27 września 2014

29. Dorothy i strażnicy lasu

Następnego dnia wcześnie rano u kupca w sąsiedniej wiosce kupiliśmy dwa wierzchowce i popędziliśmy na południe. Zdążyłam już zapomnieć, jak bardzo nie znosiłam jazdy konnej, przypomniałam sobie jednak o tym natychmiast, gdy na pierwszym postoju odezwały się moje mięśnie. Stanowczo nie byłam na to przygotowana.
Tym bardziej irytowało mnie, że Jack radził sobie w siodle tak dobrze. Jack w ogóle zdawał się radzić sobie ze wszystkim.
Nawet ze mną.
Denerwowało mnie, że nie potrafiłam wyrzucić z głowy tamtych słów, które usłyszałam, gdy poprzedniej nocy zasypiałam. Nie byłam całkowicie pewna, że faktycznie to powiedział i że coś mi się nie przywidziało, nie miało to jednak znaczenia – ciągle do tego wracałam, zastanawiałam się, czy jeśli Jack faktycznie to powiedział, specjalnie zrobił to tak późno, mając nadzieję, że już usnęłam, czy spodziewał się, że jednak usłyszę i jakoś zareaguję. Oczywiście nie zareagowałam, a następnego ranka obydwoje zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało. Więc może naprawdę mi się wydawało? Może on wcale tego nie powiedział?
A nawet gdyby… Nienawidziłam się za sam fakt, jak gorączkowo i jak długo roztrząsałam to jedno zdanie. A nawet jeśli faktycznie to powiedział, to co? Powinnam się przejmować? Może to były tylko słowa? Może dla niego to nic nie znaczyło?
I dlaczego, do ciężkiej cholery, nie potrafiłam przestać o tym myśleć?!
Tego dnia nocleg wypadł nam na łące przy drodze, co dla moich biednych kości okazało się jeszcze większą męczarnią. Wydawało mi się, że nie będę mogła spać, tak bardzo bolały mnie mięśnie, okazało się jednak, że byłam tak zmęczona, że zasnęłam od razu, zanim jeszcze Jack położył się w ogóle na swoim posłaniu. Cały dzień jechaliśmy dosyć szybko, bo droga była dobra, prowadziła przez żyzny kraj Winków, pomiędzy polami obrośniętymi wysokim zbożem, pszenicą i żytem; we wszystkich wsiach witano nas z radością, wywołaną wieścią o śmierci Czarownicy z Zachodu, która zwiększała się jeszcze, gdy okazywało się, że zginęła za naszą sprawą. Jack powiedział mi jednak, że wkrótce będziemy musieli zboczyć z drogi i wjechać w lasy, z grubsza wyznaczające granicę między zachodem a południem. Kiedy o tym mówił, po raz pierwszy robił się nieco niepewny, co kazało mi sądzić, że tam jeszcze Jack nigdy nie dotarł. Zadziwiające, ostatnio zaczynałam myśleć, że był absolutnie wszędzie.
Kiedy ogłaszaliśmy nasze zamiary w ostatniej wiosce, którą mijaliśmy, jej mieszkańcy patrzyli po sobie niepewnie, po czym na nas z pewnym przestrachem.
– To chyba nie jest dobry pomysł – oświadczył w końcu jeden z mieszkańców, wysoki, barczysty mężczyzna wyraźnie cieszący się szacunkiem we wsi. – Mówią, że w tych lasach jest niebezpiecznie.
– Niebezpiecznie? – Jack uniósł do góry brew. – Niby kto tak mówi?
– Wszyscy – usłyszeliśmy w odpowiedzi. – Nikt nie wie na pewno, co znajduje się w tych lasach, ale krążą różne opowieści… Że nikt nigdy nie wrócił stamtąd żywy…
– Myślę, że sobie z tym poradzimy – odparł Jack trochę protekcjonalnie. – Nie takie rzeczy już widzieliśmy.
Wszyscy obecni w chacie najbogatszego gospodarza w wiosce pokiwali domyślnie głowami, sądząc, że chodziło o Czarownicę z Zachodu, z którą też sobie poradziliśmy, ja myślałam jednak raczej o Kalidachach. I o tym, jak straciliśmy poprzednie konie.
Dlatego też czułam pewien niepokój, kładąc się tego dnia spać. Obawiałam się, co mogło na nas czekać w tych lasach, zwłaszcza że żadne z nas nie było na to przygotowane. Nawet Jack.
Znowu nie widziałam nic dookoła siebie. Tym razem nie było ciemno, za to wokół mnie zgromadziła się chmura mgły, która przesłaniała wszystko i zmniejszała widoczność do zera. Wyciągnęłam przed siebie ręce, po czym krzyknęłam, kontrolnie, żeby zobaczyć, czy ktokolwiek był tu niedaleko; odpowiedziała mi jednak cisza, poza tym mój głos znowu był stłumiony, jakby docierał przez kłąb waty. Zrobiłam krok do przodu i prawie się o coś potknęłam, kiedy jednak spuściłam wzrok, przez mgłę nie mogłam dostrzec, co to takiego było. W zasadzie nie widziałam nawet własnych dłoni, gdy wyciągałam ręce przed siebie.
Kątem oka wydało mi się, że coś przemknęło obok mnie, szybko, niezauważenie, za jedyny ślad mając cień. Odwróciłam się gwałtownie, wytrzeszczając oczy we mgle tak bardzo, że aż zaczęły mi łzawić.
