6 grudnia 2014

39. Dorothy i Kansas

Przez chwilę siedziałam bez ruchu na trawie, usiłując zrozumieć, co właściwie się stało. Jack użył klucza. Jack przeniósł nas na Ziemię.
Co on najlepszego narobił?
– Chyba nie zamierzasz mieć do mnie pretensji? – zapytał z przekąsem, podnosząc się z ziemi i otrzepując spodnie. – Bo właśnie uratowałem nam obojgu życie. Jakbyś nie zauważyła, byliśmy w sytuacji, z której raczej nie wyszlibyśmy żywo, gdybyś akurat nie miała klucza w kieszeni.
Wyciągnął w moją stronę rękę, chcąc pomóc mi wstać, więc zamiast tego zabrałam mu z tej ręki klucz, którym otworzył przejście na Ziemię, i schowałam go z powrotem do kieszeni spodni. Jakoś już zdążyłam się przyzwyczaić, że go przy sobie miałam.
– Musimy wracać – jęknęłam, podnosząc się bez jego pomocy. Zacisnął zęby i cofnął dłoń, rzucając mi pełne irytacji spojrzenie. – Musimy tam wrócić, Jack! Moi rodzice tam zostali, muszę im przecież pomóc! Clarissa chce ich zabić, nie możemy ich tak po prostu zostawić…!
– Wyobraź sobie, Dorothy, że to dla mnie nic nowego – warknął, zakładając ramiona na piersi. – Mój ojciec też tam został. Ale to było jedyne wyjście, jakie przyszło mi do głowy. Przenieść się na Ziemię, uciec od nich. Widziałaś jakieś inne rozwiązanie?
Nie odpowiedziałam, rozglądając się dookoła. Znajdowaliśmy się w relatywnie spokojnym miejscu: nieopodal nas płynęła rzeka, a dalej, za nią, znajdowała się szosa, którą co jakiś czas przejeżdżał samochód – na szczęście krzaki przy rzece chroniły nas przed oczami ciekawskich. Droga prowadziła wzdłuż lasu, ciągnącego się po drugiej stronie jezdni, a po obydwu stronach naszego brzegu rozciągały się pola. Po naszej lewej ręce, jakiś kawałek od miejsca, w którym wylądowaliśmy, stała sobie stara, obstrupiała stacja benzynowa, a po drugiej w pewnej odległości zaczynały się zabudowania mieszkalne.
Dopiero wtedy z lekkim przerażeniem zdałam sobie sprawę, że ja znałam to miejsce.
– Musimy stąd iść – oświadczyłam trochę histerycznie, ciągnąc Jacka za rękę. Oparł się chyba dla samej satysfakcji stawienia mi oporu.
– Dorothy, spokojnie. Wiem, że chcesz wrócić do Oz, ale musimy najpierw…
– Nie! Nic nie rozumiesz – przerwałam mu desperacko, ciągnąc go za rękaw. – Musimy stąd iść. Stąd, z tego miejsca! Musimy się stąd wynosić, rozumiesz?
– Nie rozumiem – poskarżył się, ale już nie zwracałam na niego uwagi. Puściłam go i ruszyłam przed siebie, omijając co większe kępy krzaków, pewna, że Jack pójdzie za mną. Nie zawiodłam się na nim.
– Czy mogłabyś łaskawie wytłumaczyć mi, o co ci chodzi?
Uśmiechnęłam się lekko, z satysfakcją, gdy do mnie dobił. Nawet jeśli mówił to zirytowanym tonem głosu.
– Jack, ja znam to miejsce – wyznałam wreszcie. – Tę drogę, tę rzekę. To właśnie tutaj moi rodzice mieli wypadek, po którym przenieśli się do Oz. To było dokładnie tu! I wiesz co? Znajdujemy się na obrzeżach Lawrence, w Kansas. To moje rodzinne miasto, dużo osób mnie tu zna. Jeśli ktoś doniesie ciotce, że mnie tu widziano, to naprawdę nie wiem, jak to się odbije na jej psychice. Musimy stąd zniknąć, ale już!
Pociągnęłam go w stronę stacji benzynowej, chociaż tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robić. Jeśli nie chciałam mówić ciotce, że wróciłam na Ziemię – a jak miałabym jej wytłumaczyć moją nieobecność? – należało się stąd czym prędzej ulotnić, nie mieliśmy jednak pieniędzy, ubrań na zmianę ani nawet bagaży. A w dodatku Jack nosił przy pasku niezarejestrowaną broń palną i sztylet przypominający nóż rzeźnicki. Pewnie moglibyśmy złapać stopa – ale dokąd? I co właściwie robić, szukać na oślep tornad? Przecież to było niedorzeczne.
Zupełnie nie wiedziałam, co robić, i to właśnie teraz, kiedy już wróciłam na Ziemię. Ale przecież wiedziałam, że nie mogłam tego tak zostawić, a przede wszystkim nie mogłam zostawić moich rodziców. Nie mogłam tak po prostu dać im umrzeć po tym wszystkim, co razem przeszliśmy.
– To gdzie zamierzasz znikać, Dorothy? – Jack rzucił mi krzywe spojrzenie. – Jesteś wreszcie na Ziemi, dokładnie tu, gdzie chciałaś być. Przez tyle czasu chciałaś tu wrócić i proszę bardzo, nareszcie jesteś! I co teraz?
– Dobrze wiesz, że musimy wrócić do Oz. Musimy pomóc naszym rodzicom, Jack! Nie mogę udawać, że to się nigdy nie wydarzyło, i zacząć od nowa szczęśliwe życie w Lawrence, Kansas. Muszę wrócić do Oz i im pomóc.
– Więc musimy znaleźć telefon – oświadczył, zupełnie mnie tym zadziwiając. – Na stacji będą mieć telefon?
– No jasne, że będą – mruknęłam, odruchowo zwalniając kroku, bo byliśmy już bardzo blisko stacji. – Ale gdzie ty właściwie chcesz dzwonić? Nie było cię na Ziemi piętnaście lat. Myślisz, że po tym czasie zostali ci tu jeszcze jacyś kumple?
