26 lipca 2014

20. Dorothy i dzielnica portowa

Nie miałam z kim porozmawiać ani wyjaśnić całej sytuacji, bo Jack siedział nadal w lochach, a tata zamknięty w gabinecie rozmawiał z Charlesem, więc wariowałam samotnie w mojej sypialni, nie mogąc usiedzieć w miejscu. Niemalże nie tknęłam śniadania, które mi przyniesiono, bo z nerwów nie mogłam niczego przełknąć. Tego wszystkiego było stanowczo za dużo, a wisienką na torcie było odkrycie, że moja matka mogła być Czarownicą z Południa.
Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, okazało się, że miało to zaskakująco wiele sensu. W końcu zakładając, że wraz z nim trafiła do Oz, gdy miałam dziewięć lat, mogło to oznaczać, że tata nie został tak po prostu Czarnoksiężnikiem, a raczej stał się nim dzięki czarom Czarownicy z Południa. Poza tym tłumaczyło to również, jak tata dostał się do Oz z Kansas.
Ale nie tylko to. Gdyby moja mama rzeczywiście była Czarownicą z Południa, byłoby to doskonałym wyjaśnieniem dla jeszcze jednej kwestii.
No bo jakim cudem właściwie byłam otoczona zaklęciem ochronnym?
Czarownica ze Wschodu powiedziała, że to było bardzo silne zaklęcie. Ja z kolei zaklinałam się, że była ona pierwszą czarownicą, jaką w życiu spotkałam. A co, jeśli to nie była prawda, tylko jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam? Co, jeśli mama, tak na wszelki wypadek, otoczyła mnie zaklęciem ochronnym, zanim odeszła?
Ponieważ nie mogłam dłużej usiedzieć w mojej sypialni, zabrałam żakiet i wyszłam na korytarz, po czym poszukałam drogi na zewnątrz. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza, a poza tym pomyślałam, że mogłam odwiedzić jedyną osobę poza murami pałacu, którą znałam. Wprawdzie Annabelle nie była moim ulubionym towarzyszem, zwłaszcza po jej ostatnim wyskoku, ale jednak lepszym niż żaden.
Klucząc korytarzami w stronę wyjścia, po dłuższym namyśle uznałam jednak, że to przecież nie było możliwe. A przynajmniej ta część o otoczeniu mnie zaklęciem ochronnym przed odejściem rodziców. Przecież Jack mówił mi kiedyś, że w moim świecie magia nie działała. Mama nie mogłaby na mnie tam rzucić niczego, nie mogłaby zrobić najmniejszej sztuczki, nie mówiąc już o potężnym zaklęciu ochronnym.
Przynajmniej według słów Jacka.
Udało mi się w końcu wydostać na ulicę, na której nie było już żadnych śladów po ataku latających małp z poprzedniego dnia. Ruch był duży, przeciskałam się między ludźmi, idąc w dół ulicą, do jednej z bocznych uliczek, gdzie w jednym z zajazdów zatrzymała się Annabelle – tyle wiedziałam. Drogę znałam bardziej intuicyjnie niż z autopsji, bo wcześniej tam nie byłam, byłam jednak przekonana, że wcześniej czy później trafię. A miałam przecież czas.
Gwar w mieście był niesamowity, pod tym względem Emerald City na pewno stanowiło dla mnie namiastkę Nowego Jorku. Miałam wrażenie, że poza późną nocą ulice tego miasta nigdy nie były puste. Przejeżdżało nimi sporo powozów – w lepszym lub gorszym stanie, prywatnych bądź należących do jakichś urzędników miejskich – i trzeba było bardzo uważać przy przechodzeniu na drugą stronę, żeby nie zostać stratowanym przez konia. Kiedy w końcu dotarłam na miejsce, miałam wrażenie, że podczas tej wędrówki uruchomiłam wszystkie moje dawno uśpione umiejętności nabyte podczas dojazdów do pracy w Nowym Jorku.
Annabelle zatrzymała się w niedrogim zajeździe w bocznej uliczce, przy targu warzywnym, o niezbyt miłej obsłudze; podobno plusami za to były przestronne pokoje i smaczne jedzenie. Zajazd mieścił się w jednej z wysokich, szarozielonych kamienic, był oznaczony drewnianym, niewielkim szyldem, w środku znajdowała się tradycyjna knajpa wyposażona w drewniany bar, drewniane stoliki i drewniane krzesła, a drewniane schody prowadziły do pokoi na górze. Zgodnie z instrukcjami właściciela skierowałam się od razu na górę i zapukałam do odpowiednich drzwi, czekając, aż Annabelle mi otworzy.
