Następnego dnia wcześnie rano u kupca w
sąsiedniej wiosce kupiliśmy dwa wierzchowce i popędziliśmy na południe.
Zdążyłam już zapomnieć, jak bardzo nie znosiłam jazdy konnej, przypomniałam
sobie jednak o tym natychmiast, gdy na pierwszym postoju odezwały się moje
mięśnie. Stanowczo nie byłam na to przygotowana.
Tym bardziej irytowało mnie, że Jack radził
sobie w siodle tak dobrze. Jack w ogóle zdawał się radzić sobie ze wszystkim.
Nawet ze mną.
Denerwowało mnie, że nie potrafiłam wyrzucić z
głowy tamtych słów, które usłyszałam, gdy poprzedniej nocy zasypiałam. Nie
byłam całkowicie pewna, że faktycznie to powiedział i że coś mi się nie
przywidziało, nie miało to jednak znaczenia – ciągle do tego wracałam, zastanawiałam
się, czy jeśli Jack faktycznie to powiedział, specjalnie zrobił to tak późno,
mając nadzieję, że już usnęłam, czy spodziewał się, że jednak usłyszę i jakoś
zareaguję. Oczywiście nie zareagowałam, a następnego ranka obydwoje zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało. Więc może naprawdę mi się
wydawało? Może on wcale tego nie powiedział?
A nawet gdyby… Nienawidziłam się za sam fakt,
jak gorączkowo i jak długo roztrząsałam to jedno zdanie. A nawet jeśli
faktycznie to powiedział, to co? Powinnam się przejmować? Może to były tylko
słowa? Może dla niego to nic nie znaczyło?
I dlaczego, do ciężkiej cholery, nie potrafiłam
przestać o tym myśleć?!
Tego dnia nocleg wypadł nam na łące przy drodze,
co dla moich biednych kości okazało się jeszcze większą męczarnią. Wydawało mi
się, że nie będę mogła spać, tak bardzo bolały mnie mięśnie, okazało się
jednak, że byłam tak zmęczona, że zasnęłam od razu, zanim jeszcze Jack położył
się w ogóle na swoim posłaniu. Cały dzień jechaliśmy dosyć szybko, bo droga
była dobra, prowadziła przez żyzny kraj Winków, pomiędzy polami obrośniętymi
wysokim zbożem, pszenicą i żytem; we wszystkich wsiach witano nas z radością,
wywołaną wieścią o śmierci Czarownicy z Zachodu, która zwiększała się jeszcze,
gdy okazywało się, że zginęła za naszą sprawą. Jack powiedział mi jednak, że
wkrótce będziemy musieli zboczyć z drogi i wjechać w lasy, z grubsza
wyznaczające granicę między zachodem a południem. Kiedy o tym mówił, po raz
pierwszy robił się nieco niepewny, co kazało mi sądzić, że tam jeszcze Jack
nigdy nie dotarł. Zadziwiające, ostatnio zaczynałam myśleć, że był absolutnie
wszędzie.
Kiedy ogłaszaliśmy nasze zamiary w ostatniej
wiosce, którą mijaliśmy, jej mieszkańcy patrzyli po sobie niepewnie, po czym na
nas z pewnym przestrachem.
– To chyba nie jest dobry pomysł – oświadczył w
końcu jeden z mieszkańców, wysoki, barczysty mężczyzna wyraźnie cieszący się
szacunkiem we wsi. – Mówią, że w tych lasach jest niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? – Jack uniósł do góry brew. –
Niby kto tak mówi?
– Wszyscy – usłyszeliśmy w odpowiedzi. – Nikt
nie wie na pewno, co znajduje się w tych lasach, ale krążą różne opowieści… Że
nikt nigdy nie wrócił stamtąd żywy…
– Myślę, że sobie z tym poradzimy – odparł Jack
trochę protekcjonalnie. – Nie takie rzeczy już widzieliśmy.
Wszyscy obecni w chacie najbogatszego gospodarza
w wiosce pokiwali domyślnie głowami, sądząc, że chodziło o Czarownicę z
Zachodu, z którą też sobie poradziliśmy, ja myślałam jednak raczej o
Kalidachach. I o tym, jak straciliśmy poprzednie konie.
Dlatego też czułam pewien niepokój, kładąc się
tego dnia spać. Obawiałam się, co mogło na nas czekać w tych lasach, zwłaszcza
że żadne z nas nie było na to przygotowane. Nawet Jack.
Znowu nie widziałam nic dookoła siebie. Tym
razem nie było ciemno, za to wokół mnie zgromadziła się chmura mgły, która
przesłaniała wszystko i zmniejszała widoczność do zera. Wyciągnęłam przed
siebie ręce, po czym krzyknęłam, kontrolnie, żeby zobaczyć, czy ktokolwiek był
tu niedaleko; odpowiedziała mi jednak cisza, poza tym mój głos znowu był
stłumiony, jakby docierał przez kłąb waty. Zrobiłam krok do przodu i prawie się
o coś potknęłam, kiedy jednak spuściłam wzrok, przez mgłę nie mogłam dostrzec,
co to takiego było. W zasadzie nie widziałam nawet własnych dłoni, gdy wyciągałam
ręce przed siebie.
Kątem oka wydało mi się, że coś przemknęło obok
mnie, szybko, niezauważenie, za jedyny ślad mając cień. Odwróciłam się
gwałtownie, wytrzeszczając oczy we mgle tak bardzo, że aż zaczęły mi łzawić.