Jack nie odpowiedział, co tylko jeszcze bardziej mnie zdenerwowało. Przyspieszył za to kroku, więc odruchowo pobiegłam za nim, chociaż wcale nie chciałam tego robić. Chciałam, żeby się zatrzymał i wyjaśnił mi, o co mu chodziło, bo odnosiłam wrażenie, że znowu miał przede mną jakieś tajemnice. Bardzo mi się to nie podobało.
– Jack! Jack, zatrzymaj się! – krzyknęłam więc do niego, gdy weszliśmy wreszcie na teren stacji. Było ciepło, pogoda wskazywała wyraźnie, że lato na Ziemi jeszcze się nie skończyło; trudno było mi powiedzieć, ile dokładnie mnie nie było, bo w Oz traciłam poczucie czasu, ale byłam pewna, że wystarczająco długo, by ciotka się o mnie martwiła. Czułam na twarzy lekki wietrzyk i promienie słońca, świecącego wysoko na przejrzyście błękitnym niebie. – Chcę wiedzieć, o co chodzi. Znowu coś przede mną ukrywasz?
Odwrócił się do mnie ze zniecierpliwieniem i stanął, już na asfalcie, praktycznie w poprzek drogi dla tych, którzy chcieli ze stacji wyjeżdżać. Na szczęście nie było na niej dużego ruchu: właściciel, którego nie znałam, opierał się o drzwi wejściowe tej budy, którą zapewne szumnie nazywano sklepem, a przy dystrybutorach stał jeden wysłużony pickup i jeden stary chevrolet. Pan z chevroleta rzucił nam nawet obojętne spojrzenie, gdy tankował, nigdzie natomiast nie widziałam kierowcy pickupa.
– Nie mamy teraz na to czasu, Dorothy – odparł z irytacją, której nawet nie próbował ukryć. – Wszystko ci wyjaśnię, tylko pozwól mi najpierw zadzwonić. Skoro chcemy wrócić, musimy to zrobić jak najszybciej.
Otworzyłam szczerzej oczy. Więc on naprawdę znał jakiś sposób, by wrócić do Oz bez klucza…!
– Ale tutaj jesteśmy bezpieczni, prawda? – zapytałam wbrew sobie, bo przecież wcale nie tego chciałam się dowiedzieć. Chciałam się dowiedzieć, w jaki właściwie sposób Jack wrócił do Oz, gdy był na Ziemi poprzednim razem, bo byłam już prawie pewna, że nie z pomocą przypadkowego tornada, i dlaczego mi o tym nie powiedział. – Na Ziemi. Nic nam tu nie grozi?
– Clarissa ma wszędzie swoich szpiegów, więc nie byłbym taki pewny – mruknął, odwracając się z powrotem, by ruszyć w dalszą drogę do stacji i telefonu. – Skoro miała jednego w Emerald City, to zapewne ma ich także i na Ziemi. Wprawdzie nigdy się nią specjalnie nie interesowała, ale w końcu to tutaj twoja matka spędziła kilka ładnych lat… Skoro już wtedy Clarissa planowała zabicie innych Czarownic i przejęcie władzy w Oz, na pewno kazała ją śledzić.
Wzdrygnęłam się, gdy o tym pomyślałam. Absolutnie mi się to nie podobało, bo oznaczało, że nikt z mojej rodziny mógł nie być bezpieczny na Ziemi – również ciocia, gdyby na przykład ktoś zechciał mnie nią szantażować. Czym prędzej odsunęłam od siebie te myśli, zrobiłam krok na drogę, żeby dołączyć do Jacka, i właśnie wtedy tuż przede mną zatrzymał się z piskiem opon stary pickup.
Nie zauważyłam nawet, kiedy wyjechał spod dystrybutora i ruszył drogą do wyjazdu; byłam tak zaaferowana, że niemalże dałam się przejechać. Po tym wszystkim, co przeszłam w Oz i co przeżyłam, o mało nie przejechało mnie jakieś stare auto…! Odruchowo oparłam ręce o przednią maskę pickupa, choć już przecież zdążył stanąć, a chwilę później usłyszałam zaniepokojony krzyk Jacka.
– Wszystko w porządku, nic mi nie jest – zapewniłam go, wpatrzona w człowieka, który właśnie wysiadał zza kierownicy. – Bardzo pana przepraszam, zamyśliłam się i nie zauważyłam auta…
– Dee?
Wyprostowałam się odruchowo, słysząc moje imię. Dopiero wtedy spojrzałam uważniej na kierowcę pickupa i zaklęłam w myślach. Cholera.
To był Sean Wilde, który mieszkał dosłownie dwa domy od mojej cioci.
Znałam go od dziecka i on mnie przecież też. Był nieco starszy od cioci, ale przyjaźnili się od czasów szkoły, dlatego zwracałam się do niego „wujku”. Chyba zgłupiałam kompletnie, skoro przez te kilka miesięcy, kiedy mieszkałam w Nowym Jorku i kiedy biegałam po Oz, zapomniałam tych płowych, prostych, krótko obciętych włosów, zmarszczek biegnących w poprzek czoła oraz od nosa do ust, ogorzałej od pracy na świeżym powietrzu twarzy i jowialnego uśmiechu, którym wujek Sean często mnie obdarzał. Trochę przytył, nadal jednak trzymał się dobrze, i nadal nosił te swoje koszule w kratę wpuszczone w dżinsy. W zasadzie niewiele się zmienił, a jednak ja doznałam jakiegoś zaćmienia umysłu i nie uciekłam od razu, kiedy tylko go zobaczyłam, tylko poczekałam, aż mnie rozpozna. Po prostu świetnie.
Chyba ucieczka z tego miejsca nie miała już dłużej sensu.
– Dee, to naprawdę ty! – Wujek Sean wyskoczył zza kierownicy samochodu i podbiegł do mnie, po czym chwycił mnie za ramiona. Na jego mocno opalonej twarzy widziałam szok i niedowierzanie. – Wszyscy myśleli, że zginęłaś, Ruth odchodziła od zmysłów…! Gdzieś ty była, Dorothy?! Co się z tobą działo?!
