22 listopada 2014

37. Dorothy i oblężenie miasta

Przez moment tylko nie rozumiałam, co Christian właściwie miał na myśli. Armia? Jak to? Jaka armia? I co to znaczyło, że szła od północy?
Dopiero potem zaskoczyłam. Clarissa.
– To niemożliwe! – Tata zerwał się na równe nogi, po czym jednym susem znalazł się przy Christianie. – Clarissa by nam tego nie zrobiła. To niedorzeczne, muszę natychmiast wyjść i sam zobaczyć, co się dzieje!
– Aaron, zaczekaj – poprosiła mama, chwytając go za rękę. Pomógł jej wstać, poszłam więc w jej ślady i też się podniosłam, chociaż nie wiedziałam, co dalej. Będziemy gonić ojca, jak już pójdzie samodzielnie sprawdzać mury miasta? – Nie możesz się tak narażać. Mamy wszelkie powody, by przypuszczać, że Clarissa nas zdradziła.
– Nie uznaję takich powodów – odpowiedział ojciec stanowczo. Mama wywróciła oczami.
– Błagam, naprawdę tego nie widzisz? Unieruchomiła mnie na tyle lat, usypiając mnie. Sprowadziła do Oz Dorothy, chociaż doskonale wiedziała, że moja córka ma tutaj zabić wszystkie cztery Czarownice i…
– Ale to przecież bez sensu, nie widzisz tego? – wszedł jej w słowo ojciec. – Sprowadzając Dorothy, ukręciłaby też bicz na siebie. Na pewno nie chce zginąć, więc po co miałoby być to wszystko?
– A skąd ja mam to wiedzieć? Nie siedzę w głowie Clarissy! Wiem tylko, że to podejrzane i należy zachować wobec niej dystans!
– To naprawdę nie ma znaczenia! – Wreszcie pomiędzy nich wdarł się głos Jacka, nieco ich przystopowując. Stanął między nimi i rozdzielił ich, odsuwając od siebie stanowczo. Kurczę. Miałam chyba równie dużo wspólnego z Jackiem, co mama z ojcem, bo kłóciliśmy się bardzo podobnie. – Teraz to ważne, żeby wszyscy, którzy są w stanie, udali się na mury. Trzeba bronić miasto, resztą pomartwimy się później. Na razie zajmijmy się tym, czym możemy.
Wszyscy mężczyźni ruszyli do wyjścia, zostawiając w piwnicy tylko kobiety. Poszłam za nimi, pewna, że co jak co, ale siedzieć bezczynnie w piwnicy na pewno nie będę, gdy nagle moją pewność siebie zastopowało silne, męskie ramię.
Nie musiałam podnosić wzroku, by stwierdzić, czyje to było ramię. Poznawałam je bardzo dobrze.
– Ty zostajesz – oświadczył Jack tonem neandertala, czego nienawidziłam. – Nie mam ochoty cię tam jeszcze niańczyć i się za tobą oglądać.
– To świetnie, bo wcale nie musisz – odparłam ze złością, próbując wyswobodzić ramię, które trzymał bardzo mocno. – Zostaw mnie w spokoju!
– Dorothy, co się dzieje? – Tata cofnął się do nas, przyglądając mi się ze zdumieniem i lekkim niesmakiem. – Odkąd tu weszliśmy, robisz jakieś sceny. O co chodzi?
– O nic – burknęłam, bo był ostatnią osobą, której miałam ochotę powiedzieć, że Jack był palantem. Spróbowałam się jednak uspokoić, bo w zasadzie miał rację, a w obecnej chwili ostatnim, czym powinnam się martwić, były nocne schadzki Jacka z Annabelle. – Ale nie będę tutaj siedzieć. Idę z wami i nic mnie nie powstrzyma.
– A założysz się? – Ton Jack był złowróżbnie spokojny. Rzuciłam mu harde spojrzenie.
– Jak poprzednio uciekałam z Emerald City, to jakoś nie chciałeś się zakładać, co?
– Dajcie już spokój – mruknął ojciec, którego w innej sytuacji nasza kłótnia pewnie by rozbawiła, obecnie był jednak tylko zirytowany. – Trzeba iść się zorganizować, nie mamy czasu na bzdury. Jeśli cały czas mam trzymać tu kogoś, żeby cię pilnował, Dee, to może rzeczywiście lepiej, żebyś z nami poszła. Tylko błagam, nie wplącz się w nic głupiego i trzymaj się z dala od kłopotów, dobrze?
– Jakby to w ogóle było możliwe – mruknął Jack, a ja spojrzałam na niego triumfująco, że w końcu wyszło na moje.