– Halo! Jest tu kto?! – krzyknęłam znowu, z
lekkim niepokojem. Ponownie odpowiedziała mi cisza.
A potem wyraźnie usłyszałam gdzieś za sobą
kroki, coraz szybsze i coraz bliższe mnie, odwróciłam się więc jeszcze raz, by
tym razem wyraźnie dostrzec cień przemykający we mgle. Zrobiłam krok w tamtą
stronę, a gdy ustałam na nogach, kolejne wykonałam już pewniej. Wtedy jednak
coś nagle rzuciło się na mnie z mgły, potrąciło i pozbawiło równowagi; upadłam
na plecy, zasłaniając się rękami, a przed sobą ciągle widziałam tę twarz.
Nieco niewyraźną, wykrzywioną w gniewie, zalaną
krwią twarz o gorejących, czerwonych oczach.
Obudziłam się z krzykiem, siadając na posłaniu
przy wygasłym już ognisku. Serce waliło mi jak oszalałe, gwałtownie chwytałam
powietrze, trzęsąc się cała, chociaż teoretycznie nie miałam żadnego powodu do
takiego strachu. Wokół mnie nadal było ciemno, łąka pozostawała cicha i
spokojna, i tylko mój krzyk zakłócił spokój tej śpiącej wciąż okolicy.
– Dorothy! Co się dzieje?! – Jack poderwał się z
posłania i przez chwilę rozglądał się dookoła; dopiero potem zorientował się,
że nadal siedziałam na ziemi, w miejscu, gdzie usnęłam wieczorem. Kiedy nadal
nie ruszałam się z miejsca ani nic nie odpowiedziałam, ukląkł przy mnie i
wyciągnął do mnie rękę, marszcząc brwi. – Dorothy? Co, do diabła?
Zrobiło mi się głupio, chociaż to przecież nie
była moja wina, że miałam koszmary. Mimo to miałam wyrzuty sumienia, że
obudziłam Jacka i że niepotrzebnie go zdenerwowałam. Przejechałam dłońmi po
twarzy i westchnęłam, próbując się uspokoić.
– Nic – mruknęłam, odsuwając się od niego, zanim
zdążył mnie dotknąć. Zamarł, ręki jednak nie cofnął. – Nie wiem… Chyba coś mi
się śniło.
– Coś? Co? – zapytał, chyba zirytowany.
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem. Nie pamiętam – skłamałam. Jack
rzucił mi sfrustrowane spojrzenie.
– Dorothy, krzyczałaś przez sen! Jak możesz tego
nie pamiętać? – Nie odpowiedziałam, bo i co miałabym mu powiedzieć? Że moje sny
zastępowały mi wyrzuty sumienia na jawie? Jack przeczesał palcami rozwichrzone
od snu włosy. – Nie wiem, co o tym myśleć. To ci się zdarza już kolejny raz…
– Po tym wszystkim, co przeszłam w Oz, naprawdę
cię to dziwi? – prychnęłam, przerywając mu. Jack pokręcił głową.
– Ale do niedawna wszystko było w porządku.
Dlaczego właśnie teraz?
Zacisnęłam mocno usta, żeby przypadkiem nie wyrwało
mi się, że w snach widziałam Czarownice, i to przecież dopiero po tym, jak je
zabiłam. Jeżeli nawet Jack uznawał, że coś było nie tak, to może rzeczywiście
było? Może nie powinnam tego przed nim ukrywać, może tu chodziło o coś więcej
niż tylko moje wyrzuty sumienia?
Znowu poczułam lekki niepokój, gdy o tym
pomyślałam, więc czym prędzej odsunęłam od siebie te myśli. Nie, w Oz wiele
było możliwe, ale przecież nie to. Czarownice nie żyły, a sny oznaczały
jedynie, że żałowałam, że pozbawiłam je życia. Miałam rację, nic dziwnego, że
coś mi się śniło, dziwne, że dopiero teraz. W końcu to wszystko, co przeżyłam w
Oz, załamałoby niejedną osobę. Może byłam silniejsza, niż myślałam, a może po
prostu spychałam wszystkie moje lęki w podświadomość?
Tak czy inaczej, nie zamierzałam o niczym mówić
Jackowi. Nie chciałam go jeszcze bardziej denerwować.
– Do niedawna nie zabijałam Czarownic –
mruknęłam, kładąc się z powrotem na posłaniu i odwracając do niego plecami. –
Naprawdę nie uważasz, że to mogło wpłynąć na moją psychikę?
– Wybacz, nie kończyłem żadnej psychologii w
twoim świecie…
– Nieważne. Nie chcę o tym rozmawiać, chcę spać
– ucięłam, nie mając ochoty tego słuchać. Nie chciałam słuchać tego
zniecierpliwionego, lekko kąśliwego tonu głosu, bo wynikało z niego niezbicie,
że Jack nie pragnął ani nie próbował mnie zrozumieć. Nie zamierzałam znowu się
z nim kłócić, a skoro on nie zamierzał mi pomóc, dalsza rozmowa była po prostu
bezcelowa. – Dobranoc, Jack.
Przez moment nie ruszał się, ale też nie
odzywał, jakby po prostu czekał, aż coś jeszcze powiem; kiedy jednak uparcie
leżałam plecami do niego, bez słowa zaciskając powieki i w myślach prosząc,
żeby wreszcie sobie poszedł, w końcu postąpił zgodnie z moim życzeniem i wrócił
na swoje posłanie, uprzednio mruknąwszy coś, co w jego rozumieniu było zapewne
życzeniem dobrej nocy.
