Przez chwilę siedziałam bez ruchu na trawie,
usiłując zrozumieć, co właściwie się stało. Jack użył klucza. Jack przeniósł
nas na Ziemię.
Co on najlepszego narobił?
– Chyba nie zamierzasz mieć do mnie pretensji? –
zapytał z przekąsem, podnosząc się z ziemi i otrzepując spodnie. – Bo właśnie
uratowałem nam obojgu życie. Jakbyś nie zauważyła, byliśmy w sytuacji, z której
raczej nie wyszlibyśmy żywo, gdybyś akurat nie miała klucza w kieszeni.
Wyciągnął w moją stronę rękę, chcąc pomóc mi
wstać, więc zamiast tego zabrałam mu z tej ręki klucz, którym otworzył
przejście na Ziemię, i schowałam go z powrotem do kieszeni spodni. Jakoś już
zdążyłam się przyzwyczaić, że go przy sobie miałam.
– Musimy wracać – jęknęłam, podnosząc się bez
jego pomocy. Zacisnął zęby i cofnął dłoń, rzucając mi pełne irytacji
spojrzenie. – Musimy tam wrócić, Jack! Moi rodzice tam zostali, muszę im
przecież pomóc! Clarissa chce ich zabić, nie możemy ich tak po prostu
zostawić…!
– Wyobraź sobie, Dorothy, że to dla mnie nic
nowego – warknął, zakładając ramiona na piersi. – Mój ojciec też tam został.
Ale to było jedyne wyjście, jakie przyszło mi do głowy. Przenieść się na
Ziemię, uciec od nich. Widziałaś jakieś inne rozwiązanie?
Nie odpowiedziałam, rozglądając się dookoła.
Znajdowaliśmy się w relatywnie spokojnym miejscu: nieopodal nas płynęła rzeka,
a dalej, za nią, znajdowała się szosa, którą co jakiś czas przejeżdżał samochód
– na szczęście krzaki przy rzece chroniły nas przed oczami ciekawskich. Droga
prowadziła wzdłuż lasu, ciągnącego się po drugiej stronie jezdni, a po obydwu
stronach naszego brzegu rozciągały się pola. Po naszej lewej ręce, jakiś
kawałek od miejsca, w którym wylądowaliśmy, stała sobie stara, obstrupiała
stacja benzynowa, a po drugiej w pewnej odległości zaczynały się zabudowania
mieszkalne.
Dopiero wtedy z lekkim przerażeniem zdałam sobie
sprawę, że ja znałam to miejsce.
– Musimy stąd iść – oświadczyłam trochę histerycznie,
ciągnąc Jacka za rękę. Oparł się chyba dla samej satysfakcji stawienia mi
oporu.
– Dorothy, spokojnie. Wiem, że chcesz wrócić do
Oz, ale musimy najpierw…
– Nie! Nic nie rozumiesz – przerwałam mu
desperacko, ciągnąc go za rękaw. – Musimy stąd iść. Stąd, z tego miejsca!
Musimy się stąd wynosić, rozumiesz?
– Nie rozumiem – poskarżył się, ale już nie
zwracałam na niego uwagi. Puściłam go i ruszyłam przed siebie, omijając co
większe kępy krzaków, pewna, że Jack pójdzie za mną. Nie zawiodłam się na nim.
– Czy mogłabyś łaskawie wytłumaczyć mi, o co ci
chodzi?
Uśmiechnęłam się lekko, z satysfakcją, gdy do
mnie dobił. Nawet jeśli mówił to zirytowanym tonem głosu.
– Jack, ja znam to miejsce – wyznałam wreszcie.
– Tę drogę, tę rzekę. To właśnie tutaj moi rodzice mieli wypadek, po którym
przenieśli się do Oz. To było dokładnie tu! I wiesz co? Znajdujemy się na
obrzeżach Lawrence, w Kansas. To moje rodzinne miasto, dużo osób mnie tu zna.
Jeśli ktoś doniesie ciotce, że mnie tu widziano, to naprawdę nie wiem, jak to
się odbije na jej psychice. Musimy stąd zniknąć, ale już!
Pociągnęłam go w stronę stacji benzynowej,
chociaż tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robić. Jeśli nie chciałam mówić
ciotce, że wróciłam na Ziemię – a jak miałabym jej wytłumaczyć moją nieobecność?
– należało się stąd czym prędzej ulotnić, nie mieliśmy jednak pieniędzy, ubrań
na zmianę ani nawet bagaży. A w dodatku Jack nosił przy pasku niezarejestrowaną
broń palną i sztylet przypominający nóż rzeźnicki. Pewnie moglibyśmy złapać
stopa – ale dokąd? I co właściwie robić, szukać na oślep tornad? Przecież to
było niedorzeczne.
Zupełnie nie wiedziałam, co robić, i to właśnie
teraz, kiedy już wróciłam na Ziemię. Ale przecież wiedziałam, że nie mogłam
tego tak zostawić, a przede wszystkim nie mogłam zostawić moich rodziców. Nie
mogłam tak po prostu dać im umrzeć po tym wszystkim, co razem przeszliśmy.
– To gdzie zamierzasz znikać, Dorothy? – Jack
rzucił mi krzywe spojrzenie. – Jesteś wreszcie na Ziemi, dokładnie tu, gdzie
chciałaś być. Przez tyle czasu chciałaś tu wrócić i proszę bardzo, nareszcie
jesteś! I co teraz?