Reszta kobiet za wyjątkiem mamy i mnie została na dole, a my wyszliśmy z powrotem na zewnątrz, chociaż mogło to być nieco ryzykowne. Już w głównym hollu usłyszeliśmy brzęk tłuczonego szkła, gdy jedna z latających małp wpadła przez okno na schody piętro wyżej. Christian natychmiast rzucił się do walki z nią, nakazując nam biec do twierdzy. Tylko tam mogliśmy, wedle słów ojca, zdobyć jakąś broń.
– Muszę wrócić do mojej sypialni, mam tam cały arsenał – oświadczył Jack, gdy byliśmy już w połowie kolejnego korytarza. – Spotkamy się przy murach miasta.
Tata skinął głową, a ja już otwierałam usta, żeby zaprotestować, ale ostatecznie nie powiedziałam nic; najwyraźniej moja uraza wciąż była zbyt silna, by na to pozwolić. Patrzyłam bez słowa, jak biegł korytarzem, prowadzącym do skrzydła sypialnego, a potem po prostu odwróciłam się i wraz z resztą ruszyłam w stronę przejścia do twierdzy.
Mama co i rusz rzucała mi zatroskane spojrzenia, póki jednak mogłam, próbowałam je ignorować. Mogła coś do mnie powiedzieć dopiero wtedy, gdy zatrzymaliśmy się pod wejściem do twierdzy i zaczęliśmy wchodzić do niej gęsiego, i natychmiast z tej okazji skorzystała.
– Dee… Kochasz go? – Czy to było aż tak oczywiste? Może on też się domyślał i wcale nie uwierzył w te kłamstwa, którymi nakarmiłam go w Mieście Portowym? – Mnie przecież możesz powiedzieć.
Wywróciłam oczami. Niby co miałam jej powiedzieć? Że tak, mamusiu, zobaczyłam cię po piętnastu latach i od razu stałaś się moją najlepszą psiapsiółą, której będę się zwierzać ze wszystkich zawodów miłosnych i płakać w ramię? Może jeszcze wybiorę się z nią na wspólne zakupy i pozwolę jej zrobić mi makijaż? Dobre sobie. Nie miałam do niej pretensji, że nie było jej w moim życiu, bo to byłoby niedorzeczne, ale też nie potrafiłam tak po prostu przejść do porządku dziennego nad tym, że tak nagle zjawiła się w moim życiu. Owszem, to była moja matka, ale nie czułam się z nią związana na tyle, by zwierzać jej się z uczuć względem faceta, którego znałam lepiej od niej. Ona naprawdę tego nie rozumiała?
– To naprawdę nie ma znaczenia – odpowiedziałam, nawet na nią nie patrząc. Mama zaśmiała się cicho.
– A co innego mogłoby mieć znaczenie, Dee? Miłość jest najważniejsza.
– Tak, z pewnością powtarzałaś to sobie, gdy okłamywałaś tatę, prawda? – Te słowa wydostały się ze mnie, zanim zdążyłam pomyśleć. – Że miłość jest ważniejsza od prawdy.
Przeszłam do twierdzy, żeby nie zdążyła nic mi odpowiedzieć, bo mnie samej zrobiło się głupio za te słowa. Nie zamierzałam jednak przepraszać, bo przecież wiedziałam, że mówiłam prawdę. Gdyby mama nie okłamywała taty w tylu sprawach, do niczego pewnie nigdy by nie doszło.
Kiedy w końcu rozdzielono między nas broń, tata zaprowadził nas kolejnymi korytarzami prosto pod mur, gdzie zamierzaliśmy czekać na wrogą armię. To wszystko było kompletnie nierealne. W końcu po pierwsze, kto zauważa wrogą armię na terenie własnego kraju, gdy jest w zasięgu wzroku? Przecież o tym powinno być wiadomo dużo wcześniej! Poza tym zaś, imponował mi trochę tata, który samodzielnie prowadził oddział składający się bynajmniej nie z profesjonalnych żołnierzy, zamiast ukrywać się w pałacu. Może i było to lekkomyślne ze względu na możliwość śmierci przywódcy Emerald City, ale za to jakie odważne!
Nic nie mogłam poradzić na to, że na każdym kroku wyglądałam Jacka. Chyba zauważyła to mama, która zwróciła się do mnie ponownie, gdy tylko znalazła chwilę, czyli kiedy wreszcie dotarliśmy z twierdzy do najbliższego wyjścia na mury miasta. Ponieważ musieliśmy trochę zwolnić w kolejnym wąskim przejściu, przysunęła się do mnie i powiedziała tak, jakby była to naturalna kontynuacja poprzedniej rozmowy:
– Ty nie możesz z nim być, Dee. – Miałam serdecznie dosyć słuchania tego. Naprawdę, czy oni wszyscy myśleli, że miałam pięć lat? – Choćbyś bardzo chciała, musisz się trzymać od niego z daleka. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale Jack będzie powodem twojej śmierci. To przez niego umrzesz, rozumiesz?