Dobrej nocy. Jakby to w ogóle było możliwe.
***
Następnego dnia w najdalej na południe
wysuniętej wiosce sprzedaliśmy wierzchowce, których pozbyłam się z ulgą, a w
kilka godzin później doszliśmy wreszcie do lasu, przez który nie prowadziła
żadna droga.
Właśnie dlatego Jack zdecydował, że musimy
zostawić konie. Obawiał się, że nie przeszlibyśmy z nimi przez gąszcz, który
mógł tam na nas czekać. Chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że piesza wędrówka potrwa
dłużej, uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej dla tych zwierząt. Nie
chcieliśmy, żeby znowu stało się z nimi to, co w puszczy z wierzchowcami Jacka.
Nawet jeśli w tym lesie nie było żadnych Kalidachów.
Las był ciemny i ponury. Nie śpiewały w nim
żadne ptaki, przez gałęzie nie prześwitywało słońce, nie prowadziła przez niego
najmniejsza nawet dróżka. Poszycie składało się głównie z uschniętych liści,
trawy było tam niewiele, za to obfite w zielone liście drzewa skutecznie
zasłaniały nam niebo.
Szło się przez ten las całkiem wygodnie, bo
między drzewami o rozłożystych gałęziach pozostawało sporo miejsca i niewiele
rosło tam krzewów oraz paproci. Tym bardziej milczenie pomiędzy mną a Jackiem
było dość krępujące – wyraźnie widać było, że to skutek naszej nocnej rozmowy,
a nie zmęczenia przedzieraniem się przez leśny gąszcz. Zresztą ostatnio między
mną a Jackiem ciągle istniało jakieś napięcie, którego nie potrafiłam
rozładować i dystans, którego nie chciałam skracać. Nie wiedziałam, czy to
dobrze, czy źle.
– Nie chcesz nawet zobaczyć tego klucza? –
zagadnęłam w pewnej chwili, gdy Jack pomógł mi dostać się na wzniesienie, za
którym, niespodzianka!, roztaczał się widok na dalszą połać lasu. Rzuciłam
mojemu towarzyszowi krótkie, uważne spojrzenie. – No, wiesz. Tego, który
zabrałam Czarownicy z Zachodu?
– Nie, dzięki. – Jack skrzywił się, chwytając
konar drzewa, żeby nie zlecieć po niskim poszyciu z górki. Potem złapał mnie za
przedramię, żebym i ja nie straciła równowagi. – Wiesz, miałem wiele okazji, by
przyglądać mu się podczas tego mojego roku na Ziemi. Napatrzyłem się do końca
życia.
– No tak – bąknęłam. Może faktycznie lepiej
powinnam siedzieć cicho. Ale gdy byłam już tak zdesperowana, naprawdę nie
myślałam, co mówiłam.
– A tobie nie przeszło przez głowę, żeby od razu
wrócić do domu? – zapytał jednak Jack, nie czekając na jakąś sensowniejszą
odpowiedź z mojej strony. Posłałam mu pytające spojrzenie, na które wzruszył
ramionami. – W końcu masz ten klucz, na którym ci zależało. Mogłaś otworzyć nim
przejście na Ziemię już sto razy.
Westchnęłam, wyswabadzając rękę z jego uścisku.
Wolałam trzymać dystans.
– Oczywiście, że wrócę z jego pomocą do domu. Po
prostu jeszcze nie teraz – wyjaśniłam spokojnie. – Po pierwsze, doszłam do
wniosku, że powinnam przejść na Ziemię z kimś i mieć przy sobie obydwie połówki
klucza, żeby potem ten ktoś mógł z nimi obydwoma wrócić do Oz. To nie byłoby
mądre, przechodzić na Ziemię z jedną połówką, bo potem bym tam z nią została, a
jestem pewna, że prędzej czy później ktoś z Oz by się po nią upomniał. A po
drugie, muszę najpierw pomóc mamie. Nie wrócę, póki jej nie znajdę.
Jack prychnął, odruchowo więc spojrzałam na
niego; w jego oczach czaiła się lekka kpina, ale niewiele poza tym.
– No co? – zapytałam zaczepnie. – To też ci się
nie podoba?
– Po prostu nie rozumiem, po co się tak
poświęcasz – mruknął, pochylając się, by po drzewach i mchu rozpoznać dalszy
kierunek marszu. Gdy wstał wreszcie i otrzepał spodnie, dodał: – Nie jesteś im
nic winna, złotko. Zostawili cię, gdy byłaś mała, a teraz tak po prostu
wezwali, żebyś znalazła swoją matkę? Twój własny ojciec zabrał cię ze swojego
świata i rzucił prosto w niebezpieczeństwa Oz? Na twoim miejscu nie czułbym ani
odrobiny solidarności.
– Jasne – prychnęłam, bo akurat w to nie
uwierzyłabym, nawet gdyby przysiągł mi na cały swój arsenał. – Bo ty tak
zrobiłeś, nie? Po tym, na co naraził cię twój ojciec, po powrocie do Emerald
City odciąłeś się od niego grubą kreską, co? I wcale nie przyjąłeś natychmiast
jego poleceń, żeby mnie chronić, a jeszcze wcześniej wcale nie zamierzałeś za
niego zginąć, chociaż zupełnie sobie na to nie zasłużył. Nie wciskaj mi kitu,
Jack.