Otworzyłam usta, nie bardzo jednak wiedziałam, co odpowiedzieć. Nawet gdybym miała wyznać prawdę ciotce, czego nie zamierzałam robić, to co miałam powiedzieć temu w gruncie rzeczy obcemu człowiekowi? Zanim jednak zdążyłam coś wymyślić, w sukurs przyszedł mi Jack, stając obok mnie i lekko obejmując mnie ramieniem.
– Dee, nie przedstawisz mnie?
Ponieważ nadal nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, w końcu Jack obsłużył się sam i wyciągnął rękę do wujka Seana. Ten ujął ją z lekką podejrzliwością, ostrożnie.
– A pan to kto? – zapytał następnie, starając się nie zabrzmieć niegrzecznie. Na twarzy mojego towarzysza wykwitł szeroki uśmiech.
– Jestem Jack, narzeczony Dee. Przypuszczam, że to moja wina, że Dee nie wspomniała cioci, że wybiera się ze mną na wakacje.
Zamurowało mnie tak kompletnie, że zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy on całkiem zwariował?!
– A gdzie macie samochód? I bagaże? I co stało ci się w głowę, Jack? – zapytał wujek, nie wnikając głębiej w mój rzekomy związek z Jackiem. Tym razem to ja włączyłam się do rozmowy, bo gdybym kazała tłumaczyć się Jackowi, zapewne usłyszelibyśmy jakąś bardzo ciekawą historię o zbójcach na drodze.
– Samochód zepsuł nam się po drodze, więc zostawiliśmy go z bagażami i poszliśmy na stację, zadzwonić, bo… komórki nam się wyładowały – zakończyłam kulawo, dopiero po fakcie zdając sobie sprawę, jak bardzo naciągane to było. Zdążyłam już zapomnieć, że w normalnym świecie nikt przecież nie szedłby pieszo na stację, mając przy boku telefon komórkowy, za pomocą którego mógł wezwać pomoc drogową. Czemu od razu o tym nie pomyślałam? – A ten bandaż na głowie Jacka to nic takiego. Przeciął sobie skórę na głowie, a nie miałam nic lepszego, żeby to zawiązać.
– Aha. To pewnie jedziecie do Ruth? Wsiadajcie, podwiozę was, to już sobie zorganizujecie pomoc drogową od niej – powiedział wujek życzliwie; na pewno chciał dobrze, ale nie miał pojęcia, jak bardzo mi w tamtym momencie nabruździł.
– Nie, my… – zaczął Jack, ale w tej samej chwili przerwałam mu, odpowiadając pospiesznie:
– Tak, oczywiście, chętnie skorzystamy. Dziękuję, naprawdę, wujku.
– Och, to przecież nic takiego, w końcu mieszkam dwa domy dalej. – Wujek Sean machnął ręką, bagatelizując swój dobry uczynek, po czym poprowadził nas do auta. – Ale naprawdę, Dee, to było bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony, znikać tak nagle! Nawet nie masz pojęcia, jak się tu wszyscy o ciebie martwiliśmy! Zniknąć tak bez śladu, z dnia na dzień? Nawet twoje rzeczy odesłano już z Nowego Jorku do Ruth!
O rany, to było okropne. A ja wychodziłam na złego człowieka, który za nic miał niepokój najbliższej mi osoby. I nie było nic, co mogłabym powiedzieć, żeby to wrażenie rozwiać…!
Sean poszedł przodem, żeby nam otworzyć, a Jack chwycił mnie za rękę, zatrzymując mnie na chwilę z tyłu. Obejrzałam się na niego z niejakim zdenerwowaniem.
– Schowaj tę broń – syknęłam, głową wskazując majcher wiszący u jego pasa. – Wujek na razie nie zauważył, ale to tylko kwestia czasu.
– Dlaczego powiedziałaś, że odwiedzimy twoją ciotkę? – zapytał, próbując schować nóż, niewiele jednak mógł z nim zrobić. Wobec tego wyciągnął ze spodni koszulę i nią zakrył wszystko, czego nie powinni widzieć postronni ludzie. – Myślałem, że nie chcesz się z nią widzieć.
– Nie chciałam, żeby wiedziała, że tu jestem, ale skoro wujek i tak mnie już widział, nie mogę tak po prostu uciec – powiedziałam cicho, przybliżając się do niego, żeby słyszał. – Muszę jej to jakoś wytłumaczyć. Tak, żeby zrozumiała, ale żeby nie dowiedziała się prawdy. A ty? Dlaczego, do diabła, powiedziałeś, że jesteś moim narzeczonym?!
– Pierwsze, co mi wpadło do głowy. – Wzruszył ramionami. – Przecież mogłaś ze mną gdzieś wyjechać, nie?
– Jasne, i nie zadzwonić, tak? – dodałam zjadliwie. – To gdzie niby z tobą wyjechałam, na biegun północny? Niedźwiedź polarny mi zeżarł komórkę, czy co?
Jack spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
– No tak. Nie pomyślałem o tym – przyznał niechętnie. – No wybacz, praktycznie całe życie spędziłem w Oz, nie pomyślałem, że tutaj można używać telefonów. Na całym świecie. To… co najmniej dziwne.
– Dziwne! Sam jesteś dziwny – prychnęłam, po czym wreszcie ruszyłam w stronę samochodu, bo dłużej nie mogłam już zwlekać z wsiadaniem do środka. Odwróciłam się jednak do niego jeszcze i dodałam z przekąsem: – To się nazywa cywilizacja i postęp techniczny, ale wy chyba o tym nie słyszeliście!
Usiadłam na siedzeniu pasażera, obok wujka, Jackowi zostawiając tylną kanapę, bo nie miałam ochoty dłużej na niego patrzeć. Ciekawiło mnie mimo wszystko, co na jego widok powie ciocia. W końcu trzeba było przyznać, że patrzyło się na niego bardzo przyjemnie. I był inteligentny. I w gruncie rzeczy, jeśli akurat na mnie nie warczał, to miał też dobre maniery. Oczywiście jak na warunki Oz.