– I mam rozumieć, że nastąpi to niedługo? – odparłam nieco kąśliwie, chociaż w głębi serca coś piknęło mi z niepokojem. Chociaż mama miała rację, że to było nieprawdopodobne, i tak się tego bałam. Właściwie od samego początku, odkąd pierwszy raz to od niej usłyszałam.
– Tak przypuszczam. Nie widziałam wiele, ale twoja twarz była tak młoda jak teraz, więc mam powody przypuszczać, że to niedaleka przyszłość – powiedziała mama spokojnie, nie zwracając uwagi na mój ton. Rzuciłam jej krzywe spojrzenie.
– I zapewne widziałaś to w tej swojej wizji, z której wiesz też, że nie powinnam trafiać do Oz?
– Owszem. I miałam z tym rację, prawda, Dee? – wypomniała mi. – Zabiłaś już Czarownicę ze Wschodu i Czarownicę z Zachodu, chociaż wcale nie chciałaś. Obudziłaś mnie, nie wiedząc, że upływ czasu mnie zabije. Nie widzisz, że ta wizja się sprawdza? Że miałam rację ze wszystkim, co cię dotyczy, Dorothy? Czy mogłabyś okazać mi choć odrobinę zaufania i uwierzyć także w to, że znajomość z Jackiem skończy się dla ciebie bardzo źle? Martwię się o ciebie, Dee, zrozum. Nie mówiłabym tego, gdybym koniecznie nie musiała, bo rozumiem, jakie to może być dla ciebie trudne. Ale jeśli mam do wyboru twoje złamane serce i twoją śmierć, zawsze wybiorę to pierwsze, rozumiesz?
Powoli kiwnęłam głową, nie mogąc już dłużej udawać, że to mnie nie dotyczyło. Choćbym bardzo chciała, nie mogłam, bo mama miała rację. Miała rację ze wszystkim i kim byłam, żeby zakładać, że akurat ta jedna rzecz się nie sprawdzi? Nie chciałam tak ryzykować swoim życiem.
Inna sprawa, czego chciało moje serce.
Oprócz pokiwania głową nie zdążyłam już w żaden sposób zareagować, bo w następnej chwili tata dał sygnał i wybiegliśmy na mury miasta, a naszym oczom ukazał się niepokojący widok. Do bram miasta rzeczywiście zbliżała się armia, która miała tu być lada moment; była dziwna, bo oprócz mężczyzn w srebrno–niebieskich uniformach, po jej bokach krążyły również stada… śnieżnobiałych wilków. Zamarłam na moment, wpatrując się w ten widok z niedowierzaniem.
Armia Czarownicy z Północy. Na Emerald City naprawdę maszerowała armia Czarownicy z Północy…!
Nic z tego nie rozumiałam. Dlaczego to robiła? O co w tym wszystkim chodziło? Zanim jednak zdążyłam o cokolwiek zapytać znajdującą się najbliżej mamę, między żołnierzami zgromadzonymi na murze poniósł się krzyk:
– Uwaga! Nadlatują!
Schyliłam głowę akurat w porę, by uniknąć nadlatujących ku nam szponów latających małp. Zaśpiewała kusza, potem druga, trzecia i kolejne, gdy strażnicy zaczęli strzelać do okrążających nas w powietrzu stworów. Spięłam się w sobie, widząc kolejną nadlatującą w moim kierunku małpę, uskoczyłam w ostatniej chwili, unikając jej szponów, wycelowanych prosto w moje oczy, po czym mieczem, który w zbrojowni dostałam od taty, cięłam na oślep, przed siebie, tam, gdzie powinna przelecieć. Usłyszałam rozpaczliwy skrzek, po czym potwór, najwidoczniej ranny, zapikował w dół i uderzył w ziemię przed murami miasta.
Za bardzo skupiłam się na tej pierwszej, żeby w porę dostrzec lecącą w naszą stronę kolejną; pewnie dosięgłaby mnie, zanim zorientowałabym się, co się stało, gdyby nie huk, który nagle rozległ się dookoła, a za którym poszła fala uderzeniowa, niemalże zwalając nas z nóg. Najbliższe kilka małp zleciało prosto na ziemię, a kolejne, znajdujące się nieco dalej, zostały odrzucone na większą odległość. Zamrugałam oczami, ze zdziwieniem wpatrując się w jedyną postać, która ustała na murach o własnych siłach, z rozłożonymi szeroko rękami.
Mama. Ale nie wyglądała już jak ta dobra, kochająca kobieta, którą obudziłam w jej pałacu w kraju Kwadlingów. Jej oczy – z tak niewielkiej odległości widziałam to doskonale – pociemniały, aż tęczówki kolorystycznie niemalże zlały się ze źrenicami, przez co mama wyglądała bardzo niepokojąco. Nie byłam pewna, czy w tamtej chwili w ogóle powinnam ją ruszać.