– Dobrze wiesz, że musimy wrócić do Oz. Musimy
pomóc naszym rodzicom, Jack! Nie mogę udawać, że to się nigdy nie wydarzyło, i
zacząć od nowa szczęśliwe życie w Lawrence, Kansas. Muszę wrócić do Oz i im
pomóc.
– Więc musimy znaleźć telefon – oświadczył,
zupełnie mnie tym zadziwiając. – Na stacji będą mieć telefon?
– No jasne, że będą – mruknęłam, odruchowo
zwalniając kroku, bo byliśmy już bardzo blisko stacji. – Ale gdzie ty właściwie
chcesz dzwonić? Nie było cię na Ziemi piętnaście lat. Myślisz, że po tym czasie
zostali ci tu jeszcze jacyś kumple?
Jack nie odpowiedział, co tylko jeszcze bardziej
mnie zdenerwowało. Przyspieszył za to kroku, więc odruchowo pobiegłam za nim,
chociaż wcale nie chciałam tego robić. Chciałam, żeby się zatrzymał i wyjaśnił
mi, o co mu chodziło, bo odnosiłam wrażenie, że znowu miał przede mną jakieś
tajemnice. Bardzo mi się to nie podobało.
– Jack! Jack, zatrzymaj się! – krzyknęłam więc
do niego, gdy weszliśmy wreszcie na teren stacji. Było ciepło, pogoda
wskazywała wyraźnie, że lato na Ziemi jeszcze się nie skończyło; trudno było mi
powiedzieć, ile dokładnie mnie nie było, bo w Oz traciłam poczucie czasu, ale
byłam pewna, że wystarczająco długo, by ciotka się o mnie martwiła. Czułam na
twarzy lekki wietrzyk i promienie słońca, świecącego wysoko na przejrzyście
błękitnym niebie. – Chcę wiedzieć, o co chodzi. Znowu coś przede mną ukrywasz?
Odwrócił się do mnie ze zniecierpliwieniem i
stanął, już na asfalcie, praktycznie w poprzek drogi dla tych, którzy chcieli
ze stacji wyjeżdżać. Na szczęście nie było na niej dużego ruchu: właściciel,
którego nie znałam, opierał się o drzwi wejściowe tej budy, którą zapewne
szumnie nazywano sklepem, a przy dystrybutorach stał jeden wysłużony pickup i
jeden stary chevrolet. Pan z chevroleta rzucił nam nawet obojętne spojrzenie,
gdy tankował, nigdzie natomiast nie widziałam kierowcy pickupa.
– Nie mamy teraz na to czasu, Dorothy – odparł z
irytacją, której nawet nie próbował ukryć. – Wszystko ci wyjaśnię, tylko pozwól
mi najpierw zadzwonić. Skoro chcemy wrócić, musimy to zrobić jak najszybciej.
Otworzyłam szczerzej oczy. Więc on naprawdę znał
jakiś sposób, by wrócić do Oz bez klucza…!
– Ale tutaj jesteśmy bezpieczni, prawda? –
zapytałam wbrew sobie, bo przecież wcale nie tego chciałam się dowiedzieć.
Chciałam się dowiedzieć, w jaki właściwie sposób Jack wrócił do Oz, gdy był na
Ziemi poprzednim razem, bo byłam już prawie pewna, że nie z pomocą
przypadkowego tornada, i dlaczego mi o tym nie powiedział. – Na Ziemi. Nic nam
tu nie grozi?
– Clarissa ma wszędzie swoich szpiegów, więc nie
byłbym taki pewny – mruknął, odwracając się z powrotem, by ruszyć w dalszą
drogę do stacji i telefonu. – Skoro miała jednego w Emerald City, to zapewne ma
ich także i na Ziemi. Wprawdzie nigdy się nią specjalnie nie interesowała, ale
w końcu to tutaj twoja matka spędziła kilka ładnych lat… Skoro już wtedy
Clarissa planowała zabicie innych Czarownic i przejęcie władzy w Oz, na pewno
kazała ją śledzić.
Wzdrygnęłam się, gdy o tym pomyślałam.
Absolutnie mi się to nie podobało, bo oznaczało, że nikt z mojej rodziny mógł
nie być bezpieczny na Ziemi – również ciocia, gdyby na przykład ktoś zechciał
mnie nią szantażować. Czym prędzej odsunęłam od siebie te myśli, zrobiłam krok
na drogę, żeby dołączyć do Jacka, i właśnie wtedy tuż przede mną zatrzymał się
z piskiem opon stary pickup.
Nie zauważyłam nawet, kiedy wyjechał spod
dystrybutora i ruszył drogą do wyjazdu; byłam tak zaaferowana, że niemalże
dałam się przejechać. Po tym wszystkim, co przeszłam w Oz i co przeżyłam, o
mało nie przejechało mnie jakieś stare auto…! Odruchowo oparłam ręce o przednią
maskę pickupa, choć już przecież zdążył stanąć, a chwilę później usłyszałam
zaniepokojony krzyk Jacka.
– Wszystko w porządku, nic mi nie jest –
zapewniłam go, wpatrzona w człowieka, który właśnie wysiadał zza kierownicy. –
Bardzo pana przepraszam, zamyśliłam się i nie zauważyłam auta…
– Dee?
Wyprostowałam się odruchowo, słysząc moje imię.
Dopiero wtedy spojrzałam uważniej na kierowcę pickupa i zaklęłam w myślach.
Cholera.
To był Sean Wilde, który mieszkał dosłownie dwa
domy od mojej cioci.