Ruszyliśmy, a ja ostatni raz spojrzałam za siebie, nieco w prawo, na rzekę, i wzdrygnęłam się odruchowo. W końcu to tutaj piętnaście lat temu znaleziono samochód rodziców i to z tego powodu uznano, że obydwoje zginęli. To była prawdziwa ironia losu, że sama, uciekając z Oz, trafiłam akurat w to miejsce. Ciekawe swoją drogą, czy aby na pewno to był tylko przypadek?
Chociaż… w sumie co innego by to mogło być?
– Keith będzie niepocieszony – parsknął śmiechem wujek Sean, gdy wreszcie wyjechaliśmy na drogę prowadzącą na obrzeża Lawrence. Przymknęłam oczy, bo prędkość, jaką wujek rozwinął w tym starym, rozklekotanym aucie, trochę mnie zaniepokoiła, zwłaszcza po tak długim okresie, w trakcie którego samochodu nawet na oczy nie widziałam. – Kiedy tu wrócił, miał nadzieję, że cię zastanie, a potem, że spotka cię, kiedy wreszcie przyjedziesz odwiedzić ciotkę.
Znowu ten Keith. Miałam tego serdecznie dość, wystarczyło mi, że ciotka suszyła mi o niego głowę.
– Kto to jest Keith? – zainteresował się Jack z tylnego siedzenia. Wujek Sean rzucił uśmiechnął się do niego przez tylne lusterko.
– A, to nie słyszałeś? Dee nie opowiadała ci o swojej młodzieńczej miłości? – Wesoło puścił mu oko, chyba mina Jacka go tak rozbawiła. Bardzo chciałam się odwrócić i ją zobaczyć, ale się powstrzymałam. – Zakochała się w Keithie, kiedy miała jakieś… ile? Piętnaście lat? Szalała za nim przez długi czas, on za nią zresztą też, ale potem Keith wyjechał na studia, a Dee została w Kansas… Teraz wrócił. Ale nie masz się czym przejmować, prawda? Skoro jesteście zaręczeni… To tylko taka stara historia.
Nie wytrzymałam dłużej i jednak się obejrzałam. Jack miał minę godną najlepszego pokerzysty, wszystko jednak wyczytałam z jego oczu. Wyraźnie był zazdrosny.
A potem przypomniałam sobie o Annabelle w jego pokoju, w środku nocy, i moje serce zamknęło się na tę radość, którą zaczynałam już odczuwać z powodu tego, że był zazdrosny, i obróciłam się z powrotem przodem do kierunku jazdy, w myślach nazywając go hipokrytą. Jak on mógł w ogóle coś takiego zrobić? Nawet jeśli nie byliśmy razem…
Przecież podobno mnie kochał. Tak przynajmniej twierdził.
Z drugiej strony, nie mogłam przecież wiedzieć, co dokładnie Annabelle robiła w jego sypialni. Może wyrzucił ją, gdy tylko weszła? Może zrobił jej awanturę, że w ogóle do niego przyszła, i nie chciał mieć z nią nic do czynienia, bo kocha tylko mnie?
Nie. To by zupełnie inaczej wyglądało. W końcu nie słyszałam żadnych krzyków ani awantur, gdy Annabelle opuszczała jego sypialnię. Wręcz przeciwnie, robiła to cicho, jakby się wymykała – jakby nie chciała, by ktokolwiek się dowiedział, że była wtedy w jego sypialni. Jakby, na przykład, Jack prosił ją, by zachowała dla siebie to, co się tam stało.
Chyba za bardzo ponosiła mnie wyobraźnia.
Szczególnie, że wcale nie powinnam była o tym w tamtej chwili myśleć. Powinnam myśleć o zbliżającej się konfrontacji z ciotką i sytuacji, w jakiej zostawiłam rodziców, a nie użalać się nad sobą i kontemplować stan swoich uczuć do Jacka…!
Rozejrzałam się dookoła, bo wjeżdżaliśmy już do centrum Lawrence. Ciepło mi się zrobiło na sercu, gdy ujrzałam znowu te znajome budynki i miejsca; uwielbiałam tę część miasta, w której znajdował się dom ciotki, bo wokół było tak zielono, a budynki w większości były stare: wszystko tutaj wyglądało malowniczo. Po prawej stronie mignął nam park Hobbsa, na którym dzieci akurat grały w baseball, a rodzice kibicowali im z ławek; pomyślałam wtedy, że obok mnie toczyło się takie normalne życie, a ja zastanawiałam się, jak ratować rodziców z rąk Czarownicy z Północy. Przejechaliśmy skrzyżowanie z Delaware Street i zrobiło mi się gorąco na myśl, że byliśmy już całkiem blisko domu. Bałam się trochę spotkania z ciotką. Bałam się, co powie i jak będę jej to miała wytłumaczyć. No bo co niby miałam powiedzieć?
– Ładnie tutaj – zauważył Jack z tylnego siedzenia. Sean z dumą skinął głową.
– Mieszkamy w najładniejszej części Lawrence, żebyś wiedział. Nie byłeś nigdy wcześniej w Lawrence, Jack?
– Nie, jestem tu pierwszy raz.
– A skąd właściwie pochodzisz? – zainteresował się Sean i w zasadzie nawet nie mogłam mu mieć tego za złe; zawsze się o mnie troszczył, zupełnie jak moja prawdziwa rodzina.
– Z Teksasu – odparł Jack bez zająknięcia. Wujek gwizdnął z podziwem.
– To kawał drogi do siebie mieliście! Gdzie się właściwie poznaliście?
– W Nowym Jorku – tym razem to ja wtrąciłam się do rozmowy. – Jack był tam służbowo.
– A czym ty się właściwie zajmujesz, Jack? – drążył temat wujek, najwyraźniej na szczęście nie widząc mojego zmieszania. Tym razem też nie pozwoliłam mu dojść do słowa.
– Jack jest biznesmenem – odparłam możliwie ogólnie, jak tylko się dało. Sean raz jeszcze zlustrował go uważnym spojrzeniem przez tylne lusterko, podnosząc brwi.
– Tak? Nie wyglądasz na biznesmena, Jack.