– Halo! Jest tu kto?! – krzyknęłam znowu, z lekkim niepokojem. Ponownie odpowiedziała mi cisza.
A potem wyraźnie usłyszałam gdzieś za sobą kroki, coraz szybsze i coraz bliższe mnie, odwróciłam się więc jeszcze raz, by tym razem wyraźnie dostrzec cień przemykający we mgle. Zrobiłam krok w tamtą stronę, a gdy ustałam na nogach, kolejne wykonałam już pewniej. Wtedy jednak coś nagle rzuciło się na mnie z mgły, potrąciło i pozbawiło równowagi; upadłam na plecy, zasłaniając się rękami, a przed sobą ciągle widziałam tę twarz.
Nieco niewyraźną, wykrzywioną w gniewie, zalaną krwią twarz o gorejących, czerwonych oczach.
Obudziłam się z krzykiem, siadając na posłaniu przy wygasłym już ognisku. Serce waliło mi jak oszalałe, gwałtownie chwytałam powietrze, trzęsąc się cała, chociaż teoretycznie nie miałam żadnego powodu do takiego strachu. Wokół mnie nadal było ciemno, łąka pozostawała cicha i spokojna, i tylko mój krzyk zakłócił spokój tej śpiącej wciąż okolicy.
– Dorothy! Co się dzieje?! – Jack poderwał się z posłania i przez chwilę rozglądał się dookoła; dopiero potem zorientował się, że nadal siedziałam na ziemi, w miejscu, gdzie usnęłam wieczorem. Kiedy nadal nie ruszałam się z miejsca ani nic nie odpowiedziałam, ukląkł przy mnie i wyciągnął do mnie rękę, marszcząc brwi. – Dorothy? Co, do diabła?
Zrobiło mi się głupio, chociaż to przecież nie była moja wina, że miałam koszmary. Mimo to miałam wyrzuty sumienia, że obudziłam Jacka i że niepotrzebnie go zdenerwowałam. Przejechałam dłońmi po twarzy i westchnęłam, próbując się uspokoić.
– Nic – mruknęłam, odsuwając się od niego, zanim zdążył mnie dotknąć. Zamarł, ręki jednak nie cofnął. – Nie wiem… Chyba coś mi się śniło.
– Coś? Co? – zapytał, chyba zirytowany. Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem. Nie pamiętam – skłamałam. Jack rzucił mi sfrustrowane spojrzenie.
– Dorothy, krzyczałaś przez sen! Jak możesz tego nie pamiętać? – Nie odpowiedziałam, bo i co miałabym mu powiedzieć? Że moje sny zastępowały mi wyrzuty sumienia na jawie? Jack przeczesał palcami rozwichrzone od snu włosy. – Nie wiem, co o tym myśleć. To ci się zdarza już kolejny raz…
– Po tym wszystkim, co przeszłam w Oz, naprawdę cię to dziwi? – prychnęłam, przerywając mu. Jack pokręcił głową.
– Ale do niedawna wszystko było w porządku. Dlaczego właśnie teraz?
Zacisnęłam mocno usta, żeby przypadkiem nie wyrwało mi się, że w snach widziałam Czarownice, i to przecież dopiero po tym, jak je zabiłam. Jeżeli nawet Jack uznawał, że coś było nie tak, to może rzeczywiście było? Może nie powinnam tego przed nim ukrywać, może tu chodziło o coś więcej niż tylko moje wyrzuty sumienia?
Znowu poczułam lekki niepokój, gdy o tym pomyślałam, więc czym prędzej odsunęłam od siebie te myśli. Nie, w Oz wiele było możliwe, ale przecież nie to. Czarownice nie żyły, a sny oznaczały jedynie, że żałowałam, że pozbawiłam je życia. Miałam rację, nic dziwnego, że coś mi się śniło, dziwne, że dopiero teraz. W końcu to wszystko, co przeżyłam w Oz, załamałoby niejedną osobę. Może byłam silniejsza, niż myślałam, a może po prostu spychałam wszystkie moje lęki w podświadomość?
Tak czy inaczej, nie zamierzałam o niczym mówić Jackowi. Nie chciałam go jeszcze bardziej denerwować.
– Do niedawna nie zabijałam Czarownic – mruknęłam, kładąc się z powrotem na posłaniu i odwracając do niego plecami. – Naprawdę nie uważasz, że to mogło wpłynąć na moją psychikę?
– Wybacz, nie kończyłem żadnej psychologii w twoim świecie…
– Nieważne. Nie chcę o tym rozmawiać, chcę spać – ucięłam, nie mając ochoty tego słuchać. Nie chciałam słuchać tego zniecierpliwionego, lekko kąśliwego tonu głosu, bo wynikało z niego niezbicie, że Jack nie pragnął ani nie próbował mnie zrozumieć. Nie zamierzałam znowu się z nim kłócić, a skoro on nie zamierzał mi pomóc, dalsza rozmowa była po prostu bezcelowa. – Dobranoc, Jack.
Przez moment nie ruszał się, ale też nie odzywał, jakby po prostu czekał, aż coś jeszcze powiem; kiedy jednak uparcie leżałam plecami do niego, bez słowa zaciskając powieki i w myślach prosząc, żeby wreszcie sobie poszedł, w końcu postąpił zgodnie z moim życzeniem i wrócił na swoje posłanie, uprzednio mruknąwszy coś, co w jego rozumieniu było zapewne życzeniem dobrej nocy.
Dobrej nocy. Jakby to w ogóle było możliwe.

