Na zewnątrz zdążyło już zrobić się jasno, kiedy
Jack skończył mi opatrywać rany zadane przez jedną z wron. Wyglądałam po prostu
pięknie, z tymi zadrapaniami na przedramionach, zupełnie jakbym się cięła, ale
odsunęłam to na dalszy plan. W końcu bardziej istotny był fakt, że Jack nie
przestawał na mnie narzekać przez cały czas trwania wszystkich czynności
opatrunkowych.
Powoli zaczynał mnie tym swoim zrzędzeniem
irytować, ale puszczałam to mimo uszu, skupiona bardziej na przeżyciu pieczenia
kolejnej rany, którą opatrywał, i nie darciu się przy tym jak baba. Odkąd
trafiłam do Oz, byłam poszkodowana więcej razy niż przez całe moje wcześniejsze
życie. To chyba nie było normalne.
– Nie wiem nawet, jak to skomentować, Dorothy –
warknął, gwałtownie ciągnąc moją rękę w swoją stronę, by zabandażować
największą ranę. Reszta obeszła się niewielkimi opatrunkami. Pociągnął też za
sobą lampę, bo mimo wstającego dnia w kajucie nadal nie było zbyt jasno. –
Czasami mam wrażenie, że mówić do ciebie, to jak rzucać grochem o ścianę.
Prosiłem, żebyś się nie wychylała, zwłaszcza że mieliśmy wszystko pod kontrolą.
Tak trudno zrozumieć, że po prostu próbuję zapewnić ci bezpieczeństwo?
– Jasne, zapomniałam – mruknęłam, pospiesznie
uwalniając rękę z jego uścisku, gdy tylko skończył. – Charles na pewno byłby
niezadowolony, gdyby coś mi się stało.
– Och, przestań. Doskonale wiesz, że nie robię
tego z powodu mojego ojca.
– Wiesz co, Jack? Mam w nosie, dlaczego to
robisz – prychnęłam, ostatecznie wyprowadzona z równowagi. Nie rozumiałam, jak
Jack mógł się tak zachowywać, i prawdę mówiąc miałam serdecznie dość tych jego
zmiennych nastrojów. Miałam dość tego, że w jednej chwili chciał mnie
pocałować, a w następnej rugał mnie jak małą dziewczynkę. Chyba że jednak
miałam omamy i on wcale nie próbował mnie wtedy pocałować. Już sama nie
wiedziałam, co byłoby gorsze. – Nie udawajmy może, że to ma jakieś znaczenie,
dobrze? Obydwoje wiemy, że kiedy tylko będę mogła, wrócę do Nowego Jorku, a ty
wrócisz do Emerald City i dalej będziesz słuchał rozkazów ojca. A do tego czasu
wystarczy mi, że będziemy udawać, że się tolerujemy.
Rzucił mi pełne niedowierzania spojrzenie, nie
podjęłam jednak zaczepki, tylko z impetem usiadłam na moim łóżku i cofnęłam
się, opierając plecami o ścianę i próbując od niego jak najbardziej uciec. Och,
nie znosiłam, że Jack zachowywał się zupełnie jak mój ojciec, który zobaczył
mnie pierwszy raz po piętnastu latach, a jednak nadal uważał, że byłam tą małą
dziewczynką, która potrzebowała jego opieki i którą należało się zająć, żeby
nic się jej nie stało. Czy wszyscy faceci w Oz byli tacy sami?
Jack zrobił krok w moją stronę, ale zatrzymał
się ze zniecierpliwieniem wypisanym na twarzy, gdy odruchowo się od niego
odsunęłam.
– Dorothy…
– Daj sobie spokój, dobrze? – przerwałam mu
pospiesznie, w obawie, że spróbuje mnie udobruchać i jeszcze mu się uda. Wcale
tego nie chciałam. – Jack, jestem dorosła i mogę robić, co mi się podoba. Nie
potrzebuję twojej ochrony i nie potrzebuję, żeby załatwiał mi ją Charles czy
mój ojciec, czy ktokolwiek inny. Potrafię sama o siebie zadbać.
– Wiesz co, Dorothy? – Jack spojrzał na mnie ze
złością w oczach i zacisnął dłonie w pięści. – Czasami wolałbym, żebyś nie była
taka cholernie samodzielna.
Po tych słowach odwrócił się na pięcie i
wyszedł, a drzwi zamknął za sobą wyjątkowo delikatnie. A szkoda, gdyby nimi
trzasnął, miałabym przynajmniej kolejny powód, żeby się na niego wściekać.
Próbowałam jeszcze położyć się spać, ale sen
jakoś nie nadchodził, być może przez koszmar, który zakończył mój ostatni
odpoczynek, a może przez akcję z wronami na pokładzie. Wobec tego po kilkunastu
samotnych minutach przewracania się z boku na bok postanowiłam jednak wstać,
doprowadzić się do porządku i wyjść na pokład, żeby zobaczyć krajobraz, o
którym wspominał mi Noah, jak również pozostałości po zniszczeniach powstałych
w wyniku potyczki z wronami.
Gdy wyszłam na zewnątrz, zarzuciłam na ramiona
kurtkę, bo poranne powietrze wokół mnie było rześkie i chłodne. Wciągnęłam je w
płuca z wyraźną przyjemnością, nie mogłam przy tym zrozumieć, jak ktoś z
własnej woli chciał mieszkać w dusznym Emerald City zamiast w takim miejscu.
Atmosfera była nieporównywalna…
Ranek wstał pogodny i przyjemny. Przez rzekę
wiał lekki wietrzyk, który zmierzwił mi włosy, zmrużyłam oczy, bo poraziło mnie
jasno świecące słońce, po czym przeszłam przez pokład i oparłam się o
balustradę po zachodniej stronie, uważnie rozglądając się dookoła.
