałek po dachu, aż dotarłam do jego końca.
Usiadłam na dachu, a potem zeskoczyłam;
wylądowałam na mokrej od rosy trawie i rozejrzałam się czujnie dookoła. Ani
śladu wilków. Wokół było cicho i pusto, a auto cioci stało sobie spokojnie w
przejeździe. Ponieważ posesja była osłonięta kawałkiem ogrodzenia, a przede
wszystkimi drzewami, od sąsiednich domów, nie bałam się, że ktoś mógłby nas
zobaczyć. Zresztą, nawet gdyby ktoś nas zobaczył – ostatecznie wolno mi było
wychodzić przez okno, jeśli miałam taką ochotę, prawda?
– Droga wolna! – przekazałam półgłosem w górę, a
po chwili w oknie mojej sypialni ukazała się ciocia. Widząc jej jasne dżinsy i
równie jasny T–shirt, pomyślałam, że to było głupie z naszej strony, nie ubrać
się na ciemno. W końcu moja jasna koszulka stanowiła w mroku doskonały cel,
nawet jeśli narzuciłam na nią kurtkę.
Ciocia, podtrzymywana przez Jacka, zeskoczyła w
końcu na daszek, a ja, wpatrując się w nią, straciłam na chwilę koncentrację i
nie zauważyłam zbliżającego się zagrożenia. Nie zauważyłam, dopóki nie było za
późno.
Poczułam szarpnięcie, a po chwili ostry ból w lewym
ramieniu; upadłam na ziemię, odruchowo zasłaniając się zdrową ręką. Przed
oczami mignęły mi ostre, białe zęby; wrzasnęłam, a wilk przeleciał nade mną i
wylądował pewnie na łapach kilka stóp dalej, po czym natychmiast ustawił się
przodem do mnie, w pozycji do kolejnego ataku. Usiadłam i podparłam się na
rękach, nie zważając na ból w lewym ramieniu, i spróbowałam jak najszybciej się
odczołgać, wilk był jednak dużo szybszy ode mnie. Zanim cofnęłam się choćby o
jard, rzucił się do biegu prosto na mnie, ponownie odsłaniając ostre zębiska.
W otaczającej nas ciszy huk wystrzału zabrzmiał niczym
wystrzał z kuli armatniej. Wilk w jednej chwili stracił impet i upadł na bok, a
zaraz potem błysk w jego oczach zgasł; dopiero wtedy byłam w stanie oderwać od
niego wzrok. Spojrzałam w stronę daszku, na którym siedziała ciocia, w rękach
trzymając dymiącą jeszcze z lufy strzelbę.
– Teraz naprawdę musimy się stąd zbierać –
powiedziała spokojnie, jakby to wcale nie zrobiło na niej wrażenia. – Sąsiedzi
zaraz zawiadomią policję, że było u nas słychać strzały. Nie zamierzam
tłumaczyć im, jakim cudem na mojej posesji znalazły się wilki polarne, więc
lepiej się pospieszmy.
Pomogłam jej zeskoczyć z dachu, uprzednio
przejąwszy od niej broń; kiedy wreszcie stanęła obok mnie, półgłosem
podziękowałam za uratowanie mi życia, na co ciocia uśmiechnęła się dobrotliwie.
Naprawdę.
– Przecież to nic takiego, Dee – oznajmiła
następnie. – Ale jesteś ranna! Musimy cię jak najszybciej opatrzyć. W
samochodzie jest apteczka.
– Kiedy tylko stąd wyjedziemy – usłyszałam
dobiegający z daszku głos Jacka. Po chwili łowca czarownic pewnie wylądował na
trawie obok nas i przyjrzał mi się uważnie, podszedłszy bardzo blisko. Za
blisko, jak na mój gust. – Nic ci nie jest, złotko? Ruth nalegała, że strzeli,
bo miała do was bliżej i lepiej was widziała.
Krew lała mi się z ramienia dość obficie,
uznałam jednak, że wytrzymam dwie minuty, zanim trafimy do auta. Martwiłam się
tylko, że moja kurtka już się do niczego nie nadawała.