– Spróbujcie tylko. Tknąć. Moją córkę! – Jej głos niósł się echem wzdłuż murów, poza tym zupełnie nie przypominał już głosu mamy. Nawet ja się przestraszyłam i odruchowo się skuliłam, częściowo chroniąc za murem. W następnej chwili zerwał się gwałtowny, porywisty wiatr, który zdmuchnął latające małpy, już lecące w naszą stronę, i zatrzymał w miejscu maszerującą pod bramę miasta armię. Żołnierze zaczęli słaniać się na nogach, tak mocne były podmuchy wiatru, a po chwili jedno z drzewa otaczających mury miasta upadło, wyrwane z korzeniami, prosto na jeden z oddziałów wrogiej armii. Rozległy się wrzaski i głośno wykrzykiwane komendy, po czym na mury spadła chmura strzał.
Schyliłam się odruchowo, chroniąc się za murem, jednak żadna ze strzał nie dosięgła celu; wiatr wzmógł się jeszcze i zdmuchnął je wszystkie z drogi, rzucając gdzieś w bok. W tamtej chwili już praktycznie wszyscy obrońcy miasta, włącznie z tatą, kulili się pod murami, tylko mama stała na widoku, na samym środku, z rozłożonymi szeroko rękami, którymi jednak nie robiła żadnych ruchów. Czarowała, to było pewne; jak jednak to robiła, nie miałam pojęcia, bo wydawało mi się, że powinna do tego używać rąk. Widocznie nie wszystko jeszcze wiedziałam o Czarownicach z Oz.
W następnej chwili kolejne drzewo zostało wyrwane z korzeniami, nie spadło jednak na wrogich żołnierzy, tylko poleciało prosto na nas, na mury. Mama zorientowała się w ostatniej chwili i wyciągnęła ręce przed siebie, żeby zatrzymać je w miejscu, przez co jednak wywoływany przez nią wiatr zaczął słabnąć. Kusznicy wychylili się zza murów i skorzystali z okazji, celując we wrogich żołnierzy, którzy odpowiedzieli tym samym; strzały posypały się między nas, bo tym razem mama nie zdążyła ich zatrzymać, a jedna z nich o włos minęła jej skroń. Wyglądało na to, że drzewo, które trzymała, nie trafiło tam samo z siebie, bo wkładała dużo wysiłku w to, żeby utrzymać je w miejscu. W końcu jednak odrzuciła je na bok, a niemalże w tym samym momencie usłyszałam strzały.
Odruchowo podniosłam głowę, wypatrując wśród obrońców znajomej, ciemnej czupryny. Jedyną osobą z mojego otoczenia, która posiadała broń palną, był Jack, więc było dla mnie oczywiste, że musiał gdzieś na tych murach się znajdować. Po chwili go dostrzegłam; nieco tylko schylony, szedł murami w naszą stronę, wymijając żołnierzy i wyraźnie się rozglądając. Szukał mnie.
Ta myśl rozbrzmiała w mojej głowie, zanim udało mi się ją stłumić. W jego ruchach czaił się niepokój, jakby bał się, co mogło się ze mną stać – chociaż może była to megalomania z mojej strony i tak naprawdę martwił się o Emerald City i wszystkich jego mieszkańców, trudno powiedzieć. Jednak kiedy jego wzrok wreszcie padł na mnie, wyzbyłam się wszelkich wątpliwości: ulga na jego obliczu mówiła za siebie aż nadto wyraźnie.
Chciałam się, mimo wszystko, uśmiechnąć, ale potem tuż pod moimi nogami jakiś strażnik padł na ziemię, przeszyty strzałą, a równocześnie przypomniałam sobie o tym wszystkim, co sprawiało, że nie mogliśmy być razem. Wizja mamy. Oz.
I przypomniałam też sobie, dlaczego byłam na niego wściekła.
Padłam na kolana przy przeszytym strzałą żołnierzu, na wszelką pomoc było już jednak za późno. Życie uszło z niego, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić. Przez moment z niedowierzaniem wpatrywałam się w jego szeroko otwarte, zastygłe w strachu oczy – widziałam go pierwszy raz w życiu, a jednak jego absolutnie przeciętna twarz na długo wryła mi się w pamięć – i zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co działo się wokół mnie.
– Dorothy! – Jak przez mgłę przedarł się ku mnie wreszcie krzyk Jacka. – Dorothy, kryj się!
Sama pewnie nie zrobiłabym żadnego ruchu, by się schować, tak bardzo byłam oszołomiona tym, co się wokół mnie działo; jednak w następnej chwili poczułam na sobie czyjś ciężar, który przycisnął mnie do muru. Odruchowo chwyciłam go za ramiona i kiedy wreszcie odnalazłam jego wzrok, stwierdziłam, że to tata rzucił się na ratunek.