Skrzywiłam się, rozumiejąc, jak wiele wujek miał racji. Ostatecznie Jack mógłby przypominać każdego, tylko nie biznesmena. Jego wygląd był zbyt nieporządny: miał zbyt długie włosy, kilkudniowy zarost, znoszone ubranie, a poza tym było coś w jego rysach twarzy… Coś, co nadawało mu nieco dziki wygląd. Ja się go wprawdzie nie bałam, ale nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś inny się bał.
Biorąc pod uwagę nóż i rewolwer Jacka, byłby nawet usprawiedliwiony.
Zanim zdążyłam powiedzieć coś jeszcze głupszego, wujek skręcił w końcu w prawo, w Pennsylvania Street, gdzie stare, drewniane domki kryły się w zieleni drzew, co mimo braku ogrodzeń dawało im nieco prywatności. W jednym z tych domów mieszkał wujek Sean, a kilka domów dalej – ciocia Ruth.
A do niedawna także ja.
Wujek zatrzymał się prosto pod domem cioci; przyjrzałam mu się jeszcze zza okna pickupa, czując ogarniającą mnie, nieznaną mi dotąd tęsknotę. Nigdy nie sądziłam, że tak bardzo będę się cieszyć, że wróciłam do tego domu, w którym się wychowałam; że z taką radością będę spoglądać na te kamienne schody, które po niewielkiej skarpie prowadziły na trawnik przed domem i sam dom, wysoki, piętrowy, z bladoróżową elewacją i wysokimi oknami, w których bieliły się firanki. Nie przypuszczałam, że tak chętnie powrócę do tego miejsca, gdzie wokół domu rosły drzewa, rzucając na trawnik przyjemny cień, dzięki czemu całość wyglądała naprawdę urokliwie. Tęskniłam za tym domem, to prawda, ale równocześnie wiedziałam jedno.
To już nie był mój dom.
Choćbym bardzo tego chciała, chociaż czułam się dobrze, wracając tu po długiej nieobecności, wiedziałam, że nie tutaj było już moje miejsce. A choć sama nie wiedziałam, gdzie ono było – w końcu będąc w Oz, miałam nadzieję na powrót właśnie tutaj, przypuszczając, że z mojego życia w Nowego Jorku, którego i tak nigdy specjalnie nie lubiłam, nic nie zostało – upewniałam się właśnie, że nie było ono tutaj, w Kansas.
– Dorothy… – Jack dotknął mojego ramienia z tylnego siedzenia, najwyraźniej widząc, co się ze mną działo. – Wszystko w porządku?
– No, nie bój się, Dee – zaśmiał się Sean. – Ruth nie będzie zła, że tyle czasu się nie odzywałaś. Uściska cię po prostu za to, że żyjesz.
Kiwnęłam głową, chociaż miałam ściśnięte gardło. Wujek nie miał racji, nie bałam się konfrontacji z ciotką. Bałam się, że teraz, kiedy wiedziałam już, że nie mogłam wrócić na stałe do Lawrence, że nie tutaj było moje życie, nigdy nie znajdę swojego miejsca. Miałam wrażenie, że coś z tego rozumiał Jack, że dlatego zapytał, choć nie byłam pewna – równie dobrze mógł się przecież obawiać, jak zareaguję na spotkanie z ciotką.
– Dzięki za podwiezienie, wujku – powiedziałam, sięgając do klamki. – Ale nie wspominaj Keithowi, że wróciłam, dobrze?
– Jasne. Uważaj na siebie, dzieciaku – usłyszałam w odpowiedzi, wujek uśmiechnął się do mnie ciepło raz jeszcze, po czym wreszcie obydwoje z Jackiem opuściliśmy samochód i wyszliśmy na ulicę.
Owionęło mnie ciepłe, letnie powietrze, w mieście nieco bardziej duszne niż na obrzeżach Lawrence, a w uszy uderzyły mnie zwykłe odgłosy ulicy. Obok nas przejechał z warkotem jakiś samochód; na podjeździe po przeciwległej stronie ulicy trójka dzieci bawiła się z psem, rzucając sobie frisbee – pies szczekał, merdając radośnie ogonem i biegając za zabawką w tę i z powrotem – a przy sąsiednim domu mężczyzna kosił trawnik kosiarką, wydającą z siebie niski, cichy pomruk. Wyglądało to na zwykłe, letnie przedpołudnie w trakcie weekendu i to właśnie wtedy poczułam się kompletnie oderwana od rzeczywistości.
Nic z tego nie było przecież moim udziałem. Koszenie trawnika, zabawy z psem, zwykłe, weekendowe życie – ja miałam teraz zupełnie inne problemy. I chociaż zakładałam, że kiedyś, w niedalekiej przyszłości, skończę przygodę z Oz i wrócę na Ziemię, tak naprawdę nie wiedziałam, jak po tym wszystkim byłabym w stanie ustatkować się, znaleźć męża i zamieszkać w takim domku na przedmieściach. Kompletnie nie widziałam się w tej roli.
Jack chwycił mnie za rękę i nawet jej nie wyrwałam, chociaż w zasadzie powinnam chyba uznać, że nadal byłam na niego zła. Wsparcie w takiej chwili jednak bardzo mi się przydało. Razem weszliśmy po schodkach i pokonaliśmy wąski, kamienny chodnik, prowadzący prosto do znajdujących się we wnęce po prawej stronie, przeszklonych drzwi domu. Z każdym krokiem denerwowałam się coraz bardziej, chociaż przecież nie powinnam. To była tylko moja ciotka.
– Może trzeba było do niej tylko zadzwonić – mruknęłam bardziej do siebie niż do Jacka. Mój towarzysz zaśmiał się gardłowo.
– Nie przesadzaj, nie będzie tak źle. No chodź, im szybciej to załatwimy, tym szybciej będziemy mieć to z głowy.
Stanęłam pod drzwiami i zadzwoniłam dzwonkiem, a wszystko we mnie w środku aż skręcało się ze zniecierpliwienia. A po chwili wstrzymałam oddech, widząc znajomą postać pojawiającą się w korytarzu po drugiej stronie drzwi.