– Przeżyję – odparłam lakonicznie, po czym
dodałam w stronę cioci, idąc już w stronę samochodu: – Nie wiedziałam, że
umiesz strzelać.
– Twój wujek kiedyś mnie tego uczył. To było
dawno, ale widocznie nie zapomniałam. – Ciocia wzruszyła ramionami, po czym
kluczykiem otworzyła nam drzwi starej, wysłużonej hondy. – Siądźcie razem z
tyłu. Jack, apteczka jest pod przednim siedzeniem, zajmiesz się Dorothy,
prawda? Chyba że wolisz prowadzić.
Spojrzenie Jacka powiedziało mi wszystko. On nie
umiał prowadzić. Nic dziwnego, w końcu w Oz ta umiejętność była mu
niepotrzebna, a podczas roku spędzonego na Ziemi Jack pewnie też nie miał
okazji jeździć samochodem. W końcu był wtedy praktycznie dzieckiem.
– Jack mnie opatrzy – zadecydowałam, nie
czekając na jego odpowiedź, po czym wgramoliłam się do auta. – Jedźmy już, co?
Obydwoje wsiedli za mną, a gdy ciocia zapięła
pasy i włączyła silnik, odwróciła się do nas z niepewnością wypisaną na twarzy.
– Ale właściwie dokąd mam jechać?
– Na południe – powiedział Jack, wyciągając do
mnie ręce, żeby pomóc mi zdjąć kurtkę. Odsunęłam się odruchowo, po czym
pospiesznie zrobiłam to sama, żeby nic nie zauważył. W końcu jego bliskość nie
była komfortowa, wręcz przeciwnie.
– Ale gdzie na południe? – Ciocia nie dawała za
wygraną. – Którą drogą?
– Nieważne. – Po tonie głosu Jacka poznawałam,
że się niecierpliwił. Schylił się pod fotel kierowcy i po chwili wyciągnął
stamtąd apteczkę. – Po prostu proszę jechać na południe, później ustalimy
bardziej dokładny kierunek. A teraz, proszę, czy możemy wreszcie ruszać?
Niedługo wszystkie wilki zorientują się wreszcie, że tu jesteśmy.
Ciocia zacisnęła usta w wąską kreskę i odwróciła
się przodem do kierunku jazdy, po czym wreszcie ruszyła z miejsca. Gdy wyjeżdżała
na ulicę, w pędzie mijając dwa wilki krążące pod wejściem do domu, ja sama
również zacisnęłam usta, starając się nie pokazać po sobie, jak duże wrażenie
robił na mnie dotyk dłoni Jacka. A robił.
Niestety.
Ręka rwała okropnie, ból był ostry, przeszywający;
krew lała mi się z niej dość obficie i wolałam nie patrzeć, jak wielkie
spustoszenie uczyniły w niej zęby wilka. Przelotnie tylko pomyślałam, że
zabrudzę cioci tapicerkę krwią, zaraz potem za bardzo zajął mnie mój własny
ból, gdy Jack z kawałka bandaża założył prowizoryczną opaskę uciskową i zajął
się samą raną.
– Tutaj trzeba założyć szwy – mruknął, mocno
zaciskając opatrunek na ranie. Nie wytrzymałam i jęknęłam z bólu. – Ale w
apteczce nie ma nic, czym mógłbym zszyć ranę…
– Zwariowałeś? – odezwała się ciocia z
przedniego siedzenia. – Jesteś lekarzem czy co?! Nie będziesz jej zakładał
szwów, jeśli trzeba, pojedziemy do szpitala…!
– Dobrze, ale nie tutaj – weszłam im w słowo, bo
po minie Jacka widziałam, że już chciał coś odpowiedzieć. Z pewnością coś, co
jeszcze bardziej podpowiedziałoby ciotce, jak bardzo nie pasował do zwyczajów
panujących na Ziemi. W końcu o ile w Oz to było normalne, że ludzie sami
zakładali sobie szwy, na Ziemi już niekoniecznie. – Musimy najpierw wyjechać z
Lawrence. Zatrzymamy się gdzieś po drodze, powiecie, że pogryzł mnie pies.