W tym samym momencie całym murem wstrząsnęła potężna eksplozja.
Musiałam być nieogarnięta, by nie zauważyć wcześniej, że to mogło się zdarzyć; w końcu nie bez powodu Jack wołał, żebym się schowała, a ojciec zasłonił mnie własnym ciałem. Na pewno jednak nie tylko ja byłam tym zaskoczona, bo sponad ramienia ojca dokładnie widziałam, co stało się później.  Miejsce, którym wstrząsnęła eksplozja, niedaleko nas po prawej stronie, rozprysło się w drobny mak, wyrzucając na wszystkie strony stojących tam akurat strażników; powietrze rozdarły ludzkie krzyki i wołanie o pomoc. Odrzut sprawił, że nawet w pewnej odległości ludzie tracili równowagę, a odłamki posypały się na wszystkie strony, obsypując również nas, na co odruchowo zasłoniłam twarz ramieniem. Zza niego dostrzegłam jeszcze, jak biegnącego w naszą stronę Jacka fala uderzeniowa rzuciła do przodu; za nim posypał się grad odłamków.
Tylko mama ustała na nogach, nawet nie oglądając się w tamtą stronę; zachwiała się tylko nieco, przez co wiatr, który wytwarzała czarami, ostatecznie ustał. Jej oczy nadal jednak były niepokojąco ciemne, jednolite, bez wyróżniającej się źrenicy.
– Jack! – wydarłam się, próbując wydostać spod przygniatającego mnie ciała taty. – Tato, puść! Muszę zobaczyć, czy nic mu nie jest…!
– A z tobą… wszystko w porządku? – zapytał tata, odsuwając się trochę niemrawo. Zamierzałam natychmiast pobiec do Jacka, ale zastopował mnie rzut oka na ojca. Nie wyglądał dobrze. Prawdę mówiąc, wyglądał tak, jakby miał się za chwilę przewrócić.
– Tato? Tato, co się stało? – Uklękłam przy nim, po czym zaczęłam go oglądać. Nie musiałam robić tego długo; wystarczyły bardzo pobieżne oględziny, by stwierdzić, że w boku ojca utkwił odłamek drewna z fragmentu muru, który wraz z bramą wysadzono w powietrze. Zakręciło mi się w głowie, gdy to zobaczyłam, zmusiłam się jednak, by powstrzymać mdłości i jakoś wziąć się w garść. Nie mogłam okazać słabości, przecież nie po to tu byłam! – Tato, Jezu… jesteś ranny. Musi cię zobaczyć lekarz!
– Nie ma na to czasu – odparł ojciec, krzywiąc się okropnie. – Po prostu wyjmij odłamek i przewiąż mi czymś tę ranę.
– Oszalałeś?! – Mój głos zabrzmiał nieco bardziej piskliwie i histerycznie, niż chciałam. – Ja nigdy… nigdy tego nie robiłam! Mogę ci w ten sposób coś uszkodzić… Nie, ja nie umiem!
– Dorothy. – Tata popatrzył mi poważnie w oczy, co w jednej chwili nieco mnie uspokoiło. Zamknęłam się wreszcie, a ręce przestały tak bardzo mi drżeć. – To nic takiego, uwierz. Poradzisz sobie, tylko musisz się uspokoić. Obiecuję, że nie umrę, to naprawdę nie jest poważna rana. Po prostu oderwij kawałek materiału od mojej koszuli i przewiąż mi bok.
W końcu, choć musiałam się do tego zmusić, sięgnęłam do niego i najpierw oderwałam dół jego koszuli, by stworzyć z niej prowizoryczny opatrunek. Dopiero potem jednym, stanowczym ruchem wyrwałam mu z boku kawałek drewna; choć ile mnie to kosztowało samozaparcia, tylko ja wiedziałam.
Zabandażowałam ranę, kątem oka dostrzegając, że żołnierze wzajemnie podnosili się już na nogi, przygotowując do dalszej walki, czyli obrony miasta. W końcu wybuch nadwątlił jedyną bramę, jaka prowadziła do Emerald City, a tym samym ułatwiła najeźdźcom wdarcie się do miasta. Kolejne oddziały straży pilnowały wejścia do miasta od dołu, podczas gdy na górze właśnie przygotowywano kolejne sposoby odparcia wroga.
Wzrokiem poszukałam Jacka, nie widziałam go jednak nigdzie w pobliżu. Byłam rozdarta. Z jednej strony chciałam zostać z ojcem, przekonać się, czy rzeczywiście było z nim tak dobrze, jak mnie zapewniał, a z drugiej musiałam przecież znaleźć Jacka i pomóc mu, jeśli tego potrzebował. A wyglądał, jakby tego potrzebował, gdy ostatni raz go widziałam.