Znałam go od dziecka i on mnie przecież też. Był
nieco starszy od cioci, ale przyjaźnili się od czasów szkoły, dlatego zwracałam
się do niego „wujku”. Chyba zgłupiałam kompletnie, skoro przez te kilka
miesięcy, kiedy mieszkałam w Nowym Jorku i kiedy biegałam po Oz, zapomniałam
tych płowych, prostych, krótko obciętych włosów, zmarszczek biegnących w
poprzek czoła oraz od nosa do ust, ogorzałej od pracy na świeżym powietrzu
twarzy i jowialnego uśmiechu, którym wujek Sean często mnie obdarzał. Trochę
przytył, nadal jednak trzymał się dobrze, i nadal nosił te swoje koszule w
kratę wpuszczone w dżinsy. W zasadzie niewiele się zmienił, a jednak ja
doznałam jakiegoś zaćmienia umysłu i nie uciekłam od razu, kiedy tylko go
zobaczyłam, tylko poczekałam, aż mnie rozpozna. Po prostu świetnie.
Chyba ucieczka z tego miejsca nie miała już
dłużej sensu.
– Dee, to naprawdę ty! – Wujek Sean wyskoczył
zza kierownicy samochodu i podbiegł do mnie, po czym chwycił mnie za ramiona.
Na jego mocno opalonej twarzy widziałam szok i niedowierzanie. – Wszyscy
myśleli, że zginęłaś, Ruth odchodziła od zmysłów…! Gdzieś ty była, Dorothy?! Co
się z tobą działo?!
Otworzyłam usta, nie bardzo jednak wiedziałam,
co odpowiedzieć. Nawet gdybym miała wyznać prawdę ciotce, czego nie zamierzałam
robić, to co miałam powiedzieć temu w gruncie rzeczy obcemu człowiekowi? Zanim
jednak zdążyłam coś wymyślić, w sukurs przyszedł mi Jack, stając obok mnie i
lekko obejmując mnie ramieniem.
– Dee, nie przedstawisz mnie?
Ponieważ nadal nie bardzo wiedziałam, co
odpowiedzieć, w końcu Jack obsłużył się sam i wyciągnął rękę do wujka Seana.
Ten ujął ją z lekką podejrzliwością, ostrożnie.
– A pan to kto? – zapytał następnie, starając
się nie zabrzmieć niegrzecznie. Na twarzy mojego towarzysza wykwitł szeroki
uśmiech.
– Jestem Jack, narzeczony Dee. Przypuszczam, że
to moja wina, że Dee nie wspomniała cioci, że wybiera się ze mną na wakacje.
Zamurowało mnie tak kompletnie, że zupełnie nie
wiedziałam, co powiedzieć. Czy on całkiem zwariował?!
– A gdzie macie samochód? I bagaże? I co stało
ci się w głowę, Jack? – zapytał wujek, nie wnikając głębiej w mój rzekomy
związek z Jackiem. Tym razem to ja włączyłam się do rozmowy, bo gdybym kazała
tłumaczyć się Jackowi, zapewne usłyszelibyśmy jakąś bardzo ciekawą historię o
zbójcach na drodze.
– Samochód zepsuł nam się po drodze, więc
zostawiliśmy go z bagażami i poszliśmy na stację, zadzwonić, bo… komórki nam
się wyładowały – zakończyłam kulawo, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę, jak
bardzo naciągane to było. Zdążyłam już zapomnieć, że w normalnym świecie nikt
przecież nie szedłby pieszo na stację, mając przy boku telefon komórkowy, za
pomocą którego mógł wezwać pomoc drogową. Czemu od razu o tym nie pomyślałam? –
A ten bandaż na głowie Jacka to nic takiego. Przeciął sobie skórę na głowie, a
nie miałam nic lepszego, żeby to zawiązać.
– Aha. To pewnie jedziecie do Ruth? Wsiadajcie,
podwiozę was, to już sobie zorganizujecie pomoc drogową od niej – powiedział
wujek życzliwie; na pewno chciał dobrze, ale nie miał pojęcia, jak bardzo mi w
tamtym momencie nabruździł.
– Nie, my… – zaczął Jack, ale w tej samej chwili
przerwałam mu, odpowiadając pospiesznie:
– Tak, oczywiście, chętnie skorzystamy.
Dziękuję, naprawdę, wujku.
– Och, to przecież nic takiego, w końcu mieszkam
dwa domy dalej. – Wujek Sean machnął ręką, bagatelizując swój dobry uczynek, po
czym poprowadził nas do auta. – Ale naprawdę, Dee, to było bardzo
nieodpowiedzialne z twojej strony, znikać tak nagle! Nawet nie masz pojęcia,
jak się tu wszyscy o ciebie martwiliśmy! Zniknąć tak bez śladu, z dnia na
dzień? Nawet twoje rzeczy odesłano już z Nowego Jorku do Ruth!
O rany, to było okropne. A ja wychodziłam na
złego człowieka, który za nic miał niepokój najbliższej mi osoby. I nie było
nic, co mogłabym powiedzieć, żeby to wrażenie rozwiać…!
Sean poszedł przodem, żeby nam otworzyć, a Jack
chwycił mnie za rękę, zatrzymując mnie na chwilę z tyłu. Obejrzałam się na
niego z niejakim zdenerwowaniem.
– Schowaj tę broń – syknęłam, głową wskazując
majcher wiszący u jego pasa. – Wujek na razie nie zauważył, ale to tylko
kwestia czasu.
– Dlaczego powiedziałaś, że odwiedzimy twoją
ciotkę? – zapytał, próbując schować nóż, niewiele jednak mógł z nim zrobić.