Pokład nie wyglądał najpiękniej: dookoła uwijali
się marynarze, próbując usunąć wszelkie ślady nocnej działalności wron. Kilka
wysuniętych części pokładu, zwłaszcza balustrady w paru miejscach, były
nadpalone, a gdy wiatr niosący świeże powietrze przestał wiać, wokół nadal
można było poczuć smród spalenizny. Kilka spalonych trupów wron leżało nadal na
pokładzie, a marynarze usuwali je stopniowo, starając się jednak nie wyrzucać
ich do wody. Nigdzie dookoła nie widziałam Jacka; dostrzegłam go dopiero, gdy
spojrzałam na górny pokład, w okolice drzwi do kajuty kapitana. Jack stał tam i
rozmawiał o czymś przyciszonym głosem z Noah. Nie byłam pewna, czy chciałam
wiedzieć, o czym.
Odwróciłam więc wzrok i wpatrzyłam się dla
odmiany w krajobraz rozciągający się za burtą statku. Najbliżej widziałam brzeg
rzeki, za którym rozciągała się okazała, niezasiana niczym łąka o jasnozielonej
trawie. Pasły się na niej różne zwierzęta – przypuszczałam, że w większości
były to krowy, choć z powodu odległości nie mogłam być w stu procentach pewna.
Za nimi, jeszcze dalej, widziałam dachy jakiejś osady – były niewysokie, jakby
lekko żółtawe, to pewnie słońce tak się od nich odbijało. Z kominów unosił się
dym, który dowodził, że tam, w tej osadzie, toczyło się normalne, codzienne
życie. A jeszcze dalej nad całym tym krajobrazem – zadbanymi domkami, zielonymi
łąkami i zadbanymi, uprawnymi polami – górował wysoki, ciemny, ośnieżony na
szczycie łańcuch górski, u którego podnóża musiało być wiecznie ciemno. Gdy
wytężyłam wzrok, wydało mi się, że na jednym z górskich zboczy przycupnęło coś
przypominającego z tej odległości zamek – przysięgłabym, że odróżniałam
strzeliste wieże, doskonale wpisujące się w górski krajobraz, a także blanki
wieńczące mury obronne. Całość pogrążona była w cieniu rzucanym przez
wyrastający niedaleko szczyt, który zdawał się sięgać samego nieba, a jego
czubek niknął w chmurach.
Wyglądało to dosyć niepokojąco; musiałam
przyznać, że aż przeszły mi po rękach ciarki. Gdybym zobaczyła coś takiego
gdzieś w moim świecie, wyśmiałabym ten krajobraz, ale tutaj, w Oz, pasował
doskonale. I rozumiałam, że w zamieszkujących krainę na zachodzie Winkach mógł
on wzbudzać strach.
– Szaleńcze góry – odezwał się Noah, stając obok
mnie. – Tam właśnie stoi zamek Czarownicy z Zachodu. Powiadają, że w północnej
wieży urządziła loch dla swoich największych wrogów. Są w nim zakratowane okna,
ale i tak cały dzień jest ciemno, tak duży cień rzuca szczyt, przy którym stoi
wieża.
– To prawda? – Rzuciłam mu niespokojne
spojrzenie. Noah wzruszył ramionami, wpatrzony w krajobraz przed nami.
– Nie wiem, panienko. Nikt, kto tam trafił, nie
przeżył wystarczająco długo, by o tym opowiadać.
Znowu przeszły mnie ciarki. Czy ten człowiek
specjalnie to robił, żeby mnie wystraszyć?
– Mam nadzieję, że nie ucierpiała panienka za
bardzo podczas ataku wron. – Po chwili milczenia Noah wskazał moje ręce. – To
musiało być całkiem nowe przeżycie. Niestety, w Oz takie rzeczy zdarzają się aż
zbyt często.
– Tak, wiem. – Kiwnęłam głową. – Dotarłam do
Emerald City aż z kraju Manczkinów. Uwierz, miałam po drodze sporo przeżyć.
Zdążyłam przywyknąć. I dziękuję za troskę, ale nic mi nie jest. To tylko
powierzchowne zadrapania, nic, czym należałoby się martwić.
– Też tak powiedziałem Jackowi. – Zaklęłam w
myślach, gdy Noah uśmiechnął się lekko, odsłaniając dziąsła pozbawione zębów.
Cholera. I jeszcze w dodatku o mnie rozmawiali! – On za bardzo się martwi, ale
widziałem, jak poradziła sobie panienka z tymi wronami. Pasujecie do siebie z
Oz.
Parsknęłam śmiechem, nie mogąc się powstrzymać.
Fakt, że pasowałam w Oz, byłby ostatnim, co mogłoby mi przyjść do głowy. Może i
mój ojciec był Czarnoksiężnikiem, może i moja matka była Czarownicą z Południa,
ale to jeszcze nie oznaczało, że sama też należałam do tego miejsca!
Zawahałam się, przypominając sobie nagle słowa,
którymi obdarzyła mnie jakiś czas temu Annabelle, tuż po tym, jak się
poznałyśmy. Była wtedy przekonana, że pochodziłam z Oz, bo było we mnie coś, co
wydawało jej się… tutejsze? To było naprawdę dziwne. Przecież nie mogłam mieć w
sobie nic z Oz tylko dlatego, że moja matka stąd pochodziła!
Odgoniłam się ręką od jakiejś natrętnej
pszczoły, która próbowała usiąść mi we włosach, po czym odpowiedziałam
spokojnie:
– Staram się radzić sobie wszędzie, niezależnie
od świata, w jakim się znajduję. – Po czym dodałam, mając nadzieję, że uda mi
się tym zmienić temat: – Długo będziemy płynąć przez kraj Winków?