– Tato… Lepiej się teraz czujesz? – zapytałam pospiesznie, wstając z miejsca. Ojciec też się podniósł, krzywiąc się tylko odrobinę.
– Tak… Będzie dobrze, Dee, naprawdę – zapewnił, a po sile jego głosu w tamtej chwili wierzyłam, że mówił prawdę. A przynajmniej w to wierzył. – Idź do niego.
Chciałam zaprzeczyć, powiedzieć, że to przecież wcale nie było tak, ale nie mogłam. Wydawało się, jakby wszyscy dookoła lepiej rozumieli moje uczucia ode mnie. Czy to było aż tak dobrze widoczne, że mi na nim zależało? Nieważne.
Ważne, żebym go znalazła.
Poderwałam się na nogi, w wolną dłoń chwyciłam miecz i ruszyłam przed siebie, cały czas kuląc się odruchowo pod murem. Pomogłam wstać komuś po drodze, komuś innemu podałam upuszczoną broń; nie zdążyłam jednak dojść do miejsca, w którym ostatni raz widziałam Jacka, bo w następnej chwili powietrze przeciął donośny, wielokrotnie wzmocniony głos Czarownicy z Północy.
– Gloria, siostro! – Zatrzymałam się odruchowo, nasłuchując; gdy spojrzałam na mamę, stwierdziłam, że opuściła ręce wzdłuż tułowia, też wsłuchując się w słowa Clarissy; wyglądała naprawdę niesamowicie, w tej swojej zwiewnej sukience, na środku murów, pośród walczących żołnierzy, niewinna i bardzo kobieca, a równocześnie z tak nieludzkimi oczami. – Nie chcę niepotrzebnego rozlewu krwi. Spotkaj się ze mną na neutralnym gruncie, na polach uprawnych za Emerald City. Przyjdź sama.
Gdy zerknęłam znad muru, ze zdziwieniem stwierdziłam, że armia Czarownicy z Północy zatrzymała się; najwyraźniej jej rozkaz był jednoznaczny. Ruszyłam, zanim ktokolwiek z obrońców miasta zdążył się pozbierać. Wyminęłam kilka osób, po czym dopadłam do mamy, która nadal stała w miejscu, wyraźnie niezdecydowana. Widziałam w jej nienormalnie młodej twarzy jakieś rozdarcie: jakby równocześnie chciała iść i wiedziała, że powinna zostać. Chwyciłam ją za przedramię, po czym potrząsnęłam mocno.
– Mamo! – wykrzyknęłam nieco histerycznie, bo mimo wszystko nadal nie otrząsnęłam się całkiem po tym nagłym ataku. – Mamo, nie możesz tam iść, słyszysz? Ona chce ci zrobić krzywdę…!
– Nie rozumiesz, Dorothy. – Mama pokręciła głową, w jednej chwili znowu przybierając ten spokojny, łagodny ton głosu. W połączeniu z nieludzkimi oczami w kolorze źrenic było to tak niepokojące, że tylko siłą powstrzymałam się, by jej nie puścić i się od niej nie odsunąć. – Clarissa zawsze była moją przyjaciółką. Pomagała mi. Pomagała twojemu ojcu, gdy mnie zabrakło, utrzymać władzę w Emerald City. Dlaczego miałaby robić coś takiego? Dlaczego miałaby zostawiać mnie na pastwę losu i atakować miasto, którego tyle lat broniła? Nic nie rozumiem. A muszę to zrozumieć, jeśli mam się z tym pogodzić.
Takie myślenie było co najmniej niebezpieczne. Musiałam jej to uświadomić, bo sama najwyraźniej nie była w stanie.
– Nie możesz tam iść. Nie sama – powtórzyłam, chwytając ją mocniej za rękę. – Mamo, błagam. Nie ma znaczenia, jakie są powody, ważne, że ona chce nas skrzywdzić. Ciebie. Obca armia pod bramą powinna ci to uświadomić…!
– Pójdę z tobą. – Tata podszedł do nas, trzymając się za zraniony bok, a choć chodził z trudem, oczywiście już musiał się wtrącić. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale nie pozwolił mi dojść do słowa, mówiąc: – Nie protestuj, Dorothy, bo to nic nie da. Pójdziemy we dwójkę, a ty dopilnuj, żeby zebrano stąd wszystkich rannych i przygotowano się do ewentualnej obrony miasta. Strażnicy wiedzą, co robić, ale będę spokojniejszy, jeśli będziesz miała na to oko i jeśli przekażesz Charlesowi, żeby też się tym zajął. Strażnikom dowodzi Christian, jakby co, jest na dole, pod bramą.
– Tato…
– Nic nam nie będzie – wszedł mi znowu w słowo stanowczym tonem. – Twoja mama i ja potrafimy się obronić. Niedługo wrócimy.