Wywrócił oczami, po czym ruszył przed siebie,
między kolejne drzewa, bez namysłu poszłam więc za nim. A po chwili dobiegła
mnie jego odpowiedź:
– No dobrze, ale ty nie jesteś mną. Mnie tego
właśnie uczono, od małego tak kazano mi się zachowywać. Dzieci na Ziemi na
pewno wychowuje się bardziej nowocześnie.
– Sądzisz, że mówi się im, żeby przy pierwszej
lepszej okazji porzucili swoich bliskich na pewną śmierć?
Nie mogłam pozbyć się przekąsu z głosu, kiedy to
mówiłam. Jack roześmiał się krótko.
– Oj, złotko, przecież nie o to mi chodzi. Mam
po prostu wrażenie, że… Że za bardzo poświęcasz się dla innych. Cały czas
chcesz wrócić do domu i cały czas robisz wszystko, tylko nie wracasz do domu,
chociaż mogłabyś. Ciągle jednak słyszę o powodach, dla których nie możesz tego
zrobić, i te powody nigdy nie dotyczą ciebie, co najwyżej twoich bliskich. Co w
tobie jest takiego? Musisz pomagać każdemu?
– Oj tam, zaraz każdemu – prychnęłam, bo jego
gadanie wyprowadzało mnie z równowagi. – Tobie na pewno bym nie pomogła.
– Jasne, a mój wyrok w Emerald City odwołała
dobra wróżka.
– O co ci właściwie chodzi? – Zatrzymałam się w
końcu w miejscu i do niego odwróciłam, nieco wyprowadzona z równowagi tą
wymianą zdań. – Chcesz, żebym wróciła na Ziemię? Żebym rzuciła to wszystko, co
tu robię, zawiodła mojego ojca, Emerald City i właściwie całe Oz, zawiodła moją
matkę? Tego właśnie chcesz?
– Nie, złotko – odpowiedział spokojnie, po czym
wyminął mnie i ruszył w dalszą drogę. – Chciałbym, żebyś chociaż raz zrobiła
to, co chcesz, na co ty masz ochotę, a nie to, ci każą ci inni albo jakieś
poczucie obowiązku. Naprawdę świat się nie zawali, jeśli choć na chwilę
przestaniesz się poświęcać.
Tym razem to ja wywróciłam oczami. No bez
przesady!
– Wiesz co? Trudno mi uwierzyć, że nie kończyłeś
tej psychologii na Ziemi – odparłam z przekąsem, powoli ruszając za nim. –
Byłbyś świetnym psychoanalitykiem.
– Nie jestem pewien, kto to i nie wiem, czy chcę
wiedzieć – odpowiedział z rozbawieniem. – Ale to w ogóle nie o to chodzi. Po
prostu się o ciebie martwię, złotko.
Powiedział to tak nietypowym dla niego, ciepłym
tonem głosu, że aż się zaniepokoiłam. I, oczywiście, natychmiast musiałam to
przerwać.
– Dziękuję, ale nie musisz się martwić. Potrafię
sama dać sobie radę – prychnęłam, a w następnej chwili potknęłam się o coś
wystającego z ziemi i jak długa, z okrzykiem na ustach poleciałam na glebę.
Przytrzymałam się rękami, dzięki czemu nie
walnęłam w ściółkę twarzą, ale i tak poobijałam się nieźle. I wprost idealnie
zadałam kłam moim słowom o samodzielności.
– Właśnie widzę – mruknął Jack, podchodząc
bliżej i wyciągając do mnie rękę. – Chodź, wstawaj, ty samodzielna kobieto. Z
tego wszystkiego plączą ci się nogi.
– Wcale nieprawda – zaprotestowałam, przyjmując
jednak jego pomoc i wstając na nogi. Otrzepałam się z grubsza, po czym z
pretensją wpatrzyłam w wystający z ziemi konar drzewa. – Przysięgłabym, że go
tu nie było.
– Jasne – prychnął Jack, puszczając mnie szybko,
gdy tylko odzyskałam równowagę. – Przecież jesteś nie tylko samodzielna, ale
też cholernie spostrzegawcza.
Rzuciłam mu niezadowolone spojrzenie, którym
kompletnie się nie przejął, w związku z czym raz jeszcze otrzepałam kurtkę, po
czym ruszyłam w dalszą drogę, wcale się na niego nie oglądając. Bo przecież
wyjątkowo zupełnie nie żartowałam! Naprawdę przysięgłabym, że tego konara tam
nie było.
Chyba było ze mną coś poważnie nie tak.
– Nie chcę się z tobą kłócić, Dorothy, naprawdę
– dodał po chwili Jack, już nieco spokojniej. Roztarłam sobie bolący łokieć,
który porządnie obiłam sobie podczas upadku, i spojrzałam na niego
podejrzliwie, na co się roześmiał. – Na znak tego powiem, że to chyba dobry
pomysł, żeby ktoś przeszedł z tobą na Ziemię, gdy postanowisz już wrócić do
domu. Klucz musi zostać w Oz. Zbyt wiele ludzi chciałoby go mieć dla siebie,
żebyś mogła być z nim bezpieczna na Ziemi.
Zainteresowało mnie to, co mówił, bo chociaż
starał się powiedzieć to lekko, i tak doskonale widziałam, że o coś mu chodziło.