– Nie ma wyraźnej granicy pomiędzy nim a krajem
Kwadlingów, ale poza zasięg czarów Czarownicy z Zachodu powinniśmy wypłynąć
gdzieś jutro pod wieczór – odparł konkretnie Noah, od razu domyślając się, o co
pytałam. – A przynajmniej tak było jeszcze niedawno, bo ostatnio Czarownica
robi się coraz bardziej bezczelna. Wszyscy zresztą obawiają się, że gdy
ostatecznie zniknie u niej obawa przed Czarownicą z Południa, weźmie we
władanie również kraj Kwadlingów. Ona chyba jednak cały czas obawia się, że
Czarownica z Południa mogłaby kiedyś wrócić i się z nią wtedy rozprawić.
Dookoła było spokojnie i cicho, dlatego tym
wyraźniej w tej ciszy usłyszałam jakiś dziwny szum. Zignorowałam go jednak,
uznając, że to mnie pewnie coś się wydawało. Chlasnęłam uporczywą pszczołę
ręką, a po chwili cofnęłam się gwałtownie, unikając kolejnej, która
najwyraźniej próbowała mi wlecieć do ust.
– Ale mam nadzieję, że już więcej niespodzianek
nie czeka nas po drodze – zaśmiał się po chwili Noah, nie dostrzegając moich
akrobacji. – Skończyło nam się paliwo do miotacza ognia.
– Skąd w ogóle je mieliście? – zapytałam z
ciekawością. Noah rzucił mi protekcjonalne spojrzenie.
– Moja droga, jakimż byłbym handlarzem, gdybym
nie umiał załatwić sobie porządnej broni do obrony? Pochodzi z waszego świata,
to oczywiste. Ale poza tym, pozwoli panienka, że zostawię tożsamość moich
dostawców dla siebie.
Z powagą pokiwałam głową, dochodząc do wniosku,
że handel w Oz to najwyraźniej był bardzo serious
business. Nie zamierzałam w końcu wtrącać się w nie swoje sprawy, skoro
najwyraźniej handel między światami był tu czymś, o czym nie mówiono za głośno
– w końcu wcześniej zauważyłam to już choćby na przykładzie Jacka.
Krzyknęłam, gdy poczułam paskudne ukłucie na
lewej ręce. Odruchowo uderzyłam w to miejsce dłonią, po czym stwierdziłam, że
zabiłam pszczołę, której wcześniej udało się mnie użądlić. Ta pszczoła była
jednak dziwna – cała czarna, bez widocznych pasków, mocno połyskująca, jakby
wypolerowana. Podniosłam ją na dłoni, przyglądając się jej uważnie, i dopiero
wtedy Noah też się nią zainteresował.
– Czarna pszczoła. To zły omen – zawyrokował,
zabierając ode mnie truchło owada i wyrzucając je za burtę do wody. Rzuciłam mu
zaskoczone spojrzenie.
– Zły omen? To znaczy czego?
Zanim Noah zdążył odpowiedzieć, sama
zorientowałam się, czego złym omenem mogła być czarna pszczoła. To było takie
proste.
Czarna pszczoła była złym omenem roju czarnych
pszczół.
Już od dłuższej chwili słyszałam ten dźwięk –
szum, głośniejszy z każdą chwilą – próbowałam go jednak ignorować, dochodząc do
wniosku, że to pewnie jakiś mój omam słuchowy. Przekonałam się jednak, że to
nie był omam, gdy tylko na statek spadła chmara czarnych pszczół, a cały pokład
wypełnił się donośnym bzyczeniem owadów.
Krzyknęłam, ręką próbując opędzić się od owadów,
nie było to jednak takie proste; chociaż początkowo nie było ich dużo, a w
każdym razie na tyle, że nie groziło nam żadne niebezpieczeństwo, wkrótce od
zachodu nadciągnęła odsiecz w postaci czarnej chmury. Pszczół było zatrzęsienie
– byłam pewna, że gdy już dotrą do statku, całkowicie obsiądą jego i jego
pasażerów. Narastający szum wdarł się nam w uszy i ostrzegł o zbliżającym się
niebezpieczeństwie.
– Do kajut! – krzyknął Noah, natychmiast
porzucając miejsce przy moim boku. – Wszyscy do kajut! Zaryglować drzwi,
pozamykać okna! No już…!
Hipnotycznie wpatrzona w rój pszczół, płynący po
niebie prosto w naszą stronę, pewnie nie ruszyłabym się z miejsca, gdyby Noah
nie chwycił mnie za rękę i nie pociągnął w stronę schodów prowadzących na dolny
pokład. Poddałam się temu bez oporów, nadal zbyt zdziwiona całą sytuacją, by
móc jakoś racjonalnie zadziałać.
Pszczoły. Czarne pszczoły. Leciały właśnie w
naszą stronę, planując desant. Takie rzeczy tylko w Oz!
W połowie drogi do schodów zatrzymałam się
gwałtownie, a kiedy Noah pociągnął mnie przed siebie, zaryłam obcasami w
podłogę, równocześnie rozglądając się dookoła. Jack. Jack musiał tu przecież
gdzieś być, nie mogłam uciekać bez niego!
– Pospiesz się, dziewczyno, nie mamy czasu! –
Noah z tego zdenerwowania przeszedł nawet na formę „ty”. I dobrze.
– W takim razie idź. – Wyszarpnęłam rękę z jego
uścisku i cofnęłam się o krok. – Ja muszę jeszcze coś sprawdzić!
Przebiegłam kilka kroków, rozglądając się po
pokładzie w poszukiwaniu znajomej, ciemnej czupryny. Potrącił mnie jakiś
biegnący na dół marynarz, ledwie udało mi się wyminąć drugiego, a potem
rozproszyłam się, gdy spojrzałam w niebo.
Pszczoły. Całe mnóstwo pszczół. Jakoś nie miałam
wątpliwości, że to znowu sprawka Czarownicy z Zachodu. Czy ona zwariowała? Po
co to robiła?
Były już na tyle blisko, że mogłam w tej chmurze
rozpoznać pojedyncze osobniki. Było ich naprawdę mnóstwo. I jeszcze parę
sekund, a miały dotrzeć na pokład i zażądlić nas wszystkich na śmierć!