***

Następnego dnia w najdalej na południe wysuniętej wiosce sprzedaliśmy wierzchowce, których pozbyłam się z ulgą, a w kilka godzin później doszliśmy wreszcie do lasu, przez który nie prowadziła żadna droga.
Właśnie dlatego Jack zdecydował, że musimy zostawić konie. Obawiał się, że nie przeszlibyśmy z nimi przez gąszcz, który mógł tam na nas czekać. Chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że piesza wędrówka potrwa dłużej, uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej dla tych zwierząt. Nie chcieliśmy, żeby znowu stało się z nimi to, co w puszczy z wierzchowcami Jacka. Nawet jeśli w tym lesie nie było żadnych Kalidachów.
Las był ciemny i ponury. Nie śpiewały w nim żadne ptaki, przez gałęzie nie prześwitywało słońce, nie prowadziła przez niego najmniejsza nawet dróżka. Poszycie składało się głównie z uschniętych liści, trawy było tam niewiele, za to obfite w zielone liście drzewa skutecznie zasłaniały nam niebo.
Szło się przez ten las całkiem wygodnie, bo między drzewami o rozłożystych gałęziach pozostawało sporo miejsca i niewiele rosło tam krzewów oraz paproci. Tym bardziej milczenie pomiędzy mną a Jackiem było dość krępujące – wyraźnie widać było, że to skutek naszej nocnej rozmowy, a nie zmęczenia przedzieraniem się przez leśny gąszcz. Zresztą ostatnio między mną a Jackiem ciągle istniało jakieś napięcie, którego nie potrafiłam rozładować i dystans, którego nie chciałam skracać. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle.
– Nie chcesz nawet zobaczyć tego klucza? – zagadnęłam w pewnej chwili, gdy Jack pomógł mi dostać się na wzniesienie, za którym, niespodzianka!, roztaczał się widok na dalszą połać lasu. Rzuciłam mojemu towarzyszowi krótkie, uważne spojrzenie. – No, wiesz. Tego, który zabrałam Czarownicy z Zachodu?
– Nie, dzięki. – Jack skrzywił się, chwytając konar drzewa, żeby nie zlecieć po niskim poszyciu z górki. Potem złapał mnie za przedramię, żebym i ja nie straciła równowagi. – Wiesz, miałem wiele okazji, by przyglądać mu się podczas tego mojego roku na Ziemi. Napatrzyłem się do końca życia.
– No tak – bąknęłam. Może faktycznie lepiej powinnam siedzieć cicho. Ale gdy byłam już tak zdesperowana, naprawdę nie myślałam, co mówiłam.
– A tobie nie przeszło przez głowę, żeby od razu wrócić do domu? – zapytał jednak Jack, nie czekając na jakąś sensowniejszą odpowiedź z mojej strony. Posłałam mu pytające spojrzenie, na które wzruszył ramionami. – W końcu masz ten klucz, na którym ci zależało. Mogłaś otworzyć nim przejście na Ziemię już sto razy.
Westchnęłam, wyswabadzając rękę z jego uścisku. Wolałam trzymać dystans.
– Oczywiście, że wrócę z jego pomocą do domu. Po prostu jeszcze nie teraz – wyjaśniłam spokojnie. – Po pierwsze, doszłam do wniosku, że powinnam przejść na Ziemię z kimś i mieć przy sobie obydwie połówki klucza, żeby potem ten ktoś mógł z nimi obydwoma wrócić do Oz. To nie byłoby mądre, przechodzić na Ziemię z jedną połówką, bo potem bym tam z nią została, a jestem pewna, że prędzej czy później ktoś z Oz by się po nią upomniał. A po drugie, muszę najpierw pomóc mamie. Nie wrócę, póki jej nie znajdę.
Jack prychnął, odruchowo więc spojrzałam na niego; w jego oczach czaiła się lekka kpina, ale niewiele poza tym.
– No co? – zapytałam zaczepnie. – To też ci się nie podoba?
– Po prostu nie rozumiem, po co się tak poświęcasz – mruknął, pochylając się, by po drzewach i mchu rozpoznać dalszy kierunek marszu. Gdy wstał wreszcie i otrzepał spodnie, dodał: – Nie jesteś im nic winna, złotko. Zostawili cię, gdy byłaś mała, a teraz tak po prostu wezwali, żebyś znalazła swoją matkę? Twój własny ojciec zabrał cię ze swojego świata i rzucił prosto w niebezpieczeństwa Oz? Na twoim miejscu nie czułbym ani odrobiny solidarności.
– Jasne – prychnęłam, bo akurat w to nie uwierzyłabym, nawet gdyby przysiągł mi na cały swój arsenał. – Bo ty tak zrobiłeś, nie? Po tym, na co naraził cię twój ojciec, po powrocie do Emerald City odciąłeś się od niego grubą kreską, co? I wcale nie przyjąłeś natychmiast jego poleceń, żeby mnie chronić, a jeszcze wcześniej wcale nie zamierzałeś za niego zginąć, chociaż zupełnie sobie na to nie zasłużył. Nie wciskaj mi kitu, Jack.
Wywrócił oczami, po czym ruszył przed siebie, między kolejne drzewa, bez namysłu poszłam więc za nim. A po chwili dobiegła mnie jego odpowiedź:
– No dobrze, ale ty nie jesteś mną. Mnie tego właśnie uczono, od małego tak kazano mi się zachowywać. Dzieci na Ziemi na pewno wychowuje się bardziej nowocześnie.
– Sądzisz, że mówi się im, żeby przy pierwszej lepszej okazji porzucili swoich bliskich na pewną śmierć?
Nie mogłam pozbyć się przekąsu z głosu, kiedy to mówiłam. Jack roześmiał się krótko.