Przytrzymałam się kolejnego drzewa, pochylając się nad jakimś konarem, po czym
odparłam ostrożnie:
– Gdybym miała klucz, nikomu z Oz nie udałoby
się do mnie dostać, prawda?
– Na pewno ktoś znalazłby sposób, gdyby tylko chciał.
– Słowa Jacka brzmiały co najmniej złowieszczo. – Ostatecznie twój ojciec jakoś
przesłał ci klucz, prawda? A Czarownice mają na Ziemi swoich ludzi.
– Mają? – zająknęłam się, gubiąc krok. Jack z
roztargnieniem skinął głową.
– Oczywiście, że mają. Znam kilka osób z Oz,
które jakoś zaaklimatyzowały się na Ziemi. Zwłaszcza Czarownica z Zachodu swego
czasu posyłała ich tam sporo. Nie wiem, co zrobią teraz, gdy dowiedzą się, że
zginęła, ale lepiej, żebyś przez jakiś czas się nie wychylała, kiedy już
wrócisz na Ziemię.
– Przestań mnie straszyć! – krzyknęłam,
autentycznie zaniepokojona. – Zaraz jeszcze powiesz, że specjalnie tam byli,
żeby szukać Dorothy Gale, bo Czarownica z Zachodu wiedziała, że to ja mam ją
zabić…!
– W gruncie rzeczy to wcale by mnie nie zdziwiło
– przyznał Jack po krótkim namyśle. Słysząc to, zaczęłam panikować jeszcze
bardziej, co szybko zauważył. – Złotko, nie przejmuj się, wszystko będzie
dobrze. Czarnoksiężnik na pewno nie pozwoli, żeby coś ci się stało.
Wolałam nie mówić mu, że tata wcale nie był
potężnym Czarnoksiężnikiem i oprócz mamy nie było nic, co by go wyróżniało. Nie
znał się na czarach, nie miał żadnej wielkiej mocy, był zwykłym człowiekiem,
który po prostu odkrył w Oz talent do zarządzania ludźmi. I tyle.
Mieszkańcy Oz jednak najwyraźniej tego nie
widzieli. Dla nich Czarnoksiężnik to był Czarnoksiężnik.
Po tej rozmowie z Jackiem las wydał mi się
jeszcze bardziej ponury i jeszcze bardziej opustoszały. Może dlatego, że Jack
postraszył mnie bardziej, niż zapewne przypuszczał, nawet jeśli sama nie bardzo
rozumiałam, dlaczego. Ostatecznie nie takie już rzeczy przeżywałam w Oz. Jednak
myśl, że ktoś z popleczników Czarownicy mógłby czyhać na moje życie na Ziemi,
zagrażać cioci i mnie, w momencie, kiedy już miałabym nadzieję, że uwolniłam
się wreszcie od całego Oz… Nie, to nie była dobra myśl. To było po prostu
okropne.
Weź się w garść, Dee, poleciłam sobie w końcu
stanowczo, gdy ponownie potknęłam się o jakąś dziurę w poszyciu, tym razem
jednak zachowując równowagę. I przestań o tym wreszcie myśleć!
Musieliśmy nocować w tym cichym, ponurym lesie,
a niestety Jack nie znalazł nawet jednej polanki, na której moglibyśmy rozpalić
ognisko, dlatego gdy tylko zaczęło się ściemniać, postanowiliśmy nie ryzykować
dalszej wędrówki i rozłożyć obóz. Namiot rozbijaliśmy już praktycznie po
ciemku, opierając go o konary i pnie drzew, bo Jack specjalnie wybrał miejsce,
w którym rosły możliwie blisko. Gdy wreszcie wpełzłam do tak przygotowanego
schronienia, na zewnątrz zdążyło zrobić się już całkiem ciemno, przez co las
wydawał mi się jeszcze bardziej nieprzyjemny.
– Widzę, że przygotowałeś się na możliwość
opuszczenia statku Noah. – Krytycznie rozejrzałam się dookoła, gdy Jack znalazł
się obok mnie w namiocie i zapalił lampę. Jej wątły, słaby płomień oświetlił
ścianki namiotu wykonane z grubego, szarozielonego płótna i nasze koce, które
rozścieliliśmy na ziemi. Miejsca było mało i musieliśmy spać blisko siebie, co
już trochę mnie niepokoiło. – Nie wiedziałam, że wziąłeś ze sobą namiot.
– Nazwałabyś mnie pesymistą, gdybym ci
powiedział. – Jack uśmiechnął się lekko, nieco kpiąco, a światło lampy
wyczyniało w tym czasie cuda z jego twarzą. Podczas gdy uśmiech wydobyło na
wierzch, oczy jakby zapadły się jeszcze głębiej i pojawił się pod nimi cień. W
tym cieniu niczym dwa rozżarzone węgle świeciły tylko oczy Jacka, co wydawało
mi się jeszcze bardziej niepokojące. – Ale owszem, obawiałem się, że w którymś
momencie będziemy musieli opuścić statek. Nie przypuszczałem wprawdzie, że
wyciągnie cię z niego latająca małpa, by zamknąć w wieży zamku Czarownicy z
Zachodu, ale w Oz często dzieją się rzeczy, których nie jesteśmy w stanie
przewidzieć. Lepiej być na to przygotowanym. Nauczysz się jeszcze.
Wątpiłam, żebym miała mieć okazję, ale nie
zamierzałam mu tego mówić.
– Chodźmy spać – mruknął po chwili, gdy nie
doczekał się ode mnie odpowiedzi. – Rano musimy być wypoczęci, przed nami
jeszcze długa droga.