– Nie podoba mi się to – mruknęła ciocia,
ponownie odwracając się przodem do kierunku jazdy. – Po co te kłamstwa? I co to
wszystko ma znaczyć?!
– A co, chcesz powiedzieć lekarzowi, że ugryzł
mnie polarny wilk?! – zdenerwowałam się. Ciocia przyspieszyła, a potem
gwałtownie skręciła w lewo, aż rzuciło mnie na siedzącego obok Jacka. Na
szczęście złapał mnie w porę i nie uszkodziłam sobie ręki jeszcze bardziej.
– Ja tylko chcę wiedzieć, co się tutaj dzieje! –
wykrzyknęła w odpowiedzi. – Bo stanowczo dzieje się wokół was coś dziwnego,
czego nie rozumiem, i bardzo mi się to nie podoba. I może wreszcie
powiedzielibyście, dokąd jedziemy?!
– No właśnie, Jack, dokąd jedziemy? – rzuciłam z
przekąsem, na który zdobyłam się z trudem wobec powiększającego się ciągle bólu
w ręce.
– Hinton, Oklahoma – zdradził w końcu, ale
oczywiście nic mi to nie powiedziało. – Wie pani, gdzie to jest?
– Oczywiście, że wiem – mruknęła ciocia z
niezadowoleniem. – Trzeba było od początku powiedzieć, że jedziemy na południowy–zachód.
Najwyraźniej z nas dwojga to ty bardziej nie orientujesz się w kierunkach,
Jack.
Zdziwiłoby mnie szczerze, gdyby się orientował.
– Trochę mi słabo – powiedziałam. Nie chciałam
jęczeć ani się skarżyć, ale uznałam, że akurat taką wiadomością warto byłoby
się podzielić. Chyba powinni wiedzieć, że świat zaczynał mi wirować przed
oczami i robiło mi się niedobrze. Coraz mniej czułam też rękę, a ból stawał się
coraz bardziej tępy, jakby… stały. – Ale z ręką jest jakby lepiej, bo mniej
boli.
– Przecież nie brałaś jeszcze nic
przeciwbólowego – zauważyła ciocia, a Jack żachnął się.
– No właśnie, środki przeciwbólowe! –
Pomyślałam, że z nimi pewnie też nie miał zbyt wiele do czynienia w Oz i
dlatego o tym nie pomyślał. – Zapomniałem o tych środkach przeciwbólowych… Są
całkiem niezłe. Zaraz ich poszukam…
Po chwili podał mi tabletki, które połknęłam bez
popijania, tak bardzo spieszyłam się, żeby pozbyć się wreszcie bólu. Kiedy Jack
skończył opatrywać mi ranę, oparłam się ciężko o tylne oparcie hondy, po czym
wyjrzałam za okno, za którym właśnie wstawał dzień. Wyjeżdżaliśmy z Lawrence;
nie zauważyłam nawet, kiedy wjechaliśmy na Toll Road i minęliśmy po lewej
stronie najpierw Stonegate Park, a później, w oddali, także Martin Park, po
krajobrazie poznawałam jednak, że znajdowaliśmy się na międzystanowej
siedemdziesiątce i jechaliśmy na zachód. Nie raz w przeszłości zdarzało mi się
jeździć tą szeroką dwupasmówką prowadzącą przez pola uprawne i łąki, z rzadka
tylko przerywane murami domostw.
Z każdą chwilą, o dziwo, czułam się coraz
lepiej; najwyraźniej środki przeciwbólowe zaczynały działać, bo ból stawał się
coraz bardziej przytłumiony, rękę w ogóle czułam słabo, a ja robiłam się senna
i trochę otępiała. Widziałam jednak, że ciocia spoglądała na mnie z niepokojem
przez tylne lusterko, aż w którymś momencie powiedziała:
– Nieważne, czy ktoś nas ściga, czy nie.
Zatrzymuję się w pierwszym szpitalu, który napotkam po drodze, pewnie w Topece.
Nie jest z nią dobrze.