– Dorothy! Co ty tutaj robisz, zmiataj do
środka! – Jack chwycił mnie za ramiona i popchnął przed siebie, w stronę
zejścia pod pokład. W tej samej chwili na dół zbiegł ostatni marynarz, a rój
pszczół opadł na statek, zamykając nas w ciemnym, brzęczącym wirze.
Krzyknęłam, odruchowo robiąc krok w tył;
odniosłam wrażenie, że pszczoły kłębiły się głównie przy wejściu na dolny
pokład, jakby chciały dostać się do marynarzy, wokół reszty pokładu natomiast
było ich znacznie mniej. Zauważył to również Jack, chwytając mnie za rękę i
odciągając od wejścia na dolny pokład, ale ściągnęliśmy na siebie uwagę reszty
pszczół, oganiając się od nich rękami. Pobiegliśmy ku tyłowi statku, a pszczół
wokół nas z każdą chwilą było coraz więcej. Machnęłam desperacko ręką, gdy
poczułam kolejne ukłucie na lewym ramieniu, a jeszcze jedno w okolicach szyi; o
mało nie zabiłam się o stopień schodów, których w tym czarnym wirze nie
zauważyłam, a dopiero potem zorientowałam się, gdzie prowadził mnie Jack.
Wpadliśmy do jakiegoś pomieszczenia, a Jack
zatrzasnął za nami drzwi, po czym zajął się zabijaniem tej resztki pszczół,
która wleciała za nami. Zarobiłam jeszcze jedno ukąszenie, poza tym jednak
udało nam się ich pozbyć. Ręce Jacka wyglądały pięknie: były pożądlone w kilku
miejscach, a w dodatku dosyć mocno spuchły. Przyjrzałam się temu z pewnym
niepokojem.
– Jesteś uczulony? – zapytałam, podnosząc głos,
żeby przekrzyczeć rozbrzmiewające za drzwiami brzęczenie pszczół. Jack spojrzał
ze zdziwieniem na swoje ręce.
– Co takiego?
– Uczulony. No wiesz. Wstrząs anafilaktyczny,
duszności, kołatanie serca, obrzęk, swędzenie… Tego typu przyjemne rzeczy. –
Podrapałam się po jednym z użądleń, widząc, że Jack zupełnie nic sobie z tego
nie robił.
– Nie zawracaj sobie głowy głupotami, Dorothy –
polecił mi szorstko, odwijając rękawy koszuli, żeby zakryć pożądloną skórę.
Tak, to na pewno miało poskutkować ich natychmiastowym zniknięciem. – Musimy
raczej wymyślić, jak pozbyć się pszczół. Statek nie może płynąć sam!
– Gdzie my w ogóle jesteśmy? – Dopiero w tamtej
chwili rozejrzałam się dookoła, stwierdzając, że w pomieszczeniu, do którego
trafiliśmy, panował półmrok. Pamiętałam schodki… Zapewne te, które prowadziły
na górny pokład. A więc kajuta kapitana! Najwidoczniej Noah odruchowo uciekł na
dół z resztą marynarzy, byliśmy więc w jego sypialni sami. Byłam ciekawa, jak
mogła wyglądać, więc zrobiłam kilka kroków do przodu.
W zasadzie nie było w niej nic specjalnego,
oprócz tego, że była urządzona nieco większą ilością mebli niż kajuty na dolnym
pokładzie i miała trochę większe wymiary. Pod boczną ścianą stała wąska koja,
zaś naprzeciwko coś w rodzaju biurka z mnóstwem papierzysk na blacie. Całości
obrazu dopełniała drewniana skrzynia ustawiona pod niewielkim, okrągłym
okienkiem i miska oraz dzbanek z wodą na niewielkim stoliku przy łóżku.
– Kajuta Noah – mruknął Jack, odsuwając mnie od
drzwi. – Sprawdź, czy okno jest szczelne, ja zatkam szpary w drzwiach. Nie
chcemy, żeby pszczoły się tutaj przecisnęły.
Podbiegłam do okna, za którym niewiele było
widać: niemalże całe zostało oblepione przez te paskudne, czarne, błyszczące
pszczoły. Na szczęście jednak wyglądało na to, że było dokładnie zamknięte i
szczelne. Na wszelki wypadek podłożyłam w szparę jakiś ciuch, który znalazłam
na fotelu przy biurku, nie wyglądało jednak na to, by było to konieczne. Jack
uszczelnił dziury pod drzwiami i do mnie podszedł.
– Dlaczego ona to w ogóle robi? – zapytałam z
irytacją, nadal nie mogąc oderwać wzroku od pszczół. – To sprawka Czarownicy z
Zachodu, prawda?
– Oczywiście. Musiała się dowiedzieć, że
płyniemy tym statkiem. A raczej że ty nim płyniesz. – Jack był całkowicie
spokojny, gdy mówił te słowa, nie miałam pojęcia, jakim cudem, skoro mnie
natychmiast serce zabiło szybciej i zaczęłam się denerwować.
– Jak to? Niby skąd?! – zawołałam, wyprowadzona
z równowagi. – I dlaczego, do cholery, one wszystkie tak bardzo chcą mnie
zabić?!
– Bo jesteś zagrożeniem, Dorothy, przecież to
oczywiste. – Jack podszedł bliżej, chwycił mnie za ramiona i do siebie
odwrócił. Nie dość, że miał rozciętą wargę, to jeszcze teraz doszły do tego
opuchnięcia po żądłach pszczół. Zdecydowanie musiał mieć jakiś, na szczęście
lekki, rodzaj uczulenia. – Zwłaszcza po tym, jak zabiłaś Czarownicę ze Wschodu.