Bez słowa kiwnęłam głową i położyłam się na
swoim posłaniu, plecami do niego, przypominając sobie, co powiedział mi wtedy,
w pałacu Czarnoksiężnika, zanim Christian ze strażnikami nie wywlekli go z
mojej sypialni. Spięłam się odruchowo, spodziewając się jakiegoś ruchu z jego
strony, bo miałam w głowie kompletny mętlik i zupełnie nie wiedziałam już,
czego chciałam – serce prosiło, żebym się do niego odwróciła, a rozum krzyczał,
żebym tego nie robiła – Jack jednak nie wykonał w moją stronę żadnego gestu, po
prostu położył się możliwie daleko, pod drugim końcem namiotu, po czym zgasił
lampę, a w naszym schronieniu zrobiło się ciemno. Tak ciemno, że mój lęk znowu
wrócił.
Bałam się zasnąć. Bałam się, że znowu zacznie
śnić mi się któraś z Czarownic, że znowu obudzę jego i siebie krzykiem, że
znowu nie będę potrafiła się uspokoić. Leżałam więc w ciemności z otwartymi
szeroko oczami, wsłuchując się w spokojny, równomierny, choć nieco płytki
oddech Jacka i po raz kolejny zastanawiając, jak właściwie do tego doszło. Jak
trafiłam w to miejsce? Jak znalazłam się w środku jakiegoś cholernego,
nieprzebytego lasu, z mężczyzną, którego właściwie powinnam się bać, w drodze do
matki, o której jeszcze niedawno myślałam, że nie żyła? Jak do tego wszystkiego
doszło?
Nie zdążyłam się nad sobą porządnie poużalać, bo
ciszę lasu nagle przeszył jakiś dźwięk. Cichy, dosyć niewyraźny, ale w tych
okolicznościach doskonale przeze mnie słyszalny.
Jakby ktoś lub coś nastąpiło na gałązkę.
Poderwałam się z posłania, dopiero po chwili
orientując się, że może nie powinnam wykonywać żadnych gwałtownych ruchów i w
ogóle dawać po sobie poznać, że nie spałam. Wobec tego powoli położyłam się z
powrotem na posłaniu, przysuwając nieco do Jacka, który najwyraźniej jeszcze
spał. Przycisnęłam dłoń do ust, żeby nie krzyknąć, kiedy bardzo wyraźnie
usłyszałam szelest liści, nie powstrzymałam jednak drgnięcia całego ciała,
bardziej chyba z zaskoczenia niż ze strachu.
Ktoś tam był. Ktoś był w lesie. A Jack spał
sobie w najlepsze…!
W następnej chwili, jakby czytał mi w myślach,
Jack przysunął się do mnie, a jego dłoń objęła moje ramię.
– Nie ruszaj się – szepnął mi do ucha, zupełnie
tak jak wtedy, gdy w mojej sypialni w Emerald City wciągnął mnie pod łóżko
podczas ataku latających małp. – Moja torba leży pod lewą ścianą. Musimy do
niej dotrzeć szybko i jednocześnie. Podam ci pistolet, dobrze? Musisz go złapać
i odwrócić się do mnie plecami. Będziemy wzajemnie się osłaniać.
– Ale może… to tylko zając? Lis? – odparłam tym
samym tonem, rezygnując chwilowo z przyznania się, że w życiu strzelałam z
broni palnej ze dwa razy, kiedy on mi ją dawał. Za każdym razem z marnym
skutkiem.
– Taa, lis, co się skrada, żeby się na nas
rzucić. W Oz – prychnął cicho. W zasadzie musiałam przyznać mu rację. – Liczę
do trzech. Raz…
Nie zdążyłam usłyszeć „dwa”, bo w następnej
chwili w lesie rozpętało się piekło.
Jack nie zapalił lampy, dlatego przez pierwsze
kilka sekund nie miałam pojęcia, co właściwie wokół mnie się działo. Płótno nad
nami zniknęło niczym zdmuchnięte, dopiero po chwili zorientowałam się, że coś
uniosło je ku górze, między gałęzie drzew. Jack zareagował natychmiast,
sięgając po broń i osłaniając mnie, w tamtej jednak chwili znaleźliśmy się
kompletnie na widoku; wytężyłam wzrok, próbując dostrzec coś w ciemności i
myśląc równocześnie, że musiał chyba zerwać się okropny wiatr, bo drzewa wokół
szumiały złowieszczo, chociaż nie czułam na twarzy żadnego ruchu powietrza.
– Dorothy, uciekaj pod drzewa! – Dobiegł mnie
jego krzyk, gdy znowu usłyszeliśmy trzaśnięcie gałęzi. Tym razem jednak było
ich więcej. Dużo więcej. – Uciekaj, słyszysz?!
Nie wahałam się ani chwili. Rzuciłam się przed
siebie, nie mając pojęcia, w którą stronę uciekać, ledwie jednak dobiegłam do
pnia najbliższego drzewa, poczułam, jak coś chwyta mnie mocno za kostkę.
Poczułam mocne szarpnięcie i już po chwili z krzykiem wylądowałam na ziemi, a
to coś, co chwyciło moją kostkę, zaczęło już oplatać także drugą. Dopiero wtedy
oczy zaczęły przyzwyczajać mi się do ciemności i zauważyłam, co to było.