– Dorothy sobie poradzi – zapewnił ją
uspokajająco Jack, mocno ściskając moją lewą dłoń. W jego głosie słyszałam
pewność, która mnie pokrzepiła, bo sama wcale nie byłam siebie taka pewna. –
Nie z takimi rzeczami radziła sobie w ostatnim czasie. Straciła trochę krwi i
może być osłabiona, ale przejdzie jej. Jestem pewien, że sobie poradzi.
Ta pewność, której się po nim nie spodziewałam,
była ostatnim, co zarejestrowałam, zanim ostatecznie urwał mi się film;
prawdopodobnie wydarzenia ostatnich dni, które tak mocno dały mi w kość, w końcu
do mnie wróciły, i wraz z ostatnią raną doprowadziły mnie do stanu, w którym
nie mogłam już dłużej. Dlatego właśnie mimo płynącej wciąż w moich żyłach
adrenaliny, mimo strachu i niepokoju, po prostu zasnęłam.
Tym razem nic mi się nie śniło.
***
W Topece rzeczywiście zatrzymaliśmy się w
miejscowym szpitalu, by pozwolić tamtejszym lekarzom profesjonalnie zaszyć moją
ranę. Zeszło nam na tym kilka godzin, bo nawet na ostrym dyżurze było sporo
pacjentów, a w końcu moja rana była wstępnie opatrzona i nie potrzebowałam
natychmiastowej pomocy; kiedy w końcu jakiś lekarz się mną zajął, udało mi się
wcisnąć mu bajeczkę o pogryzieniu przez psa, chociaż usiłował poznać szczegóły,
których przecież nie mogłam mu podać. Dostałam, na wszelki wypadek, zastrzyk
przeciw wściekliźnie, a lekarz o chłodnych palcach zszył moją ranę i dał mi
mocniejsze środki przeciwbólowe niż zwykły paracetamol, który wcześniej
zaserwował mi Jack. Byłam po nich jeszcze bardziej otępiała, ale mimo to miałam
dość siły, by nie zgodzić się na pozostawienie mnie w szpitalu nawet na pięć
minut, chociaż lekarza bardzo interesowała moja rana. Podobno nie wyglądała jak
te zadawane zazwyczaj przez zdziczałe psy.
O, w to nie wątpiłam. W końcu polarne wilki były
nieco większe od zwykłych psów.
Teoretycznie podróż do Hinton powinna nam zająć
jakieś sześć godzin; ponieważ jednak pół dnia zmarnowaliśmy w szpitalu, a po
drodze trafiliśmy jeszcze na korek w Wichicie, musieliśmy gdzieś po drodze
zatrzymać się na noc, bo ciocia nie mogła przecież prowadzić bez przerwy, a ja,
nafaszerowana środkami przeciwbólowymi, absolutnie się do tego nie nadawałam.
Niewiele pamiętałam z tej podróży, bo przespałam większość z niej; zanotowałam
tylko fakt, że wjechaliśmy do Oklahomy, i zdziwiło mnie wtedy, że ciocia tak
potulnie zgadza się wieźć nas te niecałe czterysta mil, nie wiedząc nawet, po
co właściwie tam jedziemy – swoją drogą,
ja też tego nie wiedziałam, ale nie miałam już siły pytać – i ponownie
zapadłam w sen, by obudzić się dopiero na miejscu, w chwili, gdy Jack właśnie
brał mnie na ręce, by przetransportować mnie do pokoju.
– Gdzie jesteśmy? – wymamrotałam, odruchowo
chwytając go za szyję wolną ręką. Jack milczał, najwyraźniej nie miał pojęcia,
więc odpowiedziała za niego idąca obok nas ciocia.
– Gdzieś za Guthrie. Może jeszcze nie jest
późno, ale oczy mi się zamykały, musiałam już stanąć – wyjaśniła
przepraszająco. – Zapłaciłam za dwa pokoje w motelu, ale miałam nadzieję, że
pójdziemy jeszcze coś zjeść. Będziesz w stanie, Dee? W końcu przez cały dzień
nic nie jadłaś.
W ogóle nie byłam głodna, w ustach miałam
pustynię Sahara; czułam się tak, jakby zeschły mi na wiór i nie było to
przyjemne uczucie, wobec czego wymamrotałam znowu:
– Napiłabym się wody.