Wobec tego wyciągnął ze spodni koszulę i nią zakrył wszystko, czego nie powinni
widzieć postronni ludzie. – Myślałem, że nie chcesz się z nią widzieć.
– Nie chciałam, żeby wiedziała, że tu jestem,
ale skoro wujek i tak mnie już widział, nie mogę tak po prostu uciec –
powiedziałam cicho, przybliżając się do niego, żeby słyszał. – Muszę jej to
jakoś wytłumaczyć. Tak, żeby zrozumiała, ale żeby nie dowiedziała się prawdy. A
ty? Dlaczego, do diabła, powiedziałeś, że jesteś moim narzeczonym?!
– Pierwsze, co mi wpadło do głowy. – Wzruszył
ramionami. – Przecież mogłaś ze mną gdzieś wyjechać, nie?
– Jasne, i nie zadzwonić, tak? – dodałam
zjadliwie. – To gdzie niby z tobą wyjechałam, na biegun północny? Niedźwiedź
polarny mi zeżarł komórkę, czy co?
Jack spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– No tak. Nie pomyślałem o tym – przyznał
niechętnie. – No wybacz, praktycznie całe życie spędziłem w Oz, nie pomyślałem,
że tutaj można używać telefonów. Na całym świecie. To… co najmniej dziwne.
– Dziwne! Sam jesteś dziwny – prychnęłam, po
czym wreszcie ruszyłam w stronę samochodu, bo dłużej nie mogłam już zwlekać z
wsiadaniem do środka. Odwróciłam się jednak do niego jeszcze i dodałam z
przekąsem: – To się nazywa cywilizacja i postęp techniczny, ale wy chyba o tym
nie słyszeliście!
Usiadłam na siedzeniu pasażera, obok wujka,
Jackowi zostawiając tylną kanapę, bo nie miałam ochoty dłużej na niego patrzeć.
Ciekawiło mnie mimo wszystko, co na jego widok powie ciocia. W końcu trzeba
było przyznać, że patrzyło się na niego bardzo przyjemnie. I był inteligentny.
I w gruncie rzeczy, jeśli akurat na mnie nie warczał, to miał też dobre
maniery. Oczywiście jak na warunki Oz.
Ruszyliśmy, a ja ostatni raz spojrzałam za
siebie, nieco w prawo, na rzekę, i wzdrygnęłam się odruchowo. W końcu to tutaj
piętnaście lat temu znaleziono samochód rodziców i to z tego powodu uznano, że
obydwoje zginęli. To była prawdziwa ironia losu, że sama, uciekając z Oz,
trafiłam akurat w to miejsce. Ciekawe swoją drogą, czy aby na pewno to był
tylko przypadek?
Chociaż… w sumie co innego by to mogło być?
– Keith będzie niepocieszony – parsknął śmiechem
wujek Sean, gdy wreszcie wyjechaliśmy na drogę prowadzącą na obrzeża Lawrence.
Przymknęłam oczy, bo prędkość, jaką wujek rozwinął w tym starym, rozklekotanym
aucie, trochę mnie zaniepokoiła, zwłaszcza po tak długim okresie, w trakcie
którego samochodu nawet na oczy nie widziałam. – Kiedy tu wrócił, miał
nadzieję, że cię zastanie, a potem, że spotka cię, kiedy wreszcie przyjedziesz
odwiedzić ciotkę.
Znowu ten Keith. Miałam tego serdecznie dość,
wystarczyło mi, że ciotka suszyła mi o niego głowę.
– Kto to jest Keith? – zainteresował się Jack z
tylnego siedzenia. Wujek Sean rzucił uśmiechnął się do niego przez tylne
lusterko.
– A, to nie słyszałeś? Dee nie opowiadała ci o
swojej młodzieńczej miłości? – Wesoło puścił mu oko, chyba mina Jacka go tak
rozbawiła. Bardzo chciałam się odwrócić i ją zobaczyć, ale się powstrzymałam. –
Zakochała się w Keithie, kiedy miała jakieś… ile? Piętnaście lat? Szalała za
nim przez długi czas, on za nią zresztą też, ale potem Keith wyjechał na
studia, a Dee została w Kansas… Teraz wrócił. Ale nie masz się czym przejmować,
prawda? Skoro jesteście zaręczeni… To tylko taka stara historia.
Nie wytrzymałam dłużej i jednak się obejrzałam.
Jack miał minę godną najlepszego pokerzysty, wszystko jednak wyczytałam z jego
oczu. Wyraźnie był zazdrosny.
A potem przypomniałam sobie o Annabelle w jego
pokoju, w środku nocy, i moje serce zamknęło się na tę radość, którą zaczynałam
już odczuwać z powodu tego, że był zazdrosny, i obróciłam się z powrotem
przodem do kierunku jazdy, w myślach nazywając go hipokrytą. Jak on mógł w
ogóle coś takiego zrobić? Nawet jeśli nie byliśmy razem…
Przecież podobno mnie kochał. Tak przynajmniej
twierdził.
Z drugiej strony, nie mogłam przecież wiedzieć,
co dokładnie Annabelle robiła w jego sypialni. Może wyrzucił ją, gdy tylko
weszła? Może zrobił jej awanturę, że w ogóle do niego przyszła, i nie chciał
mieć z nią nic do czynienia, bo kocha tylko mnie?