– Oj, złotko, przecież nie o to mi chodzi. Mam po prostu wrażenie, że… Że za bardzo poświęcasz się dla innych. Cały czas chcesz wrócić do domu i cały czas robisz wszystko, tylko nie wracasz do domu, chociaż mogłabyś. Ciągle jednak słyszę o powodach, dla których nie możesz tego zrobić, i te powody nigdy nie dotyczą ciebie, co najwyżej twoich bliskich. Co w tobie jest takiego? Musisz pomagać każdemu?
– Oj tam, zaraz każdemu – prychnęłam, bo jego gadanie wyprowadzało mnie z równowagi. – Tobie na pewno bym nie pomogła.
– Jasne, a mój wyrok w Emerald City odwołała dobra wróżka.
– O co ci właściwie chodzi? – Zatrzymałam się w końcu w miejscu i do niego odwróciłam, nieco wyprowadzona z równowagi tą wymianą zdań. – Chcesz, żebym wróciła na Ziemię? Żebym rzuciła to wszystko, co tu robię, zawiodła mojego ojca, Emerald City i właściwie całe Oz, zawiodła moją matkę? Tego właśnie chcesz?
– Nie, złotko – odpowiedział spokojnie, po czym wyminął mnie i ruszył w dalszą drogę. – Chciałbym, żebyś chociaż raz zrobiła to, co chcesz, na co ty masz ochotę, a nie to, ci każą ci inni albo jakieś poczucie obowiązku. Naprawdę świat się nie zawali, jeśli choć na chwilę przestaniesz się poświęcać.
Tym razem to ja wywróciłam oczami. No bez przesady!
– Wiesz co? Trudno mi uwierzyć, że nie kończyłeś tej psychologii na Ziemi – odparłam z przekąsem, powoli ruszając za nim. – Byłbyś świetnym psychoanalitykiem.
– Nie jestem pewien, kto to i nie wiem, czy chcę wiedzieć – odpowiedział z rozbawieniem. – Ale to w ogóle nie o to chodzi. Po prostu się o ciebie martwię, złotko.
Powiedział to tak nietypowym dla niego, ciepłym tonem głosu, że aż się zaniepokoiłam. I, oczywiście, natychmiast musiałam to przerwać.
– Dziękuję, ale nie musisz się martwić. Potrafię sama dać sobie radę – prychnęłam, a w następnej chwili potknęłam się o coś wystającego z ziemi i jak długa, z okrzykiem na ustach poleciałam na glebę.
Przytrzymałam się rękami, dzięki czemu nie walnęłam w ściółkę twarzą, ale i tak poobijałam się nieźle. I wprost idealnie zadałam kłam moim słowom o samodzielności.
– Właśnie widzę – mruknął Jack, podchodząc bliżej i wyciągając do mnie rękę. – Chodź, wstawaj, ty samodzielna kobieto. Z tego wszystkiego plączą ci się nogi.
– Wcale nieprawda – zaprotestowałam, przyjmując jednak jego pomoc i wstając na nogi. Otrzepałam się z grubsza, po czym z pretensją wpatrzyłam w wystający z ziemi konar drzewa. – Przysięgłabym, że go tu nie było.
– Jasne – prychnął Jack, puszczając mnie szybko, gdy tylko odzyskałam równowagę. – Przecież jesteś nie tylko samodzielna, ale też cholernie spostrzegawcza.
Rzuciłam mu niezadowolone spojrzenie, którym kompletnie się nie przejął, w związku z czym raz jeszcze otrzepałam kurtkę, po czym ruszyłam w dalszą drogę, wcale się na niego nie oglądając. Bo przecież wyjątkowo zupełnie nie żartowałam! Naprawdę przysięgłabym, że tego konara tam nie było.
Chyba było ze mną coś poważnie nie tak.
– Nie chcę się z tobą kłócić, Dorothy, naprawdę – dodał po chwili Jack, już nieco spokojniej. Roztarłam sobie bolący łokieć, który porządnie obiłam sobie podczas upadku, i spojrzałam na niego podejrzliwie, na co się roześmiał. – Na znak tego powiem, że to chyba dobry pomysł, żeby ktoś przeszedł z tobą na Ziemię, gdy postanowisz już wrócić do domu. Klucz musi zostać w Oz. Zbyt wiele ludzi chciałoby go mieć dla siebie, żebyś mogła być z nim bezpieczna na Ziemi.
Zainteresowało mnie to, co mówił, bo chociaż starał się powiedzieć to lekko, i tak doskonale widziałam, że o coś mu chodziło. Przytrzymałam się kolejnego drzewa, pochylając się nad jakimś konarem, po czym odparłam ostrożnie:
– Gdybym miała klucz, nikomu z Oz nie udałoby się do mnie dostać, prawda?
– Na pewno ktoś znalazłby sposób, gdyby tylko chciał. – Słowa Jacka brzmiały co najmniej złowieszczo. – Ostatecznie twój ojciec jakoś przesłał ci klucz, prawda? A Czarownice mają na Ziemi swoich ludzi.
– Mają? – zająknęłam się, gubiąc krok. Jack z roztargnieniem skinął głową.
– Oczywiście, że mają. Znam kilka osób z Oz, które jakoś zaaklimatyzowały się na Ziemi. Zwłaszcza Czarownica z Zachodu swego czasu posyłała ich tam sporo. Nie wiem, co zrobią teraz, gdy dowiedzą się, że zginęła, ale lepiej, żebyś przez jakiś czas się nie wychylała, kiedy już wrócisz na Ziemię.
– Przestań mnie straszyć! – krzyknęłam, autentycznie zaniepokojona. – Zaraz jeszcze powiesz, że specjalnie tam byli, żeby szukać Dorothy Gale, bo Czarownica z Zachodu wiedziała, że to ja mam ją zabić…!
– W gruncie rzeczy to wcale by mnie nie zdziwiło – przyznał Jack po krótkim namyśle. Słysząc to, zaczęłam panikować jeszcze bardziej, co szybko zauważył. – Złotko, nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Czarnoksiężnik na pewno nie pozwoli, żeby coś ci się stało.
Wolałam nie mówić mu, że tata wcale nie był potężnym Czarnoksiężnikiem i oprócz mamy nie było nic, co by go wyróżniało. Nie znał się na czarach, nie miał żadnej wielkiej mocy, był zwykłym człowiekiem, który po prostu odkrył w Oz talent do zarządzania ludźmi. I tyle.