– Jasne, od tego na pewno przybędzie ci sił –
prychnął Jack. – Może lepiej zamówimy coś do pokoju. Wolałbym, żeby nikt nie
dowiedział się przypadkiem, że tu jesteśmy.
– No tak – mruknęła ciocia. – To zanieś Dee do
pokoju, Jack, a ja skoczę po coś do jedzenia. Musimy też kupić ci coś do
przebrania, Dorothy, bo przecież nie możesz paradować w brudnych od krwi
dżinsach. Załatwię to.
Uśmiechnęłam się do cioci z wdzięcznością, nic
jednak nie odpowiedziałam, bo zupełnie nie wiedziałam, co miałabym powiedzieć.
W końcu ciocia wykazała aż za dużo dobrej woli, odkąd pojawiliśmy się na progu
jej domu w Lawrence. Owszem, pytała, co się ze mną działo, ale brak odpowiedzi
nie podziałał na nią źle, wręcz przeciwnie: nadal wiozła nas gdzieś, gdzie
kierował ją Jack, bez zbędnych pytań, nie narzekała, nie dostała histerii, nie
odwróciła się ode mnie, chociaż nie mogłabym jej winić, gdyby to zrobiła.
Zamiast tego z własnych pieniędzy zarezerwowała nam dwa pokoje w motelu, a
teraz zamierzała nas jeszcze nakarmić i mnie ubrać. To była cała ciocia, ona
zawsze martwiła się o wszystkich. A ja byłam dla niej przecież niczym rodzona
córka, zwłaszcza że od dziewiątego roku życia wychowywała mnie tak, jakbym
faktycznie nią była.
Należały się jej jakieś wyjaśnienia. To było
pewne. Nie miałam jednak pojęcia, co jej powiedzieć ani jak to zrobić; co
więcej, nie wiedziałam też, co z nią potem zrobić. Zakładając, że na Ziemi
rzeczywiście znajdowali się jacyś szpiedzy Czarownicy z Północy, którzy
napuścili na nas jej wilki, nie mogłam przecież tak po prostu wrócić z Jackiem
do Oz i zostawić ciocię za nami. Zbyt duże było prawdopodobieństwo, że w tej
sytuacji postanowią wykorzystać ją jako kartę przetargową, żeby doprowadzić
mnie w końcu do Clarissy, a nie mogłam narazić cioci na takie
niebezpieczeństwo. Nie mogłam zostawić jej bezbronnej.
Ciągle się nad tym zastanawiałam, gdy Jack niósł
mnie po schodach do naszego pokoju, brzęcząc trzymanymi w ręce kluczami, które
dostał od cioci. Motel wyglądał jak typowy motel dla bawiących przejazdem
podróżnych; ponury budynek z klatką schodową na zewnątrz, wiodącą do rzędu drzwi
na piętrze oznaczających kolejne pokoje; w zapadającym powoli zmroku
zauważyłam, że przynajmniej połowa żarówek nad drzwiami nie działała, podobnie
jak nie działało oświetlenie połowy liter w znaku górującym nad motelem. Jego
ściany aż prosiły się o malowanie, a z poręczy schodów straszyła rdza, nie
miało to jednak dla mnie większego znaczenia. Chodziło tylko o to, żeby
przespać gdzieś noc, a później ruszyć w dalszą drogę.
– Wolałbym spać z wami w pokoju, ale rozumiem,
że dla twojej cioci to byłoby krępujące – odezwał się w końcu Jack, stając pod
drzwiami odpowiedniego pokoju. – Będę w pokoju obok, gdyby coś się działo, na
pewno usłyszę. Mogłabyś wziąć klucz i otworzyć drzwi?
Zrobiłam, o co prosił, odrywając wolne ramię od
jego szyi, choć uczyniłam to niechętnie. Jack z trudem wniósł mnie do ciemnego
pokoju, a ja wolną dłonią odszukałam włącznik światła i nim pstryknęłam, aż
pokój zalało nieprzyjemne światło jarzeniówki.