Zrobiła to niemalże natychmiast, jakby się kogoś spodziewała. Na mój widok jednak wyraźnie zrzedła jej mina.
– Ach, to ty – mruknęła, zawahała się chwilę, po czym chwyciła mnie za rękę i wciągnęła do pokoju. Bardzo szybko z powrotem się ożywiła, ale już nawet mnie to nie zdziwiło, w końcu Annabelle tak już miała. – Czy skoro Jacka tu nie ma, to znaczy, że nadal siedzi w lochach? Będą go chcieli zabić? Coś w ogóle udało ci się zrobić?!
Na pewno nie więcej niż tobie, pomyślałam kąśliwie, zirytowana pretensją w jej głosie. W końcu to Annabelle udało się go wsadzić do lochu.
– Spokojnie, nie zabiją go. – Weszłam głębiej do pokoju, zaś Annabelle zatrzasnęła za mną drzwi. Rozejrzałam się uważnie dookoła; pomieszczenie rzeczywiście było spore, deski na podłodze nie lśniły nowością, ale były czyste, mocno wyszorowane; stał na nich kwadratowy, nieduży stół i dwa krzesła, pod jedną ścianą gnieździło się wąskie, choć dwuosobowe łóżko, a pod drugą znajdował się niewielki kominek. Po namyśle usiadłam przy stole, kątem oka dostrzegając jeszcze drewnianą skrzynię w nogach łóżka, na której przysiadła Annabelle. – Póki co jest jeszcze w lochu, ale pewnie wkrótce go wypuszczą.
Przez otwarte okno dobiegały mnie odgłosy ulicy – słyszałam przekupki przekrzykujące się na targu warzywnym i końskie kopyta walące o bruk głównej drogi. Nie dziwiłam się jednak otwartemu oknu, bo pomimo zimnego kominka w pokoju było zaskakująco ciepło. Sądząc po topografii i zapachach, jakie do nas docierały – nie były niemiłe ani bardzo mocne, ale mimo wszystko kojarzyły mi się z jedzeniem – pokój Annabelle znajdował się nad kuchnią.
– I to wszystko? – prychnęła zielarka, odrzucając na plecy rude włosy. – Nie dostanę żadnych szczegółów? Musiałaś przecież dowiedzieć się czegoś więcej, inaczej Czarnoksiężnik tak po prostu by go nie uniewinnił. Co to było?
Potrzebowałam chwili, żeby przypomnieć sobie, po co właściwie przyszłam do Annabelle. Nie warto było raczej zostać w sypialni i poużalać się trochę nad sobą?
– Annabelle, nie wiem, dlaczego Jack nie powiedział ci całej prawdy, ale skoro on tego nie zrobił, ja też nie zamierzam – odpowiedziałam w końcu ostrożnie. – To nie moja sprawa i nie leży to w mojej gestii. Zapytaj go sama, jak już wyjdzie.
Rzucił mi niezadowolone spojrzenie.
– Ale to nie w porządku…
– Słuchaj, sama jesteś sobie winna, okej? – przerwałam jej z irytacją, bo absolutnie nie miałam ochoty słuchać jej biadolenia. – W końcu to ty całkowicie bezmyślnie poleciałaś do strażników z tymi rewelacjami o Jacku, a potem to ja musiałam go ratować. Więc wybacz, że nie chcę o tym z tobą rozmawiać, ale zaczynam mieć wątpliwości, czy można ci powierzyć jakikolwiek sekret.
Mina zbitego psa, którą następnie przybrała, powiedziała mi wszystko na temat charakteru Annabelle. Cofam moje wcześniejsze słowa, ona z Jackiem zupełnie do siebie nie pasowali. Na jego miejscu zabiłabym ją już dawno temu, tak zmienne miała humory.
– Mówiłam ci już, to był odruch – bąknęła, jakby nieco skruszona. – Nigdy nie chciałam, żeby mu się coś stało… Miałam nadzieję, że najwyżej wyrzucą go z miasta, ty musiałabyś tu zostać, a ja wtedy poszłabym za nim…
– Annabelle, mam tego serdecznie dość – przerwałam jej stanowczo, nieco surowo, podnosząc obydwie ręce przed siebie tak, jakbym chciała się przed nią obronić. – Powtórzę to ostatni raz, bo najwyraźniej masz jakieś problemy z przetwarzaniem ludzkiej mowy. Między mną a Jackiem niczego nie ma i nie będzie. Nie staram się o to, nie zabiegam o niego, nie próbuję go zachęcać, bo wiem, że to bez sensu. Planuję wrócić do mojego świata, a on zostanie tutaj, więc nie musisz starać się nas rozdzielać, bo prędzej czy później ja sama to zrobię. Czy to jest jasne?