Przyglądałam się jej już z daleka, kiedy ona jeszcze nie zwracała uwagi, kto stał za drzwiami. Po raz pierwszy zauważyłam, że ciotka wcale nie była już młoda: w jej włosach o kolorze miodu, niedbale związanych na czubku głowy, pojawiły się siwe kosmyki, a twarz o gładkiej, jasnej cerze nosiła już znamiona lat, głównie ze względu na zmarszczki w kącikach ust i oczu. Ciocia zawsze była wysoka i szczupła, ubierała się skromnie, ale porządnie, nie nosiła makijażu i miała szerokie, skore do uśmiechu usta. Jej uśmiechy, choć częste, były jednak oszczędne, bo ciocia cała była wyważona i spokojna, rzadko kiedy podnosiła głos. Pewnie dlatego tak bardzo lubiła moją mamę – bo mama, kiedy nie zamieniała się w niebezpieczną Czarownicę z Południa, też była raczej spokojna i cicha.
Ciocia zbladła, gdy wreszcie zobaczyła mnie przez drzwi; przyspieszyła kroku i kiedy w końcu ich dopadła, otworzyła je z rozmachem, a na jej twarzy pojawiło się niedowierzanie.
– Dorothy! O mój Boże, Dorothy…! – Rzuciła mi się na szyję, co całkowicie mnie zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie widziałam jej zachowującej się tak… wylewnie. A po chwili w dodatku usłyszałam jej szloch. – Mój Boże, myślałam, że nie żyjesz! Wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz! Gdzieś ty się podziewała…?!
Odsunęła mnie od siebie na długość ramion, przyglądając mi się uważnie, a w jej oczach widziałam łzy. Milczałam, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć. Ciocia jednak najwyraźniej nie miała nic przeciwko, bo następnie wyrzuciła z siebie z pretensją:
– Wiesz, ile osób cię szukało, Dee?! Policja w Kansas, policja w Nowym Jorku, wszyscy! Zgłosiłam twoje zaginięcie, ale wszyscy kazali mi się przygotować na najgorsze! Ja naprawdę sądziłam… uwierzyłam… że ty mogłaś…
– Ciociu, przepraszam – przerwałam jej w końcu, nie mogąc tego dłużej słuchać. – Przepraszam, naprawdę nie chciałam, żeby to tak wyszło. Ale, jak widzisz, żyję i mam się dobrze. O wszystkim ci opowiem, tylko czy mogłabyś wpuścić nas do środka?
– Oczywiście, przepraszam was strasznie, że tak was trzymam na progu. – Ciotka opanowała się w jednej chwili, jak to zazwyczaj w jej przypadku bywało. Najpierw jednak uważnie przyjrzała się Jackowi. – A potem może przedstawisz mi wreszcie swojego towarzysza, Dee.
Cofnęła się, by nas przepuścić; weszliśmy do środka, a ja rozejrzałam się po tym tak dobrze mi znanym wnętrzu. Znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku, po którego lewej stronie ciągnęły się schody na piętro; korytarz na wprost prowadził do kuchni, wcześniej znajdowały się drzwi do salonu i jadalni, a po lewej stronie do łazienki. Sypialnie, w tym pokój ciotki i mój, usytuowane były na górze.
Wszystko w tym domu pachniało starością, ale nigdy mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, lubiłam to, bo też nigdy nie byłam specjalnie nowoczesną dziewczyną. Podobały mi się staromodne tapety, poręcze schodów i drewniane sufity. Nie było mnie w Lawrence kilka miesięcy, ale ten dom przez ten czas nie zmienił się ani trochę.
Ciocia zaprowadziła nas do salonu, a ja nie mogłam odmówić propozycji herbaty, gdy ta oczywiście padła z jej ust. Ciocia zawsze była dobrze wychowana i choć bardzo chciała wiedzieć, co się ze mną działo i kim był Jack, musiała dopełnić formalności pani domu. A ja bardzo chciałam wypić herbatę, bo nie pamiętałam, kiedy ostatnio coś piłam. Albo jadłam. Chyba jeszcze poprzedniego wieczoru, a i wtedy tylko coś piłam, bo nie byłam głodna. Obecnie żołądek skręcał mi się już w supeł.
Kiedy wreszcie usiedliśmy w salonie, nadal nie wiedziałam, co jej powiedzieć. Chwyciłam jednak Jacka za rękę i doszłam do wniosku, że jego idiotyczna bajeczka była lepsza niż nic.
– Ciociu, to jest Jack – przedstawiłam go. – Jack, to Ruth, moja ciocia. Naprawdę bardzo przepraszam, ciociu, że nie odzywałam się tyle czasu, ale… Spróbuj mnie zrozumieć, proszę. Zakochałam się.
Nawet ja wiedziałam, że to brzmiało idiotycznie. Ciocia zmarszczyła brwi.
– Jak to, zakochałaś? I co, w związku z tym nie mogłaś do mnie zadzwonić? I dlaczego w ogóle jesteście tak dziwnie ubrani? Gdzie są wasze bagaże?
No tak, pytania, których się spodziewałam. Rzuciłam Jackowi niepewne spojrzenie, a ten wzruszył ramionami. Sama musiałam zadecydować, co powiedzieć ciotce.
– Wyjechaliśmy… dość niespodziewanie – odparłam więc. – Potrzebowaliśmy trochę czasu dla siebie, więc… Nie mieliśmy tam zasięgu. Wysłałam ci pocztówkę, żebyś się nie martwiła. Nie doszła?
Po minie ciotki domyśliłam się, że chyba nie uwierzyła. Przez moment wpatrywała się we mnie uważnie, aż w końcu zadała ostatnie pytanie, jakiego mogłabym się spodziewać:
– Dorothy, czy ten człowiek cię porwał?