Na całe umeblowanie pokoju składało się
szerokie, podwójne łóżko pod prawą ścianą, dwa stoliki nocne po obydwu jego
stronach i niewielki stolik z telewizorem naprzeciwko łóżka, na ścianie na lewo
od drzwi. Jack puścił mnie dopiero nad łóżkiem, pomógł mi na nim usiąść, po
czym wreszcie odsunął się i podszedł do okna, by zasłonić żaluzje. Mówił serio,
że nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że tam byliśmy.
– Możesz mi wytłumaczyć, co się tutaj właściwie
dzieje? – zapytałam w końcu, gdy nie odezwał się nawet po zasłonięciu okien;
zamiast tego przeszedł się do przylegającej do pokoju łazienki, zapewne żeby
sprawdzić, czy cały teren był bezpieczny. – Jakim cudem wilki znalazły się pod moim domem? Skąd w ogóle Czarownica wiedziała, że jesteśmy w Lawrence?
– A jak myślisz, skąd wiedziała, Dorothy? – Jack
wyszedł z łazienki i przysiadł na stoliku obok telewizora, wpatrując się we
mnie z frustracją. Odruchowo skuliłam się na brzegu łóżka, podciągając pod
siebie nogi. – Clarissa ma tutaj, na Ziemi, swoich ludzi. W jakiś sposób
najwyraźniej udaje jej się kontaktować z Oz. Wiedziała, że twój rodzinny dom w
Lawrence to pierwsze miejsce, w które się udasz. I dobrze, że tam byliśmy, bo
inaczej twoja ciocia pewnie zginęłaby na darmo.
– Dalej nie mieści mi się to w głowie. –
Zasłoniłam twarz dłońmi; musiałam w tamtej chwili wyglądać bardzo żałośnie. –
Że Clarissa mogła zrobić to wszystko… Uwięzić moich rodziców, może ich zabić…
Ze cały czas tak dobrze udawała. I nie mieści mi się w głowie, że jestem tutaj,
że wreszcie jestem na Ziemi, a chcę wracać do Oz. Musiałam kompletnie zgłupieć…
– Nie zgłupiałaś, złotko, tylko chcesz pomóc
rodzicom. – Jack uklęknął przy moich nogach i chwycił mnie za ręce, i nie
puścił ich, chociaż drgnęłam i spróbowałam je do siebie przyciągnąć. – Nie ma w
tym nic głupiego. A cała reszta… Wiem, że trudno ci to poukładać, ale poradzisz
sobie. Rozumiem, że ostatnie miesiące twojego życia musiały być trudne…
– Trudne? To jakiś pieprzony, nieustający
rollercoaster – weszłam mu w słowo. Kiwnął głową, chociaż po jego minie
poznawałam, że nie wiedział, co to było.
– Ale teraz będzie już tylko lepiej, obiecuję.
Wrócimy do Oz, rozprawimy się z Czarownicą, uratujemy, co tylko da się
uratować, a potem będziesz mogła zrobić, co chcesz. Także spokojnie tu wrócić.
– I jak dokładnie chcesz dostać się do Oz? –
zapytałam sceptycznie. – Co to za genialny plan?
– Dzięki starej znajomej. – Jack uśmiechnął się
triumfalnie. – Dzięki Jo. Jo, pani meteorolog od tornad.
Uuuu, niebezpiecznie się zrobiło! Super rozdział. :D
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Jack na końcu, kiedy prze niej uklęknął.
Czyżby Jo była nową rywalką Dee? Mam nadzieję, że Jack jeszcze przez jakiś czas wytrzyma :(
Jack w zapowiedzi również cudowny! Więcej takiego poproszę! :D
Coraz bardziej lubię Ruth. Ja to bym się pewnie załamała, ale ona... widać, że rodzina Dee :')
Mam nadzieję, że to z tą przepowiednią, że niby Jack sie przyczyni do jej śmierci, to nie będzie racja, bo jak inaczej zakończenie będzie szczęśliwe? Dla mnie szczęśliwe zakończenie to takie, w którym się pobierają, wyjeżdżają do Oz i mają różne przygody i się często kłócą.