Mieszkańcy Oz jednak najwyraźniej tego nie widzieli. Dla nich Czarnoksiężnik to był Czarnoksiężnik.
Po tej rozmowie z Jackiem las wydał mi się jeszcze bardziej ponury i jeszcze bardziej opustoszały. Może dlatego, że Jack postraszył mnie bardziej, niż zapewne przypuszczał, nawet jeśli sama nie bardzo rozumiałam, dlaczego. Ostatecznie nie takie już rzeczy przeżywałam w Oz. Jednak myśl, że ktoś z popleczników Czarownicy mógłby czyhać na moje życie na Ziemi, zagrażać cioci i mnie, w momencie, kiedy już miałabym nadzieję, że uwolniłam się wreszcie od całego Oz… Nie, to nie była dobra myśl. To było po prostu okropne.
Weź się w garść, Dee, poleciłam sobie w końcu stanowczo, gdy ponownie potknęłam się o jakąś dziurę w poszyciu, tym razem jednak zachowując równowagę. I przestań o tym wreszcie myśleć!
Musieliśmy nocować w tym cichym, ponurym lesie, a niestety Jack nie znalazł nawet jednej polanki, na której moglibyśmy rozpalić ognisko, dlatego gdy tylko zaczęło się ściemniać, postanowiliśmy nie ryzykować dalszej wędrówki i rozłożyć obóz. Namiot rozbijaliśmy już praktycznie po ciemku, opierając go o konary i pnie drzew, bo Jack specjalnie wybrał miejsce, w którym rosły możliwie blisko. Gdy wreszcie wpełzłam do tak przygotowanego schronienia, na zewnątrz zdążyło zrobić się już całkiem ciemno, przez co las wydawał mi się jeszcze bardziej nieprzyjemny.
– Widzę, że przygotowałeś się na możliwość opuszczenia statku Noah. – Krytycznie rozejrzałam się dookoła, gdy Jack znalazł się obok mnie w namiocie i zapalił lampę. Jej wątły, słaby płomień oświetlił ścianki namiotu wykonane z grubego, szarozielonego płótna i nasze koce, które rozścieliliśmy na ziemi. Miejsca było mało i musieliśmy spać blisko siebie, co już trochę mnie niepokoiło. – Nie wiedziałam, że wziąłeś ze sobą namiot.
– Nazwałabyś mnie pesymistą, gdybym ci powiedział. – Jack uśmiechnął się lekko, nieco kpiąco, a światło lampy wyczyniało w tym czasie cuda z jego twarzą. Podczas gdy uśmiech wydobyło na wierzch, oczy jakby zapadły się jeszcze głębiej i pojawił się pod nimi cień. W tym cieniu niczym dwa rozżarzone węgle świeciły tylko oczy Jacka, co wydawało mi się jeszcze bardziej niepokojące. – Ale owszem, obawiałem się, że w którymś momencie będziemy musieli opuścić statek. Nie przypuszczałem wprawdzie, że wyciągnie cię z niego latająca małpa, by zamknąć w wieży zamku Czarownicy z Zachodu, ale w Oz często dzieją się rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Lepiej być na to przygotowanym. Nauczysz się jeszcze.
Wątpiłam, żebym miała mieć okazję, ale nie zamierzałam mu tego mówić.
– Chodźmy spać – mruknął po chwili, gdy nie doczekał się ode mnie odpowiedzi. – Rano musimy być wypoczęci, przed nami jeszcze długa droga.
Bez słowa kiwnęłam głową i położyłam się na swoim posłaniu, plecami do niego, przypominając sobie, co powiedział mi wtedy, w pałacu Czarnoksiężnika, zanim Christian ze strażnikami nie wywlekli go z mojej sypialni. Spięłam się odruchowo, spodziewając się jakiegoś ruchu z jego strony, bo miałam w głowie kompletny mętlik i zupełnie nie wiedziałam już, czego chciałam – serce prosiło, żebym się do niego odwróciła, a rozum krzyczał, żebym tego nie robiła – Jack jednak nie wykonał w moją stronę żadnego gestu, po prostu położył się możliwie daleko, pod drugim końcem namiotu, po czym zgasił lampę, a w naszym schronieniu zrobiło się ciemno. Tak ciemno, że mój lęk znowu wrócił.
Bałam się zasnąć. Bałam się, że znowu zacznie śnić mi się któraś z Czarownic, że znowu obudzę jego i siebie krzykiem, że znowu nie będę potrafiła się uspokoić. Leżałam więc w ciemności z otwartymi szeroko oczami, wsłuchując się w spokojny, równomierny, choć nieco płytki oddech Jacka i po raz kolejny zastanawiając, jak właściwie do tego doszło. Jak trafiłam w to miejsce? Jak znalazłam się w środku jakiegoś cholernego, nieprzebytego lasu, z mężczyzną, którego właściwie powinnam się bać, w drodze do matki, o której jeszcze niedawno myślałam, że nie żyła? Jak do tego wszystkiego doszło?
Nie zdążyłam się nad sobą porządnie poużalać, bo ciszę lasu nagle przeszył jakiś dźwięk. Cichy, dosyć niewyraźny, ale w tych okolicznościach doskonale przeze mnie słyszalny.
Jakby ktoś lub coś nastąpiło na gałązkę.
Poderwałam się z posłania, dopiero po chwili orientując się, że może nie powinnam wykonywać żadnych gwałtownych ruchów i w ogóle dawać po sobie poznać, że nie spałam. Wobec tego powoli położyłam się z powrotem na posłaniu, przysuwając nieco do Jacka, który najwyraźniej jeszcze spał. Przycisnęłam dłoń do ust, żeby nie krzyknąć, kiedy bardzo wyraźnie usłyszałam szelest liści, nie powstrzymałam jednak drgnięcia całego ciała, bardziej chyba z zaskoczenia niż ze strachu.