5 komentarzy:

  1. Przepraszam, że ostatnio nie zostawiałam komentarzy, ale właśnie nadrobiłam wszystkie rozdziały! Napisałam przed chwilą taki zajebisty długi komentarz, który mi się skasował, więc powiem w skrócie, że po Clarrisie możnaby się było tego wszystkiego spodziewać, Christian był wielką niespodzianką i niezłym świrem, a Annabelle oczywiście nabroiła, ale wątpię, by Jack był taki palantem, aby przespać się z nią, chociaż nigdy nie wiadomo...
    Ten rozdział był genialny! Jack biznesmen i narzeczonym Dorothy...? Tiaa... biznesmen, już to widzę. Prezes firmy usługujący w zabijaniu czarownic. :D
    Akcja z telefonami mnie rozwaliła na łopatki... "– No tak. Nie pomyślałem o tym – przyznał niechętnie. – No wybacz, praktycznie całe życie spędziłem w Oz, nie pomyślałem, że tutaj można używać telefonów. Na całym świecie. To… co najmniej dziwne.
    – Dziwne! Sam jesteś dziwny " śmiałam się z 10 minut... :D
    No i końcówka... Rozumiem, żeby wątpić w ich historyjkę, ale kto normalny przedstawiłbyporywacza rodzinie mówiąc że jest jej narzeczonym...? No, no jestem ciekawa jak "narzeczeni" z tego wybrną... :D
    Pozdrawiam gorąco! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spoko, nic się nie dzieje:) bardzo mi przykro, też nie znoszę, jak mi się tak dzieje;( mam nadzieję, że Clarissa jednak Was jeszcze zaskoczy, chociaż kto ją tam wie - pewnie teraz już będziecie się po niej spodziewać wszystkiego, co najgorsze xd a Christian pewnie też jeszcze to i owo o sobie powie. Jeśli chodzi o Annabelle - powoli będzie się to wyjaśniać. Zacznie w kolejnym rozdziale, a ostatecznie skończy... około pięćdziesiątego xd