Pozdrawiam! Wesołych świąt! :D
Cieszę się, że rozdział się podobał:)
UsuńJo? Niee, Jo jest na to za stara - w końcu była całkiem dorosła już wtedy, kiedy Jack jako dzieciak poprzednim razem wracał do Oz;) a co do Jacka - tak, teraz będzie go takiego więcej xd
No fakt, Ruth jest twardsza, niż wygląda;)
A kto powiedział, że tu będzie szczęśliwe zakończenie?; p ja jeszcze niczego takiego nie zdecydowałam; p
Dziękuję, nawzajem i całuję!
No kurcze, to zeskakiwanie z dachu było widowiskowe :D a ciotka jest jednak trochę nienormalna, choć pewnie trudno inaczej z taką rodzinką (swoją drogą, ona jest siostrą matki czy ojca, bo chyba mi umknęło? jeśli matki, to trochę dziwne,skoro ona pochodzi z Oz), ze po peirwsze aż tak mocno nie żąda wyjaśnien, a po drugie tak szybko się dostosowała do sytuacji xD ale cóż, może to drugie to instynkt przeżycia. Czekam na poznanie Jo,to ciekawe, czyżby normalna ziemska meteorlog miała dostęp do drugiego świata?:D ciekawe, ile im zajmie jeszcze ta podróż...
OdpowiedzUsuńHaha, to fakt, ciotka nie mogła być taka całkiem normalna xd a jeśli chodzi o jej pokrewieństwo, to w zasadzie ani to, ani to - Ruth była żoną brata ojca Dee, gdzieś tam po drodze, jak Dee spotkała się z Aaronem, mówiła mu, że jej wujek - czyli jego brat - nie żyje;)
UsuńAle spokojnie, Ruth jest jeszcze daleka od dostosowania się do sytuacji xd
Noo... coś w tym stylu xd wszystko wyjaśni się w kolejnym rozdziale, spokojnie;)
Całuję!
Pewnie będzie głupie to, co zaraz napiszę, ale co tam...Chyba jeszcze bardziej polubiłam Ruth. Uwielbiam starsze osoby, które ubierają się jak normalni ludzie, w dżinsy, albo nawet i elegancko, ale nowoczesnie, a nie wszędzie moherowe berety. Tym bardziej z tą strzelbą i w ogóle... No i postawiła się Jackowi. Ma u mnie plusa i to dużego :D
OdpowiedzUsuńPani meteorolog Jo... hmm, jestem pewna że poprzednim razem pomogła Jackowi wrócić do Oz, tylko...jak? Szukała tornad i jak jakieś znalaźli to zamiast wiać, pchali się w sam środek? Ciekawa jestem tego, w jaki sposób tam wrócą...
No i zapowiedź... Ja ma raczej wrażenie, że to nie Jack jej coś zrobi, a raczej Jackowi będzie coś groziło, a Dee chcąc go ratować wpakuje się w coś niebezpiecznego. Ale mam nadzieję, że nie umrze... Byłby to dosyć ciekawy koniec opowieści, nie mówię, że nie i trochę tragiczny, ale błgam, nie rób tego! W tym przypadku zdecydowanie wolę happy end, bez względu na to, jaki efektowny mógłby być tragiczny koniec... :)
Pozdrawiam gorąco! :D
Haha, ja Cię całkowicie rozumiem, bo też lubię takich ludzi, no, może nie starsze - dla mnie tam niecałe pięćdziesiąt lat to nie starość xd - ale starsze ode mnie, które nie zachowują się jak staruszki - stąd szacun np. dla mojej mamy;) aj tam, a dla Ruth Jack to żaden autorytet^^
UsuńNoo... Powiedzmy, że to się wyjaśni. Wprawdzie nie bardzo, ale jednak xd
Haha, o jednym mogę zapewnić już teraz - SEC na pewno nie skończy się śmiercią Dee;) zwłaszcza w narracji pamiętnikarskiej byłoby to trudne do osiągnięcia xd A co do reszty - no cóż... Okaże się - i to szybciej, niż myślicie ;p
Całuję!