To nie było żadne zwierzę. Ani człowiek. To były
cienkie gałązki drzewa, drzewa, które
właśnie próbowało mnie zabić!
– Jack, to drzewa! Te drzewa żyją! –
wykrzyknęłam, nic więcej jednak nie zdołałam powiedzieć, bo w następnej chwili
cienkie gałązki drzewa chwyciły mnie mocniej za nogi, oplotły je aż do kolan,
by później popełznąć także do rąk.
Chwyciłam ukryty za pasem nóż i ciachnęłam nim
na oślep, tam, gdzie czułam na skórze gałęzie drzewa; spróbowałam kopnąć to, co
więziło mi nogi, było jednak mocne i elastyczne, moje wysiłki nie na wiele więc
się zdały. Poczułam, że nożem trafiłam w drzewo, uszkodzona gałąź jednak nie
przestała być niebezpieczna, bo w następnej chwili chlasnęła mnie mocno przez
twarz, aż poczułam w ustach krew.
Gdzieś za sobą usłyszałam strzały; to Jack
musiał strzelać, nie miałam jednak czasu ani okazji, by zobaczyć, jak mu szło.
Walczyłam zaciekle z gałęziami, które zaczynały już oplatać moje ręce, nie
mogłam jednak się podnieść, drzewo trzymało mnie zbyt mocno; nóż wypadł mi z
ręki, gdy wyjątkowo mocno ścisnęło mój nadgarstek, a ja krzyknęłam z bólu.
– Dorothy! – Jack znienacka pojawił się obok
mnie, chwycił nóż i jednym szarpnięciem przeciął gałązkę, właśnie oplątującą
moje ramię. – Dorothy, musimy uciekać, tu aż się roi od tego cholerstwa! Chwyć
mnie za rękę…!
Złapałam się go bez namysłu, a Jack szarpnął
mnie tak mocno, że ramię niemal wyskoczyło mi ze stawu. Gałąź na jednej z moich
nóg poluźniła chwyt, a potem Jack strzelił ponownie, cudem chyba tylko omijając
moje kolano. Gałąź cofnęła się, ta trzymająca moją drugą nogę przystąpiła
jednak do kontrataku i pociągnęła mocno, aż wyślizgnęłam się z uścisku Jacka.
– Uważaj! – krzyknęłam, widząc zbliżającą się w
naszym kierunku, potężną gałąź, ale niestety tylko ja zdążyłam się przed nią
uchylić; konar uderzył go w tył głowy, pozbawiając równowagi, a gdy odruchowo
się schyliłam, kolejne, mniejsze gałęzie chwyciły mnie za ramiona i uniosły do
góry.
Darłam się jak opętana, szarpałam i próbowałam
wyrwać, nic to jednak nie dało; gałęzie zaciągnęły mnie wysoko, między korony
drzew, aż liście zaczęły mnie uderzać po twarzy; gdy wzrokiem odszukałam w
końcu Jacka, stwierdziłam, że musiał chyba po uderzeniu stracić przytomność, bo
nie protestował, gdy gałęzie uniosły i jego. Ziemia była coraz dalej, moja
jedyna broń przepadła, a drzewa trzymały mnie mocno, najwyraźniej uznając za
intruza, którego należało się pozbyć. Krzyknęłam raz jeszcze, wiedziałam
jednak, że najbliższe siedziby ludzkie znajdowały się na tyle daleko, że nikt
nie miał prawa mnie usłyszeć.
Właśnie wtedy uświadomiłam sobie tę groteskową,
kompletnie pozbawioną sensu prawdę.
W końcu porwały mnie drzewa.
" Oczywiście nie zareagowałam, a następnego ranka obydwie zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało." - obydwoje :)
OdpowiedzUsuńZaczęłam niezbyt miłym akcentem, ale potem bym zapomniała, a więcej błędów nie znalazłam, ale w sumie jakoś ich nie szukałam... :)
Muszę przyznać, że żyjących drzew się nie spodziewałam (jak były w oryginale, to sorki, nie czytałam nigdy :D). Coś mi się wydaje, że facet z zapowiedzi, który ich uratował i będzie opatrywał to ten Blaszany Drwal. W sumie nawet pasuje to do sytuacji... :)
Ja na miejscu Dorothy zaczęłabym się zastanawiać nad słusznością powrotu na Zimię. To znaczy ona też to robi, ale coś mi się wydaje, że z biegiem czasu będzie coraz mniej chciała wrócić. Z oczywistych powodów. I nie chodzi mi tylko o Jacka, ale równierz o jej matkę, ojca i tak dalej... Chociaż za ciotką też pewnie tęskni...
Pozdrawiam!
Dzięki, już poprawione;)
UsuńE tam, niezbyt miłym, cieszę się, jak mi ktoś błędy wypomina, łatwiej je potem poprawić niż gdy sama ich szukam;)
Były:) tylko w oryginale raczej na wejściu do lasu, nie w jego środku;) no właśnie... mnie też pasowało idealnie^^
Hmm, może i tak, co ja tam wiem. Fakt, że dylemat będzie miała, ale myślę, że rozwiąże się on niejako sam;)
Całuję!
Najlepsze jest to, że "również" napisałam przez "rz" - geniusz :D
UsuńKiedyś chyba naprawdę to przeczytam. I "Alicję w Krainie Czarów" też, bo za dużo jest na ich podstawie filmów, a ja nie znam oryginałów...
Pozdrawiam!