      No ba! Totalnie umiałabym sobie wyobrazić Jacka w takiej roli^^

      Haha, cieszę się, że Ci się podobała. Chciałam tutaj wprowadzić choć odrobinę Elementu Komicznego, w końcu ostatnio było tak poważnie... xd

      No wiesz, Ruth raczej nie uznała, że on ją porwał w sensie takiego typowego porwania, raczej że Dorothy ma coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego albo że jack ją do czegoś namówił... Kto ją tam wie;)

      Całuję!

      Usuń
  2. Rozdział super, taki... no wiesz, przyjemny! :D
    Oooo Boże, kocham Jacka za to, że jest taki spontaniczny. :( Dee, no pogadaj z nim o Annabelle. Już przestań szukać we wszystkim problemów.
    :(
    Dorothy, sekret tego, że nigdzie nie czujesz się jak "u siebie" jest taki, że to przy Jacku będziesz się tak czuła. Zaufaj mi! Jestem ekspertem!
    Aha, no i mam oczywiście nadzieję, że ciocia (którą polubiłam od razu), uwierzy im no i da im razem sypialnię i tak dalej...
    Choć w sumie nie zależy mi na tym, żeby się kochali, tylko lubię jak śpią na jednym łóżku, zawsze to fajne jest, ale nie umiem tego wytłumaczyć. XD
    Wnioskując z zapowiedzi i tytułu następnego rozdziału, to będzie chyba fajnie, bo jednak zazdrość dobra rzecz, jeśli chodzi o Dorothy, trochę bardziej się kieruje instynktem, a nie "czy tak będzie mądrze".
    Dziękuję, że rozdział dzisiaj wstawiłaś! :D
    Pozdrawiam!

    PS przeczytałam dziś to twoje stare opowiadanie, o którym się niedawno dowiedziałam, Utracony Cel, no i chciałam ci tylko powiedzieć, że baardzo mi się spodobało, powiedziałabym nawet, że na równi z SEC, i że żałuję, że go nie dokończysz. :( A, no i wolę Ryana. :)
    Pozdrawiam jeszcze raz :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobał:) spoko, pogada z nim w kolejnym, ale nie sądzę, żebyś była zadowolona z wyników tej rozmowy ;p

      "Trust me, I'm the Doctor" xd ale wiesz... akurat tu masz sporo racji ;p

      W coś tam uwierzy. Ale sypialni jednej nie da, głównie dlatego, że Dorothy o to nie poprosi xd rozumiem Cię, ja też to lubię;)

      Dorothy chyba nigdy nie kieruje się tym, co byłoby mądre xd

      Proszę bardzo;)

      Ja w zasadzie też żałuję, że nie ukończę "Utraconego" ;( ale raczej nie ma co na to liczyć, miałam wprawdzie w głowie zakończenie, ale kompletnie straciłam serce do tego tekstu, a za dużo go zostało, żeby siłą rozpędu dolecieć do końca. A Mandy i tak nie byłaby z Ryanem, tyle mogę zdradzić xd miło mi jednak, że zdecydowałaś się przeczytać mimo braku zakończenia;)

      Całuję!

      Usuń
  3. kurcze, nie spodziewałam sie ze losy na ziemi beda prawie tak samo ciekawe i ... Intensywne jak te w Oz.... Hm,moze i dobrze, ze trafili do Kansas, bo przynajmńiej dostaną jakies jedzenie pewnie oraz łóżka do spania, ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie, co musza zrobic,aby ciotka uwierzyła... Jaka historie mogliby sprzedać, nie mowiac prawdy. Jej pytanie mme rozwaliło.szczegolnie Ze zadała je w obecności rzekomego porywacza, ale szcżerze mowiac, zważywszy na sytuacje, chyba nie jest az tak głupie xD tylko ja sie nieco boje, co sie dzieje teraz w Oz, koedy oni tak sobie spokojnie herbatkę popijają.... Jednak powinni ta, w miare szybko wrócić. Ciekawe, jaki sposob ma Jack... A, i wlascwie dobrze,ze Dorothy mysli o nim i o tej relacji, bo juz zaczęła dochodzić do wniosku, ze moZe Jack nie kocha Anabelle, ale mi,o wszystko doszła do kiepskiej knkluzji na koniec. Mysle,ze najlepiej by był,jakby wreszcie porozmawiali szczerze... I zeby oboje byliszczerzy.. To co, w jakimś pięćdziesiątym rozdziale moge spodziewać sie tej rozmowy? ;);) ach, kocham cie za te niespodziewane zwroty akcji, jestem przekonana,ze mnie zaskoczysz, moze wskoczy tutaj jakis szpieg clarissy czy jednorożec, nie wiem,ale na pewno bedzie niespodziewanie :) moze ciotka trafi z ni,i do Oz, zeby uwierzyła? Kurde, nie moge sie doczekać następnej notki :)

    OdpowiedzUsuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.