Nie. To by zupełnie inaczej wyglądało. W końcu
nie słyszałam żadnych krzyków ani awantur, gdy Annabelle opuszczała jego
sypialnię. Wręcz przeciwnie, robiła to cicho, jakby się wymykała – jakby nie
chciała, by ktokolwiek się dowiedział, że była wtedy w jego sypialni. Jakby, na
przykład, Jack prosił ją, by zachowała dla siebie to, co się tam stało.
Chyba za bardzo ponosiła mnie wyobraźnia.
Szczególnie, że wcale nie powinnam była o tym w
tamtej chwili myśleć. Powinnam myśleć o zbliżającej się konfrontacji z ciotką i
sytuacji, w jakiej zostawiłam rodziców, a nie użalać się nad sobą i
kontemplować stan swoich uczuć do Jacka…!
Rozejrzałam się dookoła, bo wjeżdżaliśmy już do
centrum Lawrence. Ciepło mi się zrobiło na sercu, gdy ujrzałam znowu te znajome
budynki i miejsca; uwielbiałam tę część miasta, w której znajdował się dom
ciotki, bo wokół było tak zielono, a budynki w większości były stare: wszystko
tutaj wyglądało malowniczo. Po prawej stronie mignął nam park Hobbsa, na którym
dzieci akurat grały w baseball, a rodzice kibicowali im z ławek; pomyślałam
wtedy, że obok mnie toczyło się takie normalne życie, a ja zastanawiałam się,
jak ratować rodziców z rąk Czarownicy z Północy. Przejechaliśmy skrzyżowanie z
Delaware Street i zrobiło mi się gorąco na myśl, że byliśmy już całkiem blisko
domu. Bałam się trochę spotkania z ciotką. Bałam się, co powie i jak będę jej
to miała wytłumaczyć. No bo co niby miałam powiedzieć?
– Ładnie tutaj – zauważył Jack z tylnego
siedzenia. Sean z dumą skinął głową.
– Mieszkamy w najładniejszej części Lawrence,
żebyś wiedział. Nie byłeś nigdy wcześniej w Lawrence, Jack?
– Nie, jestem tu pierwszy raz.
– A skąd właściwie pochodzisz? – zainteresował
się Sean i w zasadzie nawet nie mogłam mu mieć tego za złe; zawsze się o mnie
troszczył, zupełnie jak moja prawdziwa rodzina.
– Z Teksasu – odparł Jack bez zająknięcia. Wujek
gwizdnął z podziwem.
– To kawał drogi do siebie mieliście! Gdzie się
właściwie poznaliście?
– W Nowym Jorku – tym razem to ja wtrąciłam się
do rozmowy. – Jack był tam służbowo.
– A czym ty się właściwie zajmujesz, Jack? –
drążył temat wujek, najwyraźniej na szczęście nie widząc mojego zmieszania. Tym
razem też nie pozwoliłam mu dojść do słowa.
– Jack jest biznesmenem – odparłam możliwie
ogólnie, jak tylko się dało. Sean raz jeszcze zlustrował go uważnym spojrzeniem
przez tylne lusterko, podnosząc brwi.
– Tak? Nie wyglądasz na biznesmena, Jack.
Skrzywiłam się, rozumiejąc, jak wiele wujek miał
racji. Ostatecznie Jack mógłby przypominać każdego, tylko nie biznesmena. Jego
wygląd był zbyt nieporządny: miał zbyt długie włosy, kilkudniowy zarost,
znoszone ubranie, a poza tym było coś w jego rysach twarzy… Coś, co nadawało mu
nieco dziki wygląd. Ja się go wprawdzie nie bałam, ale nie zdziwiłoby mnie,
gdyby ktoś inny się bał.
Biorąc pod uwagę nóż i rewolwer Jacka, byłby
nawet usprawiedliwiony.
Zanim zdążyłam powiedzieć coś jeszcze głupszego,
wujek skręcił w końcu w prawo, w Pennsylvania Street, gdzie stare, drewniane
domki kryły się w zieleni drzew, co mimo braku ogrodzeń dawało im nieco
prywatności. W jednym z tych domów mieszkał wujek Sean, a kilka domów dalej –
ciocia Ruth.
A do niedawna także ja.
Wujek zatrzymał się prosto pod domem cioci;
przyjrzałam mu się jeszcze zza okna pickupa, czując ogarniającą mnie, nieznaną
mi dotąd tęsknotę. Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo będę się cieszyć, że
wróciłam do tego domu, w którym się wychowałam; że z taką radością będę
spoglądać na te kamienne schody, które po niewielkiej skarpie prowadziły na
trawnik przed domem i sam dom, wysoki, piętrowy, z bladoróżową elewacją i
wysokimi oknami, w których bieliły się firanki. Nie przypuszczałam, że tak
chętnie powrócę do tego miejsca, gdzie wokół domu rosły drzewa, rzucając na
trawnik przyjemny cień, dzięki czemu całość wyglądała naprawdę urokliwie.
Tęskniłam za tym domem, to prawda, ale równocześnie wiedziałam jedno.
To już nie był mój
dom.
Choćbym bardzo tego chciała, chociaż czułam się
dobrze, wracając tu po długiej nieobecności, wiedziałam, że nie tutaj było już
moje miejsce. A choć sama nie wiedziałam, gdzie ono było – w końcu będąc w Oz,
miałam nadzieję na powrót właśnie tutaj, przypuszczając, że z mojego życia w
Nowego Jorku, którego i tak nigdy specjalnie nie lubiłam, nic nie zostało –
upewniałam się właśnie, że nie było ono tutaj, w Kansas.