Ktoś tam był. Ktoś był w lesie. A Jack spał sobie w najlepsze…!
W następnej chwili, jakby czytał mi w myślach, Jack przysunął się do mnie, a jego dłoń objęła moje ramię.
– Nie ruszaj się – szepnął mi do ucha, zupełnie tak jak wtedy, gdy w mojej sypialni w Emerald City wciągnął mnie pod łóżko podczas ataku latających małp. – Moja torba leży pod lewą ścianą. Musimy do niej dotrzeć szybko i jednocześnie. Podam ci pistolet, dobrze? Musisz go złapać i odwrócić się do mnie plecami. Będziemy wzajemnie się osłaniać.
– Ale może… to tylko zając? Lis? – odparłam tym samym tonem, rezygnując chwilowo z przyznania się, że w życiu strzelałam z broni palnej ze dwa razy, kiedy on mi ją dawał. Za każdym razem z marnym skutkiem.
– Taa, lis, co się skrada, żeby się na nas rzucić. W Oz – prychnął cicho. W zasadzie musiałam przyznać mu rację. – Liczę do trzech. Raz…
Nie zdążyłam usłyszeć „dwa”, bo w następnej chwili w lesie rozpętało się piekło.
Jack nie zapalił lampy, dlatego przez pierwsze kilka sekund nie miałam pojęcia, co właściwie wokół mnie się działo. Płótno nad nami zniknęło niczym zdmuchnięte, dopiero po chwili zorientowałam się, że coś uniosło je ku górze, między gałęzie drzew. Jack zareagował natychmiast, sięgając po broń i osłaniając mnie, w tamtej jednak chwili znaleźliśmy się kompletnie na widoku; wytężyłam wzrok, próbując dostrzec coś w ciemności i myśląc równocześnie, że musiał chyba zerwać się okropny wiatr, bo drzewa wokół szumiały złowieszczo, chociaż nie czułam na twarzy żadnego ruchu powietrza.
– Dorothy, uciekaj pod drzewa! – Dobiegł mnie jego krzyk, gdy znowu usłyszeliśmy trzaśnięcie gałęzi. Tym razem jednak było ich więcej. Dużo więcej. – Uciekaj, słyszysz?!
Nie wahałam się ani chwili. Rzuciłam się przed siebie, nie mając pojęcia, w którą stronę uciekać, ledwie jednak dobiegłam do pnia najbliższego drzewa, poczułam, jak coś chwyta mnie mocno za kostkę. Poczułam mocne szarpnięcie i już po chwili z krzykiem wylądowałam na ziemi, a to coś, co chwyciło moją kostkę, zaczęło już oplatać także drugą. Dopiero wtedy oczy zaczęły przyzwyczajać mi się do ciemności i zauważyłam, co to było.
To nie było żadne zwierzę. Ani człowiek. To były cienkie gałązki drzewa, drzewa, które właśnie próbowało mnie zabić!
– Jack, to drzewa! Te drzewa żyją! – wykrzyknęłam, nic więcej jednak nie zdołałam powiedzieć, bo w następnej chwili cienkie gałązki drzewa chwyciły mnie mocniej za nogi, oplotły je aż do kolan, by później popełznąć także do rąk.
Chwyciłam ukryty za pasem nóż i ciachnęłam nim na oślep, tam, gdzie czułam na skórze gałęzie drzewa; spróbowałam kopnąć to, co więziło mi nogi, było jednak mocne i elastyczne, moje wysiłki nie na wiele więc się zdały. Poczułam, że nożem trafiłam w drzewo, uszkodzona gałąź jednak nie przestała być niebezpieczna, bo w następnej chwili chlasnęła mnie mocno przez twarz, aż poczułam w ustach krew.
Gdzieś za sobą usłyszałam strzały; to Jack musiał strzelać, nie miałam jednak czasu ani okazji, by zobaczyć, jak mu szło. Walczyłam zaciekle z gałęziami, które zaczynały już oplatać moje ręce, nie mogłam jednak się podnieść, drzewo trzymało mnie zbyt mocno; nóż wypadł mi z ręki, gdy wyjątkowo mocno ścisnęło mój nadgarstek, a ja krzyknęłam z bólu.
– Dorothy! – Jack znienacka pojawił się obok mnie, chwycił nóż i jednym szarpnięciem przeciął gałązkę, właśnie oplątującą moje ramię. – Dorothy, musimy uciekać, tu aż się roi od tego cholerstwa! Chwyć mnie za rękę…!
Złapałam się go bez namysłu, a Jack szarpnął mnie tak mocno, że ramię niemal wyskoczyło mi ze stawu. Gałąź na jednej z moich nóg poluźniła chwyt, a potem Jack strzelił ponownie, cudem chyba tylko omijając moje kolano. Gałąź cofnęła się, ta trzymająca moją drugą nogę przystąpiła jednak do kontrataku i pociągnęła mocno, aż wyślizgnęłam się z uścisku Jacka.
– Uważaj! – krzyknęłam, widząc zbliżającą się w naszym kierunku, potężną gałąź, ale niestety tylko ja zdążyłam się przed nią uchylić; konar uderzył go w tył głowy, pozbawiając równowagi, a gdy odruchowo się schyliłam, kolejne, mniejsze gałęzie chwyciły mnie za ramiona i uniosły do góry.
Darłam się jak opętana, szarpałam i próbowałam wyrwać, nic to jednak nie dało; gałęzie zaciągnęły mnie wysoko, między korony drzew, aż liście zaczęły mnie uderzać po twarzy; gdy wzrokiem odszukałam w końcu Jacka, stwierdziłam, że musiał chyba po uderzeniu stracić przytomność, bo nie protestował, gdy gałęzie uniosły i jego. Ziemia była coraz dalej, moja jedyna broń przepadła, a drzewa trzymały mnie mocno, najwyraźniej uznając za intruza, którego należało się pozbyć. Krzyknęłam raz jeszcze, wiedziałam jednak, że najbliższe siedziby ludzkie znajdowały się na tyle daleko, że nikt nie miał prawa mnie usłyszeć.
Właśnie wtedy uświadomiłam sobie tę groteskową, kompletnie pozbawioną sensu prawdę.
W końcu porwały mnie drzewa.