Strażnicy rzeczywiście zaczęli się organizować, zbierając rannych i poległych, korzystając z chwili przerwy w walkach, nie miałam więc nawet u kogo szukać pomocy i potwierdzenia, że ten pomysł był kompletnie poroniony. Oni chyba po prostu wciąż nie wierzyli, że Clarissa mogła obrócić się przeciwko nim – jakby jej armia pod murami miasta nie była wystarczającym dowodem. Wierzyli, że da się to załatwić cywilizowaną rozmową i wyjaśnieniem pewnych kwestii – zupełnie jakby sądzili, że ciągle byli na Ziemi, gdzie logika obowiązywała, a nie tu, w Oz, gdzie większość rzeczy załatwiano za pomocą przemocy.
– Nie powinniście we dwójkę iść na tak niebezpieczne spotkanie, sami – spróbowałam im jednak przemówić do rozsądku. – Co, jeśli coś wam się stanie? Jesteście dwójką najważniejszych ludzi w Emerald City…!
– Nic nam się nie stanie, Dee – zapewniła mnie mama, uśmiechając się do mnie uspokajająco. – Musisz nam zaufać. Wiemy, co robimy.
Odeszli, a ja patrzyłam za nimi bezradnie, jak kierowali się w stronę twierdzy, by ostatecznie zniknąć w drzwiach prowadzących na klatkę schodową i na dół, na parter. Strażnicy byli lojalni, nie przyszło im do głowy kwestionować decyzję ojca; tylko ja nie potrafiłam się z tym pogodzić, bo tak bardzo się o nich bałam. Przyszło mi do głowy, że może jednak powinnam za nimi iść, skoro chwilowo wstrzymano walki na murze; potem jednak przypomniałam sobie o Jacku i wiedziałam już, że nie mogłam odejść, że musiałam go najpierw znaleźć i zobaczyć, czy nic mu nie było, czy nie ucierpiał w trakcie tego wybuchu.
Pobiegłam do miejsca, w którym ostatnio go widziałam, i zaczęłam wykrzykiwać jego imię, czekając na jakąkolwiek reakcję. Rozglądałam się dookoła, aż w końcu dostrzegłam, że niedaleko od miejsca, w którym się znajdowałam, dwóch strażników wyciągało kogoś spod gruzów fragmentu muru. Podbiegłam bliżej i z ulgi aż ugięły się pode mną kolana, widząc Jacka żywego i całego, choć nieco zamroczonego. Upadłam przed nim na te kolana i siłą tylko powstrzymałam wybuch histerii.
Wyglądał średnio: oprócz zamroczenia, widocznego w nie do końca ostrym, zogniskowanym spojrzeniu, ubrania miał częściowo pokryte kurzem, kilka rozcięć na rękach, a poza tym ranę na czole, z której dość obficie sączyła się krew. Wprawdzie wiedziałam o urazach głowy wystarczająco, by zdawać sobie sprawę, że nawet najmniejsze ranki potrafiły wywołać krwotoki sugerujące co najmniej dekapitację, ale i tak się przejęłam. Musiałabym być nienormalna, gdyby się nie przejęła.
– Jack! – krzyknęłam, nie do końca jednak pozbywając się histerii z głosu. – Jack, wszystko w porządku? Nic ci nie jest?!
– Nic mu nie będzie, panienko – uspokoił mnie jeden ze strażników. – Powinien go obejrzeć lekarz, zabandażować głowę, żeby krew przestała płynąć, ale poza tym nic takiego mu się nie stało. Będzie dobrze.
Zakręciło mi się w głowie z ulgi i pogratulowałam sobie wcześniejszego padnięcia na kolana, nawet jeśli było ono niezaplanowane. Chwyciłam Jacka za ramię i zmusiłam go, by na mnie spojrzał.
– Jack! Słyszysz mnie? Dobrze cię czujesz? – zapytałam, próbując złapać jego spojrzenie. W końcu spojrzał na mnie nieco przytomniej i odparł:
– Głowa mnie boli, ale poza tym jest w porządku. Pomóż mi wstać, Dorothy, musimy…
– Zaprowadzę cię do lekarza – przerwałam mu stanowczo. Chwyciłam go za ramię i z całej siły szarpnęłam, windując go do pozycji stojącej, nawet jeśli była trochę niepewna. – Niech cię tylko obejrzy i opatrzy, potem możesz tu wrócić, nie będę aż tak bezduszna. Ale na razie idziesz ze mną, jasne?
Brak protestów z jego strony świadczył dobitnie, że Jack jednak nie czuł się tak dobrze, jak by chciał. Przewiesiłam sobie przez ramię jego torbę i skierowałam wraz z nim w stronę klatki schodowej, gdzie prowadzono wszystkich rannych. Miałam tylko nadzieję, że ktoś poda mi dalej drogę do lekarza, bo nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym go znaleźć.