Przez moment widziałam w jej oku iskierkę buntu, jakby chciała się sprzeciwić moim słowom, szybko jednak, na szczęście, ta iskierka zgasła, bo inaczej pewnie Annabelle ostatecznie wyprowadziłaby mnie z równowagi. A po chwili zielarka odpowiedziała już całkiem spokojnie:
– Oczywiście, masz rację, Dorothy. W każdym razie dziękuję, że przyszłaś tu i przekazałaś mi wieści o Jacku. Wariowałam, nie wiedząc, co się z nim stanie.
– To nic takiego – mruknęłam. W końcu wcale nie przyszłam do niej, żeby przekazać jej tę radosną nowinę. – A tak poza tym… Mogę cię o coś zapytać?
– Pewnie. – Annabelle wzruszyła ramionami, rozsiadając się wygodniej na kufrze i plecami opierając o łóżko. Miałam wrażenie, że w tej pozie było dużo więcej pewności siebie, niż miała jeszcze chwilę wcześniej. Zapewne miało to jakiś związek z moimi zapewnieniami dotyczącymi Jacka, w związku z czym miałam tylko nadzieję, że uda mi się ich dotrzymać. – Pytaj, o co chcesz. I tak nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć.
Odwdzięczać powinien mi się raczej Jack, pomyślałam, ale on na pewno nie był skłonny do podziękowań, ani wtedy, kiedy dowiedział się, że zamierzam ujawnić całą prawdę dotyczącą jego ucieczki, ani już po jego bliskim, miałam nadzieję, wyjściem z aresztu. Jack i tak był na mnie wściekły za to, że ujawiłam prawdę. Trudno. Mogłam żyć z jego wściekłością.
Gorzej, gdybym niczego nie zrobiła, a jego powiesili. Z tym już chyba nie mogłabym żyć.
– W drodze tutaj miałam pewien… dziwny sen. – Potrzebowałam chwili, żeby upewnić się, że chciałam jej o tym powiedzieć. Upewniłam się, że nie chciałam, w związku z czym odpowiedziałam niemalże natychmiast, uznając, że gdybym nad tym dłużej myślała, pewnie w ogóle bym się nie odezwała. – Zastanawiałam się, czy on mógł… mógł być prawdziwy.
Chodziło mi to po głowie od spotkania z tatą i późniejszego odkrycia, że Czarownica z Południa mogła być moją matką. A chociaż nie potrafiłam uwierzyć, że mogłabym rzeczywiście rozmawiać podczas tych snów z matką – to było zbyt niedorzeczne nawet jak na Oz – musiałam znaleźć jakieś inne racjonalne wyjaśnienie nieobejmujące faktu, że zwariowałam, ani że były to zwykłe sny. O tym akurat zdążyłam się już przekonać – w Oz nic nie było zwykłe.
Annabelle zastanawiała się nad problemem uczciwie, przez dłuższą chwilę. W końcu zapytała:
– Kiedy dokładnie miałaś ten sen i o czym on był?
Skrzywiłam się, bo wcale nie chciałam jej odpowiadać, odpowiedziałam jednak.
– Wtedy, kiedy leżałam w makach, zanim mnie stamtąd nie zabraliście. Śniło mi się, że rozmawiam z moją mamą, ale to niemożliwe, bo ona nie żyje od piętnastu lat.
– Zaraz… Kiedy leżałaś w makach? Jesteś pewna, Dorothy?
Wzruszyłam ramionami. Pytania i nagłe ożywienie Annabelle były co najmniej dziwne, ale co, miałam kłamać? Nie lubiłam tego robić częściej, niż to było konieczne.
– Nie, to niemożliwe. – Annabelle po chwili milczenia machnęła lekceważąco ręką. – W pierwszej chwili pomyślałam o wywarze snu, ale tutaj to w ogóle nie ma zastosowania.
– To znaczy? – Nie byłabym sobą, gdyby mnie to nie zainteresowało. – Co to jest wywar snu?
– Mówi się, że trujące maki można spreparować tak, żeby je wypić – wytłumaczyła Annabelle niechętnie. Wyglądała tak, jakby żałowała, że w ogóle zaczęła ten temat. – Podobno jeśli zna się sposób, można uwarzyć z nich wywar, po wypiciu którego widzi się przyszłość. Ale to tylko legenda, Dorothy, głupia bajka. Nikomu nigdy się to nie udało, chociaż, jak w przypadku większości legend, znaleźli się ludzie, którzy chcieli sprawdzić, czy to prawda. Bardzo źle kończyli.