10 komentarzy:

  1. " Oczywiście nie zareagowałam, a następnego ranka obydwie zachowywaliśmy się tak, jakby nic się nie stało." - obydwoje :)
    Zaczęłam niezbyt miłym akcentem, ale potem bym zapomniała, a więcej błędów nie znalazłam, ale w sumie jakoś ich nie szukałam... :)
    Muszę przyznać, że żyjących drzew się nie spodziewałam (jak były w oryginale, to sorki, nie czytałam nigdy :D). Coś mi się wydaje, że facet z zapowiedzi, który ich uratował i będzie opatrywał to ten Blaszany Drwal. W sumie nawet pasuje to do sytuacji... :)
    Ja na miejscu Dorothy zaczęłabym się zastanawiać nad słusznością powrotu na Zimię. To znaczy ona też to robi, ale coś mi się wydaje, że z biegiem czasu będzie coraz mniej chciała wrócić. Z oczywistych powodów. I nie chodzi mi tylko o Jacka, ale równierz o jej matkę, ojca i tak dalej... Chociaż za ciotką też pewnie tęskni...
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, już poprawione;)
      E tam, niezbyt miłym, cieszę się, jak mi ktoś błędy wypomina, łatwiej je potem poprawić niż gdy sama ich szukam;)

      Były:) tylko w oryginale raczej na wejściu do lasu, nie w jego środku;) no właśnie... mnie też pasowało idealnie^^

      Hmm, może i tak, co ja tam wiem. Fakt, że dylemat będzie miała, ale myślę, że rozwiąże się on niejako sam;)

      Całuję!