PS. Miałam się jeszcze porozwodzić nad Dee, ale po co, za parę godzin będzie kolejny rozdział... :)
Możesz się porozwodzić przy kolejnym, na pewno nie będzie mi to przeszkadzało ;p
UsuńNo cóż, błędy zdarzają się każdemu;)
Przyznam szczerze, że "Alicji' też nie czytałam, ale Dorotkę mogę polecić, pamiętam, że bardzo mi się podobała, jak byłam dzieckiem:) i faktycznie, zwłaszcza w przypadku mojego tekstu przy znajomości oryginału widać te wszystkie do niego odniesienia:)
Biedna Dee, współczuję jej tego, że tak miota się tak i stoi przed tyloma wyborami. Ja nie znoszę, gdy muszę się na coś zdecydować, a ona tak naprawdę w Oz ma wszystko, co kocha prócz cioci, która została w Lawrence. Sama nie wiem, w końcu jej rodzice opuścili ją wiele lat temu, pozostawiając z ciotką i wujkiem, który potem zginął. Nabawiła się przez to kompleksów. No i do tego dochodzą jeszcze te wyrzuty sumienia, a także koszmary. Oz wpędzi ją w jakieś szaleństwo. Naprawdę. Do Oz jest się chyba ciężko przyzwyczaić, musiałaby pewnie pożyć wiele lat, nim zdołałaby się pozbyć poczucia, że zabiła człowieka. Tu uchodzi za bohaterkę, natomiast w prawdziwym świecie mogłaby uchodzić za przestępczynię.
OdpowiedzUsuńAtakujące drzewa... Przypomniała mi się nasza rozmowa kiedyś tam o horrorach... I tak jakoś skojarzyło mi się o tej lasce, co ją drzewo zgwałciło. No gópia jestem, ale skoro drzewa ich zaatakowały, to skojarzenie nasunęło się samo:) Ciekawa jestem, gdzie zostaną wywindowani. Pewnie właśnie gdzieś do Drwala z następnego rozdziału. Pewnie nie będzie taki zły, a wieść o tym, że zabiła dwie czarownice na pewno jakoś im pomoże, chyba że właśnie ktoś współpracował z Czarownic i będzie chciał się odegrać, jakoś.
W każdym razie mam nadzieję, że szybko jakoś się z tym uporają i wyjdą z tego cało. Liczę na to.
Pozdrawiam<3
Haha, jak każda prawdziwa kobieta;) tym bardziej, że nie jest to wybór sukienki na randkę czy rodzaju herbaty do śniadania, tylko dość istotna sprawa, wpływająca na całe dalsze życie Dorothy. W Lawrence jest ciotka, owszem, ale jest też normalne życie, za którym Dee tęskni. A w Oz... Cóż, w Oz jest cała reszta;) rzeczywiście jest ono zupełnie inne niż Ziemia.
UsuńHaha, tutaj drzewa na pewno tak nie zrobią, spokojnie xd akurat informacją o Czarownicach to się chwalić nie będą... Ale spokojnie, wszystko wyjaśni się w kolejnym rozdziale, dodam tylko, że akurat Drwal ma niewiele wspólnego z Czarownicami - przynajmniej póki co:)
Czy kiedyś nie udało im się wyjść cało? ;>
Całuję! <3
No niech mnie, teraz drzewa? I znow trzeba bedzie ratować dorothy...xo za życie. Troche mńe zaczyna frustruowac,Ze dorothy i jack nie moga sie dogadać mogłoby chociaz czesciowo wyznać swoje uczucia,byłoby ciekawiej.noe musza od razu byc wielka para, ale to udawanie zaczyna byc bardzo męcące. Koszmary sa za to az nazbyt realistyczne. Zapraszam na nowosc na zapiski-condawiramurs
OdpowiedzUsuńNo cóż, w końcu Dorothy nie jest przygotowana do życia w Oz, to chyba normalne, że od czasu do czasu trzeba ją ratować;) ale tym razem, tak dla odmiany, nie uratuje jej Jack xd ale fakt, trzeba im przyznać, że mają wyjątkowego pecha. Co do uczuć - to w sumie niedługo, przynajmniej z jednej strony:) Niestety tak całkiem udawania się nie uda pozbyć. A koszmary... jak to w Oz, i koszmary muszą być gorsze;)
UsuńCałuję!
Rozdział jak zwykle świetny! Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Wprawdzie podobnie jak Dorothy zwróciłam uwagę na konar drzewa, który „podstawił jej nogę”. Pomyślałam, że to po raz kolejny Oz płata naszej bohaterce figle i że powinnam zapamiętać ten incydent bo już wkrótce mogę doczekać się jego wyjaśnienia, ale wbrew postanowieniu, wraz z rozwojem akcji, szybko wyleciał mi z głowy.
OdpowiedzUsuńKiedy nadeszło niebezpieczeństwo spodziewałam się wszystkiego oprócz stada rozjuszonych krewnych Babci Wierzby :> Idealny moment na pojawienie się Blaszanego Drwala ;D
Pozdrawiam! ;D
Haha, o Babci Wierzbie nie pomyślałam, dobre xd faktycznie, też uznałam, że ten moment jest najlepszy na pojawienie się Nicka:)
UsuńNo to bardzo mnie to cieszy, bo wprawdzie konar faktycznie był specjalnie, ale może widocznie nie było to aż tak nachalne;) a przynajmniej bardzo się staram, żeby te wskazówki tu w tekście nie były zbyt oczywiste;)
Całuję!