– Dorothy… – Jack dotknął mojego ramienia z
tylnego siedzenia, najwyraźniej widząc, co się ze mną działo. – Wszystko w
porządku?
– No, nie bój się, Dee – zaśmiał się Sean. –
Ruth nie będzie zła, że tyle czasu się nie odzywałaś. Uściska cię po prostu za
to, że żyjesz.
Kiwnęłam głową, chociaż miałam ściśnięte gardło.
Wujek nie miał racji, nie bałam się konfrontacji z ciotką. Bałam się, że teraz,
kiedy wiedziałam już, że nie mogłam wrócić na stałe do Lawrence, że nie tutaj
było moje życie, nigdy nie znajdę swojego miejsca. Miałam wrażenie, że coś z
tego rozumiał Jack, że dlatego zapytał, choć nie byłam pewna – równie dobrze
mógł się przecież obawiać, jak zareaguję na spotkanie z ciotką.
– Dzięki za podwiezienie, wujku – powiedziałam,
sięgając do klamki. – Ale nie wspominaj Keithowi, że wróciłam, dobrze?
– Jasne. Uważaj na siebie, dzieciaku –
usłyszałam w odpowiedzi, wujek uśmiechnął się do mnie ciepło raz jeszcze, po
czym wreszcie obydwoje z Jackiem opuściliśmy samochód i wyszliśmy na ulicę.
Owionęło mnie ciepłe, letnie powietrze, w
mieście nieco bardziej duszne niż na obrzeżach Lawrence, a w uszy uderzyły mnie
zwykłe odgłosy ulicy. Obok nas przejechał z warkotem jakiś samochód; na
podjeździe po przeciwległej stronie ulicy trójka dzieci bawiła się z psem,
rzucając sobie frisbee – pies szczekał, merdając radośnie ogonem i biegając za
zabawką w tę i z powrotem – a przy sąsiednim domu mężczyzna kosił trawnik
kosiarką, wydającą z siebie niski, cichy pomruk. Wyglądało to na zwykłe, letnie
przedpołudnie w trakcie weekendu i to właśnie wtedy poczułam się kompletnie
oderwana od rzeczywistości.
Nic z tego nie było przecież moim udziałem.
Koszenie trawnika, zabawy z psem, zwykłe, weekendowe życie – ja miałam teraz
zupełnie inne problemy. I chociaż zakładałam, że kiedyś, w niedalekiej
przyszłości, skończę przygodę z Oz i wrócę na Ziemię, tak naprawdę nie
wiedziałam, jak po tym wszystkim byłabym w stanie ustatkować się, znaleźć męża
i zamieszkać w takim domku na przedmieściach. Kompletnie nie widziałam się w
tej roli.
Jack chwycił mnie za rękę i nawet jej nie wyrwałam,
chociaż w zasadzie powinnam chyba uznać, że nadal byłam na niego zła. Wsparcie
w takiej chwili jednak bardzo mi się przydało. Razem weszliśmy po schodkach i
pokonaliśmy wąski, kamienny chodnik, prowadzący prosto do znajdujących się we
wnęce po prawej stronie, przeszklonych drzwi domu. Z każdym krokiem
denerwowałam się coraz bardziej, chociaż przecież nie powinnam. To była tylko
moja ciotka.
– Może trzeba było do niej tylko zadzwonić –
mruknęłam bardziej do siebie niż do Jacka. Mój towarzysz zaśmiał się gardłowo.
– Nie przesadzaj, nie będzie tak źle. No chodź,
im szybciej to załatwimy, tym szybciej będziemy mieć to z głowy.
Stanęłam pod drzwiami i zadzwoniłam dzwonkiem, a
wszystko we mnie w środku aż skręcało się ze zniecierpliwienia. A po chwili
wstrzymałam oddech, widząc znajomą postać pojawiającą się w korytarzu po
drugiej stronie drzwi.
Przyglądałam się jej już z daleka, kiedy ona
jeszcze nie zwracała uwagi, kto stał za drzwiami. Po raz pierwszy zauważyłam,
że ciotka wcale nie była już młoda: w jej włosach o kolorze miodu, niedbale
związanych na czubku głowy, pojawiły się siwe kosmyki, a twarz o gładkiej,
jasnej cerze nosiła już znamiona lat, głównie ze względu na zmarszczki w
kącikach ust i oczu. Ciocia zawsze była wysoka i szczupła, ubierała się skromnie,
ale porządnie, nie nosiła makijażu i miała szerokie, skore do uśmiechu usta.
Jej uśmiechy, choć częste, były jednak oszczędne, bo ciocia cała była wyważona
i spokojna, rzadko kiedy podnosiła głos. Pewnie dlatego tak bardzo lubiła moją
mamę – bo mama, kiedy nie zamieniała się w niebezpieczną Czarownicę z Południa,
też była raczej spokojna i cicha.
Ciocia zbladła, gdy wreszcie zobaczyła mnie
przez drzwi; przyspieszyła kroku i kiedy w końcu ich dopadła, otworzyła je z
rozmachem, a na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie.
– Dorothy! O mój Boże, Dorothy…! – Rzuciła mi
się na szyję, co całkowicie mnie zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie widziałam jej
zachowującej się tak… wylewnie. A po chwili w dodatku usłyszałam jej szloch. –
Mój Boże, myślałam, że nie żyjesz! Wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz! Gdzieś ty
się podziewała…?!