Ta wiadomość rozeszła się już po całym Oz, możesz być pewna. Nic dziwnego, że
Czarownica z Zachodu tym bardziej uznała, że jesteś niebezpieczna. Chce cię
zabić na odległość, żebyś ty nie zdołała zrobić jej krzywdy. Ciekawi mnie
tylko, skąd wie, że płyniemy na Tornadzie,
w końcu nikomu o tym nie mówiłaś, prawda?
Pokręciłam głową. Oczywiście, że nie, w końcu
robiłam z mojej ucieczki pieprzoną tajemnicę. I po co, skoro Czarownica z
Zachodu i tak wiedziała, gdzie mnie szukać?!
– Ty też spuchłaś. – Jack palcem dotknął mojej
szyi, w miejscu, gdzie użądliła mnie pszczoła. Zabolało, więc syknęłam i odsunęłam
się odruchowo. – To chyba nie uczulenie. Prawdopodobnie ten rodzaj pszczół ma
silniejszy jad.
Może i miał odrobinę racji, bo rzeczywiście
miejsca, w których użądliły mnie pszczoły, bolały jak cholera. Zwłaszcza
użądlenie na szyi pulsowało bólem, ciągnęło i sprawiało, że nie mogłam
swobodnie ruszać głową. Jack zmarszczył brwi.
– Nie ruszaj się, Dorothy. Trzeba wyciągnąć
żądło, żeby nie uwalniało więcej jadu. Powinnaś przejrzeć też resztę użądleń,
czy gdzieś nie zostały.
Skąd on to wszystko wiedział? Przygryzłam wargę,
zmuszając się, by się nie ruszać, gdy ponownie przybliżył dłoń do mojej szyi,
po czym ostrożnie wyciągnął żądło. Bolało, ale nie aż tak, jak myślałam, że
będzie bolało.
– Przydałby się też zimny okład – dodał po
chwili, gdy już się ode mnie odsunął. – Ale to może później. Na razie musimy
znaleźć jakiś sposób, żeby pozbyć się pszczół.
Kiedy wyciągnął żądło, nie poczułam się może
lepiej, ale przestało mi być gorzej, a więc to już było coś. Spuściłam wzrok,
by przyjrzeć się pozostałym użądleniom, nie zauważyłam jednak więcej żądeł;
Jack też wyjął sobie ze dwa, nawet się przy tym nie krzywiąc. Rany, on czasami
zachowywał się jak robot.
Do głowy przyszła mi pewna nieprzyjemna myśl i
doszłam do wniosku, że on też musiał wziąć to pod uwagę. W końcu odważyłam się
zapytać:
– Jack, myślisz, że będziemy musieli opuścić Tornado?
Posłał mi ponure spojrzenie, które powiedziało
mi wszystko.
– Skoro Czarownica z Zachodu wie, że tu
jesteśmy, byłoby nierozsądnie zostawać na pokładzie – odparł spokojnie. – Nie
mówiąc już o tym, że narażamy w ten sposób na niebezpieczeństwo całą załogę
Noah.
Pokiwałam głową, bo myślałam dokładnie o tym
samym. Bałam się, że w wyniku któregoś ataku mógłby ucierpieć ktoś na pokładzie
i że czułabym się za to odpowiedzialna. Najmądrzej byłoby więc opuścić statek i
jakoś dać znać Czarownicy, że to zrobiliśmy, tym samym odciągając jej uwagę od
Noah i jego załogi.
Musiałam kompletnie zwariować, skoro myślałam,
że to się uda. Nie zamierzałam wprawdzie wracać z podkulonym ogonem do Emerald
City, ale byłam naprawdę wdzięczna Jackowi za to, że wtedy wyczuł moje intencje
i poszedł za mną. Nie miałam pojęcia, jak poradziłabym sobie sama po
opuszczeniu statku Noah, w samym środku kraju Winków.
Naprawdę cieszyłam się, że Jack był ze mną.
Nawet jeśli robił to na polecenie swojego lub mojego ojca.
Jack podszedł do okienka, bardzo szczelnie od
zewnętrznej strony oblepionego czarnymi pszczołami. Bzyczenie roju z każdą
chwilą stawało się coraz głośniejsze i bardziej natarczywe, jakby na pokład
zlatywało się coraz więcej owadów. Podrapałam się w szyję, na której użądlenie
nadal przypominało o sobie przeszywającym bólem, i stanęłam obok Jacka, chociaż
wcale nie miałam ochoty oglądać tych paskudnych pszczół z bliska.
– Czym normalnie odstrasza się pszczoły? –
zapytałam, jakby uważając, że skoro wiedział o żądłach, powinien wiedzieć i to.
Jack wzruszył ramionami.
– A skąd ja mam to wiedzieć? Nie jestem
pszczelarzem, złotko, tylko łowcą czarownic – prychnął. – Może gdyby
pokombinować coś z wodą…
– Dym! – wykrzyknęłam nagle, przerywając mu w
połowie zdania. – Tego na pewno się używa, żeby odstraszyć owady. Tylko skąd
wziąć dym?
Jack rozejrzał się dookoła, po czym chwycił
leżącą na stoliku lampę i skrzesał ogień. Lampa rzeczywiście dymiła, ale dość
słabo.
– Tak to będziesz je oczadzał do końca świata –
mruknęłam krytycznie. Jack raz jeszcze rozejrzał się dookoła, by w końcu utkwić
wzrok we mnie.
– Pożycz mi swoją kurtkę, Dorothy. – Zdjęłam ją
z siebie bez wahania i mu podałam, gdy tylko poprosił. Jack natychmiast zarzucił
ją sobie na ramiona i głowę. – To jasne, że sama lampa ich nie odstraszy. Na
pokładzie widziałem sporo desek z pozostałości po szalupie ratunkowej. Muszę je
podpalić.
– Podpalić? Oszalałeś? – zapytałam z niesmakiem.
– Po pierwsze, nie uda ci się stworzyć porządnego ognia, a po drugie, chcesz
zrobić ognisko na pokładzie statku?!