– Umierali? – dopowiedziałam, kiedy zamilkła. Kiwnęła głową.
– Trujące maki są bardzo niebezpieczne, Dorothy. Miałaś naprawdę sporo szczęścia, że udało nam się ciebie stamtąd wyciągnąć. A to tylko przy wdychaniu ich zapachu. Pomyśl, co może dziać się z ludźmi, którzy wypili je uwarzone. Nigdy osobiście tego nie widziałam, ale słyszałam różne historie. To podobno nie jest miły widok.
– A ty? Potrafiłabyś je uwarzyć? – zapytałam właściwie wbrew sobie. Annabelle prychnęła z niedowierzaniem.
– Ja? Zwariowałaś? Nigdy w życiu. Mówi się, że tylko najpotężniejsze czarownice to potrafią. Ale, naprawdę, to tylko głupia historia, Dorothy. Oz jest dziwne, ale nie aż tak. Nigdy wcześniej nie słyszałam o czymś takim, żeby sny, no wiesz… miały coś wspólnego z rzeczywistością. Jasne, często się zdarza, pewnie nawet w twoim świecie, że podświadomie sny ukazują nam coś, o czym dużo myślimy, prawda? Ale jeśli twoja mama nie żyje, a pokazała ci się we śnie… Nie sądzę, żeby to oznaczało coś więcej, przykro mi.
Przygryzłam wargę, myśląc intensywnie. Jak miałam jej cokolwiek wytłumaczyć, równocześnie nic nie mówiąc? Nie ufałam Annabelle na tyle, żeby jej się zwierzać, ale równocześnie była przecież zielarką, na pewno wiedziała sporo o rzeczach, o których ja nie miałam pojęcia.
– A gdyby… ona żyła? – zapytałam więc w końcu ostrożnie. – Moja mama? Czy to miałoby jakieś znaczenie?
Annabelle bezradnie rozłożyła ręce.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem, Dorothy. Nie jestem specjalistką w kwestii snów, wiesz? W każdym razie mam wrażenie, że z moją pracą, z zielarstwem, nie ma to zbyt wiele wspólnego. Pewnie, istnieją zioła, które po podaniu mogą wywołać różne dziwne sny, ale one raczej się nie sprawdzają, to po prostu zwykłe koszmary. Czemu właściwie o to pytasz?
No właśnie, po co właściwie o to pytałam? Nie mogłam poczekać paru godzin, żeby wyjaśnić ten temat w cztery oczy, z ojcem? Bez sensu był sam mój pomysł przyjścia do Annabelle i opowiadania jej takich rzeczy. Obawiałam się trochę, że przy pierwszej okazji wygada o tym Jackowi.
– Bez powodu. – Wzruszyłam ramionami, starając się zabrzmieć obojętnie. – Widzisz, kiedy od piętnastu lat myślisz, że twoja matka nie żyje, a potem nagle rozmawiasz z nią w bardzo realistycznym śnie, chwytasz się każdej możliwości. Masz rację, Oz jest dziwne, wydawało mi się, że tutaj wszystko jest możliwe.
– Naprawdę mi przykro, Dorothy. – Annabelle spojrzała na mnie z żalem. – Ale nawet Oz nie potrafi wskrzeszać zmarłych.
Kiedy jakiś czas później opuściłam zajazd, w którym zatrzymała się Annabelle, i skierowałam się z powrotem w stronę pałacu, wcale nie miałam mniejszego mętliku w głowie, niż kiedy do niej szłam. Przeciwnie, był jeszcze większy. Nie odważyłam się zapytać, czy miał jakieś znaczenie fakt, że moja matka być może była jedną z czterech najpotężniejszych czarownic w Oz, bo nie chciałam zdradzać jej za dużo, a przecież mogła to być w tym temacie bardzo istotna informacja.
Włożyłam ręce do kieszeni żakietu i skierowałam się na południowy–zachód, odbijając z głównej alei, na której nadal było bardzo tłoczno, w prawo, w ulicę obiegającą biały mur wybudowany wokół pałacu. Z jednej strony chciałam już wrócić i porozmawiać z ojcem, a z drugiej trochę się tego bałam, dlatego pomyślałam, żeby jeszcze trochę pospacerować po mieście. Ciągnęło mnie w stronę dzielnicy portowej, nic dziwnego więc, że to tam skierowałam swoje kroki, w zasadzie w ogóle o tym nie myśląc.