Odsunęła mnie od siebie na długość ramion,
przyglądając mi się uważnie, a w jej oczach widziałam łzy. Milczałam, nie
bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Ciocia jednak najwyraźniej nie miała nic
przeciwko, bo następnie wyrzuciła z siebie z pretensją:
– Wiesz, ile osób cię szukało, Dee?! Policja w
Kansas, policja w Nowym Jorku, wszyscy! Zgłosiłam twoje zaginięcie, ale wszyscy
kazali mi się przygotować na najgorsze! Ja naprawdę sądziłam… uwierzyłam… że ty
mogłaś…
– Ciociu, przepraszam – przerwałam jej w końcu,
nie mogąc tego dłużej słuchać. – Przepraszam, naprawdę nie chciałam, żeby to
tak wyszło. Ale, jak widzisz, żyję i mam się dobrze. O wszystkim ci opowiem,
tylko czy mogłabyś wpuścić nas do środka?
– Oczywiście, przepraszam was strasznie, że tak
was trzymam na progu. – Ciotka opanowała się w jednej chwili, jak to zazwyczaj
w jej przypadku bywało. Najpierw jednak uważnie przyjrzała się Jackowi. – A
potem może przedstawisz mi wreszcie swojego towarzysza, Dee.
Cofnęła się, by nas przepuścić; weszliśmy do
środka, a ja rozejrzałam się po tym tak dobrze mi znanym wnętrzu. Znaleźliśmy
się w wąskim korytarzyku, po którego lewej stronie ciągnęły się schody na
piętro; korytarz na wprost prowadził do kuchni, wcześniej znajdowały się drzwi
do salonu i jadalni, a po lewej stronie do łazienki. Sypialnie, w tym pokój
ciotki i mój, usytuowane były na górze.
Wszystko w tym domu pachniało starością, ale
nigdy mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, lubiłam to, bo też nigdy nie
byłam specjalnie nowoczesną dziewczyną. Podobały mi się staromodne tapety,
poręcze schodów i drewniane sufity. Nie było mnie w Lawrence kilka miesięcy,
ale ten dom przez ten czas nie zmienił się ani trochę.
Ciocia zaprowadziła nas do salonu, a ja nie
mogłam odmówić propozycji herbaty, gdy ta oczywiście padła z jej ust. Ciocia
zawsze była dobrze wychowana i choć bardzo chciała wiedzieć, co się ze mną
działo i kim był Jack, musiała dopełnić formalności pani domu. A ja bardzo
chciałam wypić herbatę, bo nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś piłam. Albo
jadłam. Chyba jeszcze poprzedniego wieczoru, a i wtedy tylko coś piłam, bo nie
byłam głodna. Obecnie żołądek skręcał mi się już w supeł.
Kiedy wreszcie usiedliśmy w salonie, nadal nie
wiedziałam, co jej powiedzieć. Chwyciłam jednak Jacka za rękę i doszłam do
wniosku, że jego idiotyczna bajeczka była lepsza niż nic.
– Ciociu, to jest Jack – przedstawiłam go. –
Jack, to Ruth, moja ciocia. Naprawdę bardzo przepraszam, ciociu, że nie
odzywałam się tyle czasu, ale… Spróbuj mnie zrozumieć, proszę. Zakochałam się.
Nawet ja wiedziałam, że to brzmiało idiotycznie.
Ciocia zmarszczyła brwi.
– Jak to, zakochałaś? I co, w związku z tym nie
mogłaś do mnie zadzwonić? I dlaczego w ogóle jesteście tak dziwnie ubrani?
Gdzie są wasze bagaże?
No tak, pytania, których się spodziewałam.
Rzuciłam Jackowi niepewne spojrzenie, a ten wzruszył ramionami. Sama musiałam
zadecydować, co powiedzieć ciotce.
– Wyjechaliśmy… dość niespodziewanie – odparłam
więc. – Potrzebowaliśmy trochę czasu dla siebie, więc… Nie mieliśmy tam
zasięgu. Wysłałam ci pocztówkę, żebyś się nie martwiła. Nie doszła?
Po minie ciotki domyśliłam się, że chyba nie
uwierzyła. Przez moment wpatrywała się we mnie uważnie, aż w końcu zadała
ostatnie pytanie, jakiego mogłabym się spodziewać:
– Dorothy, czy ten człowiek cię porwał?
Przepraszam, że ostatnio nie zostawiałam komentarzy, ale właśnie nadrobiłam wszystkie rozdziały! Napisałam przed chwilą taki zajebisty długi komentarz, który mi się skasował, więc powiem w skrócie, że po Clarrisie możnaby się było tego wszystkiego spodziewać, Christian był wielką niespodzianką i niezłym świrem, a Annabelle oczywiście nabroiła, ale wątpię, by Jack był taki palantem, aby przespać się z nią, chociaż nigdy nie wiadomo...
OdpowiedzUsuńTen rozdział był genialny! Jack biznesmen i narzeczonym Dorothy...? Tiaa... biznesmen, już to widzę. Prezes firmy usługujący w zabijaniu czarownic. :D
Akcja z telefonami mnie rozwaliła na łopatki... "– No tak. Nie pomyślałem o tym – przyznał niechętnie. – No wybacz, praktycznie całe życie spędziłem w Oz, nie pomyślałem, że tutaj można używać telefonów. Na całym świecie. To… co najmniej dziwne.