Chcesz, żebyśmy wszyscy poszli na dno?!
– Coś trzeba zrobić, a to jedyne, co przychodzi
mi do głowy. Statek jest chyba mniej istotny niż nasze życie, prawda? –
odpowiedział z lekką irytacją Jack, idąc do drzwi. Odruchowo rzuciłam się za
nim. – Poza tym bez trudu rozpalę ognisko, Dorothy. W końcu w tej lampie jest
dość nafty. A ty zostań tutaj, aż na zewnątrz nie zrobi się luźno, dobrze?
Gdy nie odpowiedziałam, nadal nieprzekonana do
tego planu, Jack powtórzył uporczywie:
– Dorothy, obiecaj mi, że tu zostaniesz, póki na
zewnątrz nie będzie bezpiecznie.
– Dobrze już, dobrze – mruknęłam z irytacją. –
Nie jestem głupia, wiem, kiedy mogę pomóc, a kiedy tylko bym przeszkadzała. I
tym razem to jest ta ostatnia sytuacja.
– I dobrze – mruknął jeszcze, po czym wyszedł
szybko, żeby pszczoły nie zdążyły dostać się do kajuty.
Kilka z nich wleciało do środka, zabiłam je więc
czym prędzej, gotowa nie dopuścić do kolejnych użądleń, które bolały jak
cholera. Rzuciłam się potem do okienka, by po ilości pszczół za nim zorientować
się, jak przebiegał plan Jacka. Byłam zdenerwowana, bo zastanawiałam się
ciągle, ile powinnam czekać, zanim uznam, że pszczoły jednak go pokonały i że
powinnam wyjść, żeby go ratować. A przed długi czas nie działo się nic,
pszczoły nie ruszały się spod okna; stopniowo jednak ich bzyczenie zaczęło
jakby tracić na natężeniu, robić się cichsze, jakby bardziej oddalone. W końcu
pojedyncze pszczoły zaczęły się odrywać także od okienka, przy którym stałam,
aż udało mi się zobaczyć, co działo się za nimi – dym unosił się wzdłuż łodzi
długą, gęstą chmurą, zmniejszając widoczność praktycznie do zera.
Serce podskoczyło mi z radości. A więc jednak mu
się udało! Dziwne, że choć przez moment wątpiłam, bo przecież znałam już Jacka
wystarczająco, by wiedzieć, że on zawsze radził sobie w trudnych sytuacjach.
Rzuciłam się do drzwi, gdy tylko ostatnia pszczoła oderwała się od okna i
odleciała, po czym szarpnęłam za klamkę i na wszelki wypadek jednak wyjrzałam
na zewnątrz ostrożnie, powoli.
Dobra nowina była taka, że pszczół tam nie było.
Zła była taka, że duszący, ostry dym unosił się
nad całym pokładem i natychmiast zaczął palić mnie w płuca. Nic dziwnego, skoro
Jack palił resztki jakiejś szalupy, zapewne malowanej farbą powstałą z nie
wiadomo czego. Ciekawe, jak mocno ten dym był trujący!
Nie wahając się ani chwili, rzuciłam się przed
siebie i o mało nie zleciałam ze schodów prowadzących na główny pokład, tak
słaba była widoczność.
– Jack! – zawołałam przed siebie, w dym, który
tłumił moje słowa. – Jack, gdzie jesteś?!
Nie odpowiedział, pobiegłam więc przed siebie
pokładem, w stronę miejsca, z którego, jak mi się wydawało, wydobywał się dym.
Kierunek obrałam dobry, to wiedziałam, bo z każdym moim krokiem gęstniał coraz
bardziej i był coraz bardziej duszący. Ponieważ Jack zabrał mi kurtkę, nie
bardzo miałam w co zawinąć twarz, osłoniłam się więc tylko ramieniem i
lustrowałam uważnie przestrzeń przed sobą, aż oczy zaczęły mi łzawić. Gdzie on
był?!
A może udało mu się zejść na dolny pokład…?
Krzyknęłam, gdy uderzyłam w coś twardego,
niewątpliwie będącego ludzkim ciałem. Chwyciłam go za ramiona i przyciągnęłam
do siebie.
– Jack! – wydarłam się histerycznie, próbując
rozeznać się, w jakim był stanie. – Jack, wszystko w porządku?!
Pokręcił głową, krztusząc się i kaszląc. Bez
słowa więcej pociągnęłam go na górę, z powrotem do kapitańskiej kajuty, bo aż
za dobrze widziałam, że nie wszystko było z nim w porządku. Nawdychał się za
dużo dymu, pewnie chciał się upewnić, że ogień nie zgaśnie, póki wszystkie
pszczoły nie odlecą, i był lekko przyduszony. Musiałam jak najszybciej zapewnić
mu dostęp do świeżego powietrza, przecież nie chciałam go zaczadzić!
Opierał się, nie miał jednak wystarczająco sił,
żeby się ode mnie uwolnić; jakoś udało mi się go wtaszczyć po schodach i po
omacku odnaleźć drzwi do kajuty, po czym wepchnęłam go do środka i sama również
się tam wślizgnęłam. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i rzuciłam na kolana, bo Jack
padł ciężko na podłogę natychmiast, gdy tylko go puściłam.
Przez moment przyglądałam mu się z przestrachem,
nie wiedząc, czy nie powinnam zrobić mu sztucznego oddychania czy czegoś w tym
rodzaju. Kurs pierwszej pomocy przechodziłam dawno i tylko teoretycznie, w
praktyce nie udało mi się wyniesionych stamtąd umiejętności nigdy wykorzystać.
Na szczęście po chwili zaczął znowu kaszleć, co było dobrą oznaką, bo
przynajmniej znaczyło, że żył.
– Po co mnie stamtąd zabrałaś? – wycharczał z
trudem, za to ze złością, która mnie zirytowała. Pieprzony bohater! – Przecież
ten ogień trzeba jeszcze zgasić!