      Usuń
    2. Najlepsze jest to, że "również" napisałam przez "rz" - geniusz :D
      Kiedyś chyba naprawdę to przeczytam. I "Alicję w Krainie Czarów" też, bo za dużo jest na ich podstawie filmów, a ja nie znam oryginałów...
      Pozdrawiam!
      PS. Miałam się jeszcze porozwodzić nad Dee, ale po co, za parę godzin będzie kolejny rozdział... :)

      Usuń
    3. Możesz się porozwodzić przy kolejnym, na pewno nie będzie mi to przeszkadzało ;p

      No cóż, błędy zdarzają się każdemu;)

      Przyznam szczerze, że "Alicji' też nie czytałam, ale Dorotkę mogę polecić, pamiętam, że bardzo mi się podobała, jak byłam dzieckiem:) i faktycznie, zwłaszcza w przypadku mojego tekstu przy znajomości oryginału widać te wszystkie do niego odniesienia:)

      Usuń
  2. Biedna Dee, współczuję jej tego, że tak miota się tak i stoi przed tyloma wyborami. Ja nie znoszę, gdy muszę się na coś zdecydować, a ona tak naprawdę w Oz ma wszystko, co kocha prócz cioci, która została w Lawrence. Sama nie wiem, w końcu jej rodzice opuścili ją wiele lat temu, pozostawiając z ciotką i wujkiem, który potem zginął. Nabawiła się przez to kompleksów. No i do tego dochodzą jeszcze te wyrzuty sumienia, a także koszmary. Oz wpędzi ją w jakieś szaleństwo. Naprawdę. Do Oz jest się chyba ciężko przyzwyczaić, musiałaby pewnie pożyć wiele lat, nim zdołałaby się pozbyć poczucia, że zabiła człowieka. Tu uchodzi za bohaterkę, natomiast w prawdziwym świecie mogłaby uchodzić za przestępczynię.
    Atakujące drzewa... Przypomniała mi się nasza rozmowa kiedyś tam o horrorach... I tak jakoś skojarzyło mi się o tej lasce, co ją drzewo zgwałciło. No gópia jestem, ale skoro drzewa ich zaatakowały, to skojarzenie nasunęło się samo:) Ciekawa jestem, gdzie zostaną wywindowani. Pewnie właśnie gdzieś do Drwala z następnego rozdziału. Pewnie nie będzie taki zły, a wieść o tym, że zabiła dwie czarownice na pewno jakoś im pomoże, chyba że właśnie ktoś współpracował z Czarownic i będzie chciał się odegrać, jakoś.
    W każdym razie mam nadzieję, że szybko jakoś się z tym uporają i wyjdą z tego cało. Liczę na to.

    Pozdrawiam<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, jak każda prawdziwa kobieta;) tym bardziej, że nie jest to wybór sukienki na randkę czy rodzaju herbaty do śniadania, tylko dość istotna sprawa, wpływająca na całe dalsze życie Dorothy. W Lawrence jest ciotka, owszem, ale jest też normalne życie, za którym Dee tęskni. A w Oz... Cóż, w Oz jest cała reszta;) rzeczywiście jest ono zupełnie inne niż Ziemia.

      Haha, tutaj drzewa na pewno tak nie zrobią, spokojnie xd akurat informacją o Czarownicach to się chwalić nie będą... Ale spokojnie, wszystko wyjaśni się w kolejnym rozdziale, dodam tylko, że akurat Drwal ma niewiele wspólnego z Czarownicami - przynajmniej póki co:)

      Czy kiedyś nie udało im się wyjść cało? ;>

      Całuję! <3

      Usuń
  3. No niech mnie, teraz drzewa? I znow trzeba bedzie ratować dorothy...xo za życie. Troche mńe zaczyna frustruowac,Ze dorothy i jack nie moga sie dogadać mogłoby chociaz czesciowo wyznać swoje uczucia,byłoby ciekawiej.noe musza od razu byc wielka para, ale to udawanie zaczyna byc bardzo męcące. Koszmary sa za to az nazbyt realistyczne. Zapraszam na nowosc na zapiski-condawiramurs

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, w końcu Dorothy nie jest przygotowana do życia w Oz, to chyba normalne, że od czasu do czasu trzeba ją ratować;) ale tym razem, tak dla odmiany, nie uratuje jej Jack xd ale fakt, trzeba im przyznać, że mają wyjątkowego pecha. Co do uczuć - to w sumie niedługo, przynajmniej z jednej strony:) Niestety tak całkiem udawania się nie uda pozbyć. A koszmary... jak to w Oz, i koszmary muszą być gorsze;)

      Całuję!

      Usuń
  4. Rozdział jak zwykle świetny! Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam. Wprawdzie podobnie jak Dorothy zwróciłam uwagę na konar drzewa, który „podstawił jej nogę”. Pomyślałam, że to po raz kolejny Oz płata naszej bohaterce figle i że powinnam zapamiętać ten incydent bo już wkrótce mogę doczekać się jego wyjaśnienia, ale wbrew postanowieniu, wraz z rozwojem akcji, szybko wyleciał mi z głowy.
    Kiedy nadeszło niebezpieczeństwo spodziewałam się wszystkiego oprócz stada rozjuszonych krewnych Babci Wierzby :> Idealny moment na pojawienie się Blaszanego Drwala ;D
    Pozdrawiam! ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, o Babci Wierzbie nie pomyślałam, dobre xd faktycznie, też uznałam, że ten moment jest najlepszy na pojawienie się Nicka:)

      No to bardzo mnie to cieszy, bo wprawdzie konar faktycznie był specjalnie, ale może widocznie nie było to aż tak nachalne;) a przynajmniej bardzo się staram, żeby te wskazówki tu w tekście nie były zbyt oczywiste;)

      Całuję!

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.