– Dziwne! Sam jesteś dziwny " śmiałam się z 10 minut... :D
No i końcówka... Rozumiem, żeby wątpić w ich historyjkę, ale kto normalny przedstawiłbyporywacza rodzinie mówiąc że jest jej narzeczonym...? No, no jestem ciekawa jak "narzeczeni" z tego wybrną... :D
Pozdrawiam gorąco! :D
Spoko, nic się nie dzieje:) bardzo mi przykro, też nie znoszę, jak mi się tak dzieje;( mam nadzieję, że Clarissa jednak Was jeszcze zaskoczy, chociaż kto ją tam wie - pewnie teraz już będziecie się po niej spodziewać wszystkiego, co najgorsze xd a Christian pewnie też jeszcze to i owo o sobie powie. Jeśli chodzi o Annabelle - powoli będzie się to wyjaśniać. Zacznie w kolejnym rozdziale, a ostatecznie skończy... około pięćdziesiątego xd
UsuńNo ba! Totalnie umiałabym sobie wyobrazić Jacka w takiej roli^^
Haha, cieszę się, że Ci się podobała. Chciałam tutaj wprowadzić choć odrobinę Elementu Komicznego, w końcu ostatnio było tak poważnie... xd
No wiesz, Ruth raczej nie uznała, że on ją porwał w sensie takiego typowego porwania, raczej że Dorothy ma coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego albo że jack ją do czegoś namówił... Kto ją tam wie;)
Całuję!
Rozdział super, taki... no wiesz, przyjemny! :D
OdpowiedzUsuńOooo Boże, kocham Jacka za to, że jest taki spontaniczny. :( Dee, no pogadaj z nim o Annabelle. Już przestań szukać we wszystkim problemów.
:(
Dorothy, sekret tego, że nigdzie nie czujesz się jak "u siebie" jest taki, że to przy Jacku będziesz się tak czuła. Zaufaj mi! Jestem ekspertem!
Aha, no i mam oczywiście nadzieję, że ciocia (którą polubiłam od razu), uwierzy im no i da im razem sypialnię i tak dalej...
Choć w sumie nie zależy mi na tym, żeby się kochali, tylko lubię jak śpią na jednym łóżku, zawsze to fajne jest, ale nie umiem tego wytłumaczyć. XD
Wnioskując z zapowiedzi i tytułu następnego rozdziału, to będzie chyba fajnie, bo jednak zazdrość dobra rzecz, jeśli chodzi o Dorothy, trochę bardziej się kieruje instynktem, a nie "czy tak będzie mądrze".
Dziękuję, że rozdział dzisiaj wstawiłaś! :D
Pozdrawiam!
PS przeczytałam dziś to twoje stare opowiadanie, o którym się niedawno dowiedziałam, Utracony Cel, no i chciałam ci tylko powiedzieć, że baardzo mi się spodobało, powiedziałabym nawet, że na równi z SEC, i że żałuję, że go nie dokończysz. :( A, no i wolę Ryana. :)
Pozdrawiam jeszcze raz :D
Cieszę się, że się podobał:) spoko, pogada z nim w kolejnym, ale nie sądzę, żebyś była zadowolona z wyników tej rozmowy ;p
Usuń"Trust me, I'm the Doctor" xd ale wiesz... akurat tu masz sporo racji ;p
W coś tam uwierzy. Ale sypialni jednej nie da, głównie dlatego, że Dorothy o to nie poprosi xd rozumiem Cię, ja też to lubię;)
Dorothy chyba nigdy nie kieruje się tym, co byłoby mądre xd
Proszę bardzo;)
Ja w zasadzie też żałuję, że nie ukończę "Utraconego" ;( ale raczej nie ma co na to liczyć, miałam wprawdzie w głowie zakończenie, ale kompletnie straciłam serce do tego tekstu, a za dużo go zostało, żeby siłą rozpędu dolecieć do końca. A Mandy i tak nie byłaby z Ryanem, tyle mogę zdradzić xd miło mi jednak, że zdecydowałaś się przeczytać mimo braku zakończenia;)
Całuję!
kurcze, nie spodziewałam sie ze losy na ziemi beda prawie tak samo ciekawe i ... Intensywne jak te w Oz.... Hm,moze i dobrze, ze trafili do Kansas, bo przynajmńiej dostaną jakies jedzenie pewnie oraz łóżka do spania, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, co musza zrobic,aby ciotka uwierzyła... Jaka historie mogliby sprzedać, nie mowiac prawdy. Jej pytanie mme rozwaliło.szczegolnie Ze zadała je w obecności rzekomego porywacza, ale szcżerze mowiac, zważywszy na sytuacje, chyba nie jest az tak głupie xD tylko ja sie nieco boje, co sie dzieje teraz w Oz, koedy oni tak sobie spokojnie herbatkę popijają.... Jednak powinni ta, w miare szybko wrócić. Ciekawe, jaki sposob ma Jack... A, i wlascwie dobrze,ze Dorothy mysli o nim i o tej relacji, bo juz zaczęła dochodzić do wniosku, ze moZe Jack nie kocha Anabelle, ale mi,o wszystko doszła do kiepskiej knkluzji na koniec. Mysle,ze najlepiej by był,jakby wreszcie porozmawiali szczerze... I zeby oboje byliszczerzy.. To co, w jakimś pięćdziesiątym rozdziale moge spodziewać sie tej rozmowy? ;);) ach, kocham cie za te niespodziewane zwroty akcji, jestem przekonana,ze mnie zaskoczysz, moze wskoczy tutaj jakis szpieg clarissy czy jednorożec, nie wiem,ale na pewno bedzie niespodziewanie :) moze ciotka trafi z ni,i do Oz, zeby uwierzyła? Kurde, nie moge sie doczekać następnej notki :)
OdpowiedzUsuń