– No, ty byś w każdym razie tego nie zrobił –
prychnęłam. – Co najwyżej udałoby mi się zabić!
– Ja muszę tam wrócić, Dorothy… Bo cała ta łajba
się spali…
– Jack, idioto, nie jesteś w stanie tam wrócić –
warknęłam i zabrałam mu moją kurtkę, po czym odepchnęłam go i wstałam
pospiesznie na nogi. Zanim udało mu się pozbierać, ja byłam już przy drzwiach.
– Ja to zrobię.
Próbował protestować, ale zignorowałam go;
wybiegłam na zewnątrz, pospiesznie zasłaniając twarz kurtką, i z ulgą
stwierdziłam, że nieco się tam przerzedziło, najwyraźniej na rzece zerwał się
wiatr. Ale tylko nieco, dymu nadal było mnóstwo. Zrobiłam krok przed siebie i
zatrzymałam się nagle, z niepokojem wpatrując się w kształt przede mną.
Ktoś tam stał. Chyba człowiek. Chociaż… Przez
dym nie mogłam zobaczyć dokładnie, ale ruchy tego kogoś wydawały mi się dziwne,
a sylwetka zbyt krępa. Już miałam rzucić się do ucieczki, gdy postać zrobiła
krok do przodu i wtedy ją rozpoznałam.
To nie był człowiek.
To była jedna z latających małp.
Najlepiej to by było gdyby wreszcie się pocałowali, albo się ze sobą przespali... Serio, aż mną trzęsie jak to czytam. Chociaż widać, że w każdym razie Dorothy czuje mięte do Jacka, bo myśli, że chciał ją pocałować, więc jestem cała w skowronkach. Na razie to wystarczy, ale jak czegoś nie zdziałają do... 50-60 rozdziału to apopleksji dostanę... :D
OdpowiedzUsuńCzytałam tak i czytałam, aż w momencie z wyjmowaniem żądeł pomyślałam, że z Jacka jest cholerny spartańczyk! Serio, nawet się nie skrzywić? Podziwiam go, naprawdę! :P
Dorothy jak to Dorothy zamiast myśleć poszurała gasić ogień. Istny geniusz! Chociaż teraz pewnie ją porwą i nie będzie tak kolorowo! Ja rozumiem, wszystko mogło pójść z dymem (:P), ale dlaczego?! Dlaczego nie zwołała o pomoc, zamiast rzucać się na ogień z kurtką tak po prostu...? Teraz ją porwie małpa.
Chociaż wreszcie dowiemy się czegoś o Dorothy od tej całej wiedźmy. To dobrze, a jeszcze lepiej, jeżeli Jack ją uratuje (?), to by było trochę seksi... Ale pewnie uratuje ją w jeszcze gorszej sytuacji, więc pozostaje mi żyć marzeniami... :)
A tak odchodząc od tematu.... Annabelle strasznie mi się kojarzy z Aurorą, Bree i Chiarą w jednym... Wiem, gadam jak idiotka i nie na temat, zwłaszcza że dawno jej nie było, ale nie zmienia to faktu, że mam takie wrażenie... Boże, za bardzo się ostatnio nudzę! :D
Pozdrawiam gorąco i czekam na ciąg dalszy, bo tam już chyba na pewno się coś wyjaśni :D
Spokojnie, do 50-60 rozdziału to się jeszcze dużo zdąży wydarzyć, w kwestii romansu też coś na pewno ruszy xd a na razie mięta i napięcie między nimi musi Wam wystarczyć ;P
UsuńE, przecież to nie aż taki ból xd chociaż fakt, jack jest twardy^^
No bo po pomoc musiałaby schodzić pod pokład... A ugasić ogień samemu byłoby szybciej;) no, ale że od razu latająca małpa się pokazała, to już też nie była jej wina;)
Noo, czegoś tam pewnie się dowiecie xd ale gwarantuję, że nie wszystkiego, do wszystkiego jeszcze daleka droga ;> a czy Jack ja uratuje... wiadomo, jaki Jack ma stosunek do Dorothy, na pewno będzie się starał ją chronić za wszelką cenę;)
Czy ja wiem... Aurora była bardziej wredna, ale tępa, Bree w sumie nie jest taka zła, tylko trzeba się umieć do niej zbliżyć, a Chiara miała lepszy charakter xd ale w sumie może tak być, bo ja bardzo lubię tego typu bohaterki ;>
Może i tak, chociaż nie obiecuję ;P całuję!
A ja proszę, błagam: niech się jeszcze nie całują, a tym bardziej coś większego. Ja tak nie chcę. Po prostu uwielbiam, kiedy wszystko się tak powoli rozwija i tak bardzo chcę więcej, że aż drżę. XDD Gdyby się to tak szybko rozwinęło, to, moim zdaniem, wszystko by się popsuło, ten taki trzymający w napięciu klimat.
OdpowiedzUsuńZrobiło mi się szkoda Jacka na początku. Mam nadzieję, że Dorothy w końcu jednak zostanie w Oz. Ogólnie rozdział mi się bardzo podoba, dużo się dzieje (jak zwykle zresztą). Dziękuję Ci, że poprzednim rozdziale Dee wyszła rozprawić się z krukami, bo w tym rozdziale niesamowicie podoba mi się Jack, który narzeka na Dorothy, że nie powinna tak robić itd. Do takich scen warto żyć! :')
Przeczytałam już zapowiedź (rano, jak tylko wstałam) i stwierdzam, że Dorothy zostanie porwana przez tamtą skrzydlatą małpę, jak będzie już z nią lecieć, to Jack wyjdzie kajuty, zobaczy to i pobiegnie ją ratować, a z zapowiedzi wnioskuję, że Dee jednak jest czarownicą, a matka jej o tym nie mówiła. Dziwna mi się wydaje ta Czarownica z Zachodu, taka jakaś mało agresywna, no ale pewnie jeszcze zdąży taka być. Przepraszam za moje domysły, ale ja lubię sobie wyobrażać, co będzie w następnych rozdziałach. (Choć zwykle się mylę).