Na dole, pod murami, panował jeszcze większy chaos niż na górze. Strażnicy biegali we wszystkie strony, próbując uszczelnić bramę wejściową, nadszarpniętą wybuchem; oprócz Jacka prowadzono jeszcze kilku rannych, wyraźnie gdzieś w stronę centrum miasta – zapewne tam znajdował się medyk. Poszłam za nimi, z trudem prowadząc Jacka; po jego minie poznawałam, że powoli dochodził do siebie i przestawało mu się podobać, że trzymałam go pod ramiona i że praktycznie na mnie wisiał, nie przejmowałam się tym jednak. Jego bezpieczeństwo było przecież dla mnie najważniejsze.
Uszliśmy zaledwie kawałek, gdy do moich uszu dobiegł potworny huk, jakby miastem wstrząsnęła kolejna eksplozja, tym razem gdzieś od północnej lub zachodniej strony. Ludzie na ulicach podnieśli natychmiast lament, chociaż nie było ku temu racjonalnych podstaw, postanowiłam więc przyspieszyć kroku i właśnie wtedy ktoś zatrzymał mnie, szarpiąc mnie za ramię.
Odwróciłam się niecierpliwie i zobaczyłam przed sobą Christiana. Jego lekko kręcone włosy były przyprószone czymś jasnym, podobnym do kurzu, który znajdował się na ubraniach Jacka – zapewne Christian też był w pobliżu, gdy mur rozerwała eksplozja. W paru miejscach Christian był umazany krwią, poza tym miał wyraźnie osmaloną twarz, poza tym jednak był całkiem zdrów. Obrzucił uważnym spojrzeniem mnie i Jacka, po czym powiedział głośno:
– Dorothy, przekaż Jacka któremuś strażnikowi, niech odprowadzi go do lekarza. Musisz iść ze mną.
– Ja? Dokąd? Po co? – zdziwiłam się, na co Christian westchnął niecierpliwie.
– Słyszałaś ten huk? To Czarownica z Północy wdziera się do miasta od strony doków. Jeśli nie pójdziesz ze mną, schwyta cię i zabije, bo uwierz, Dorothy, na tym głównie jej zależy. Wszystko ci wyjaśnię, tylko proszę, chodź ze mną!
Wyciągnął w moim kierunku rękę, a ja wahałam się dłuższą chwilę, zanim postanowiłam ją ująć. Kiedy już jednak to zrobiłam, od razu znalazł się strażnik, który przejął ode mnie rannego Jacka (mimo jego wypowiadanych niewyraźnym tonem głosu ostrzeżeń, żeby go ze mną nie rozłączali), a Christian bez słowa chwycił mnie za rękę i pociągnął przed siebie, w labirynt bocznych, niemalże pustych uliczek, którymi zaczęliśmy prawie że biec. Natychmiast pożałowałam oddania Jacka i zostawienia go za sobą; Christian był jednak dowódcą straży taty, chyba nie miałam powodów, żeby mu nie ufać, prawda?
– Dokąd idziemy? – zapytałam z niepokojem, rozglądając się dookoła. – Czy ta ulica przypadkiem nie prowadzi do doków?
– Tak, Dorothy – potwierdził Christian, oglądając się na mnie niecierpliwie. – Ta ulica prowadzi do doków. Właśnie tam musimy się znaleźć, żeby uciec z miasta, przez Czarownicą z Północy.
Właśnie w tamtej chwili zrozumiałam, że znalazłam się w nie lada kłopotach.

6 komentarzy:

  1. 1 grudnia Twoje opowiadanie skończy rok :D. Z sensownym komentarzem wrócę później.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. No, strasznie ;( a niestety, z wiekiem coraz bardziej ;(

      Usuń
  3. Szczerze mówiąc, to nie za bardzo lubię walki i takie rzeczy.
    Nawet nie umiem skomentować takich rozdziałów.
    Powiem tylko, że się boję bardzo o Dee, no i znowu mnie wkurza jej mama.
    Mam nadzieję, że w następnym rozdziale wszystko się jakoś wyjaśni. :(
    Nie wpadłabym na to, że pierwszego grudnia twoje opowiadanie skończy rok, więc i tak nie dostałabym cukierka. :(
    Pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, szczerze mówiąc, ja też. Ale pisało się całkiem okej xd

      Słusznie się boisz. I bój się! Dorothy prędko się z tarapatów nie wykaraska, wręcz przeciwnie. Coś tam się wyjaśni, ale że wszystko, to bym nie liczyła, na to to jeszcze długo nie przyjdzie czas;)

      Oj, nic się nie stało przecież;)

      Całuję!

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.