Dodam jeszcze coś, co było w moim poprzednim, okrutnie usuniętym komentarzu. Po pierwsze, śliczny szablon! Te kolory zwykle nie są ze sobą łączone, ale tutaj tak jakoś dziwnie pasują. Oglądałam też zakładkę "Szablony", tamte też mi się podobają (najbardziej nr 6). Po drugie, masz fajny pomysł z tytułami rozdziałów. Nie wiem czemu, ale ja nie lubię tytułów, w których są tylko numerki. :(((
Znowu się ciut rozpisałam. Pozdrawiam i już czekam na next. :)
Haha, spokojnie, tak prędko to nie będzie xd ci, którzy znają moje wcześniejsze teksty, wiedzą, że mam tendencje do przetrzymywania moich bohaterów tak długo, jak tylko się da xd też lubię to napięcie między bohaterami, także gwarantuję, że będzie go jeszcze sporo.
UsuńTego, czy Dorothy zostanie w Oz, to nawet ja jeszcze nie wiem ;> ale mogę Cię zapewnić, że Dorothy nie zamierza potulnie słuchać Jacka, także pewnie w przyszłości takie sceny jeszcze się zdarzą;)
Aaa, w sumie masz całkiem sporo racji, chociaż Czarownicy akurat nie o to będzie chodziło. To zależy od sytuacji, akurat w tej, z której pochodzi zapowiedź, Czarownica jest panią sytuacji i dlatego jest taka spokojna, ale ona w ogóle jest inna niż Czarownica ze Wschodu, bardziej cywilizowana, może to dlatego;) nie przepraszaj, ja to lubię, bo mogę się dzięki temu dowiedzieć, jak bardzo jestem przewidywalna ;>
Dziękuję:) ja też chyba najbardziej lubiłam szóstkę i pewnie zostałaby na dłużej, gdyby nie fakt, że mam denerwujący zwyczaj nudzenia się szablonami zdecydowanie za szybko;) też nie lubię samych numerków w tytułach i chciałam tutaj właśnie wymyślić coś troszkę bardziej oryginalnego, także cieszę się, że mi się udało:)
Całuję!
Zimą na kanale NBC będzie serial Emerald City :) wyczytałam na filmweb.pl
OdpowiedzUsuńCzytałam już gdzieś o tym właśnie, także szczycę się, że byłam pierwsza xd
UsuńJak zwykle kilka notek to nadrobienia, ale to dobrze, bo wiecej twojego tekstu, pomysłów i najnowszych rewelacji. Spodziewała, sie wlasnie tego, ze Dorothy weźmie sprawę we własne ręce... Cóż, moze ma troche racji co do pozycji kobiet e Oz, ale mysle,ze mężczyźniserio sie ok nia obawiają i powinna sama przyznac, ze całkiem słusznie. Kraina naprawde jest niebezpieczna, a dorothy ma wybitna zdolnosc do pakowania sie w kłopoty i wchodzenia tam, gdzie nie powinna... W dodatku nie zna oz, wiec mogłaby troche pomyśleć, a nie cały czas sie pieklic. Coraz bardziej lubie J, skoro jeszcze z nia wytrzymuje te jej humorki xD. Mogliby sie wreszcie ogarnąć i przejść do rzeczy, ze tak powiem, bo flatycznie niedługo dojdzie do tego, ze sie pocałuja w ostatnim rozdziale xD to juz jest nieco męczące... Albo chcoiaz niech dorothy przyzna wreszcie, ze za nim sZaleje, to opisy beda ciekawsze xD tzn,moze nadal sie z nim kłócić itd, zeby na nie było nudno, ale niech nie ucieka przed nieuniknionym. Mysle, ze teraz zaczyna sie jeszcze lepsza przygoda niz wczesniej. W głębi duszy chciałabym, zeby oboje zostali w Oz, ale nie wiem,czy nie byłoby to zbyt idealne. Wlasciwie bardziej idealne byłoby, gdyby mogło raz mieszkać na ziemi, raz w oz, ale to chyba zbyt małp realistyczne by sie wydawało... Zbyt bardzo szczęśliwe. Ok, chba wybiegam zbyt daleko w przyszłość, na razie trzeba sobie poradzić z kolejnymi sztuczkami czarownicy z zachodu. Nie podoba mi sie obecnosc małpy... Mam nadzieje, ze Jackkowi nic sie nie stanie, bo chyba bym Ci tego nie darowała, sorry xD zapraszam na zapiski-condąwiramurs.blogspot.com na nowosc
OdpowiedzUsuńNo to mogę się tylko cieszyć, że to nadrabianie u mnie nie jest przesadnie uciążliwe;) też mi się wydaje, że ta dyskryminacja kobiet w Oz ma sporo wspólnego z warunkami tam panującymi, ale cóż, Dorothy ma na ten temat własne zdanie. Nie przegadasz xd W ostatnim rozdziale to na pewno nie, spokojnie, rzecz w tym, że okoliczności ich pierwszego pocałunku mam obmyślone już dawno i po prostu fabuła musi jeszcze trochę popędzić do przodu, zanim do tego dojdzie. Zresztą same zobaczycie i mam nadzieję, że Was takie rozwiązanie nie rozczaruje ;> a, że się przyzna przed sobą, to niedługo, dużo więcej czasu Dorothy będzie potrzebowała, żeby przyznać się do tego przed Jackiem xd sama jeszcze nie jestem pewna, jak będzie wyglądało ich zakończenie, możliwe, że będzie otwarte, ale sama też czasami próbuję ich sobie wyobrazić zarówno w Oz, jak i na Ziemi. Kiepsko mi wychodzi^^ Jack musi żyć, w końcu jest tu moją ulubioną postacią ;P
UsuńCałuję!