Nie wiedziałam dokładnie, gdzie iść, intuicja podpowiadała mi jednak kierunek na podstawie wcześniejszych rozmów z Christianem i Charlesem odnośnie do tej dzielnicy. Kolejne uliczki Emerald City przypominały mi stare dzielnice europejskich miast, które często widywałam na zdjęciach, bo odwiedzić Europy nigdy mi się nie udało. Końskie kopyta stukały o bruk, gdy jeźdźcy przejeżdżali ulicą, a nieliczni przechodnie wymijali mnie obojętnie, zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia, gdy dotarliśmy do Emerald City. Teraz nikt mnie już nie poznawał i dla nikogo nie stanowiłam atrakcji. Jakieś bawiące się dziecko wyskoczyło na ulicę i o mało nie zostało stratowane przez konia; gniewny głos jeźdźca, który w ostatniej chwili zatrzymał zwierzę, niósł się echem po całej ulicy. Było tu dużo spokojniej niż na głównej alei, a w miarę jak zbliżałam się do dzielnicy portowej, powietrze robiło się nieco świeższe, bo w końcu, choć nadal znajdowałam się w środku dżungli, coraz bliżej mnie płynęła rzeka.
Kamienice dookoła, po obydwu stronach ulicy, były nieco bardziej zaniedbane niż te znajdujące się bliżej pałacu, wszędzie jednak zachowywały ten szarozielony kolor, tyle że zielone dachy w większości były bardziej przybrudzone. Minęłam jakąś roześmianą grupkę młodych mężczyzn, którzy najwidoczniej po długiej nocy wytaczali się z okolicznej knajpy, w pijackim widzie śpiewając sprośną piosenkę, a kiedy poszłam dalej, dobiegł mnie z góry wrzask jakiejś kobiety, przeklinającej ich wątpliwe śpiewackie umiejętności. Obejrzałam się za siebie, by stwierdzić, że kobieta wychylała się z okna na drugim czy trzecim piętrze kamienicy, rzucając kalumnie zupełnie w stylu Oz – straszyła mężczyzn między innymi latającymi małpami, które niechybnie w końcu ich porwą, jeśli będą się zachowywać tak głośno.
– Spokojnie, mamuśka! – odkrzyknął któryś z mężczyzn. – Jutro wypływamy i żadna latająca małpa już nie będzie nas obchodzić!
A więc marynarze, pomyślałam, idąc dalej w dół ulicą. Najwyraźniej zbliżałam się do celu mojej podróży.
Rzekę usłyszałam na długo przed tym, zanim ją zobaczyłam. Nie był to dźwięk podobny do szumu morza, nie słychać było fal rozbijających się o brzeg ani mew, co byłoby normalne w moim świecie. A jednak słyszałam wodę, słyszałam jej plusk o dzioby statków, słyszałam krzyki marynarzy, a na twarzy czułam to nieco świeższe powietrze, które przynosił leciutki wietrzyk. W całym Emerald City nie było wiatru – nic dziwnego, w końcu znajdowało się w samym środku dżungli – i ten lekki powiew znad rzeki był bardzo przyjemną odmianą.
Z kolejnej ulicy wyszłam w końcu na nadbrzeże i zatrzymałam się w pół kroku, chłonąc wzrokiem krajobraz, jaki się przede mną roztoczył. Kamienice wyrastały praktycznie do samej rzeki, a raczej do wybrukowanego bulwaru, który odgradzał od niej ulicę. Dopiero kiedy stanęłam u wylotu uliczki, mogłam zobaczyć wszystko to, co działo się za szarozielonym murem domostw. A działo się tam sporo: przy wysokim nabrzeżu cumowało kilka statków, przy każdym kręciło się kilku ludzi, a z jednego marynarze wyładowywali właśnie jakieś skrzynie, pokrzykując do siebie i stękając pod ich ciężarem. Za statkami rozciągała się szeroka wstęga rzeki, w której przeglądały się drzewa dżungli rosnącej na drugim brzegu, z mojej perspektywy ledwie widoczne. Woda była brudnozielona, nieprzezroczysta, płynęła wolno i spokojnie, a wszerz rozciągała się na jakąś milę.
Ciekawe, czy pływa w niej coś mięsożernego, przemknęło mi przez głowę, gdy podeszłam bliżej nabrzeża, po czym stanęłam po prawej stronie ostatniego w rzędzie statku, żeby lepiej widzieć rzekę przede mną i nie przeszkadzać marynarzom. Z bliska jeszcze bardziej przypominała mi Amazonkę i ciekawiło mnie, czy była równie rozległa. Po mojej lewej i prawej stronie rzeka ciągnęła się daleko, aż do zakoli, za którymi znikała mi z oczu, wyglądało też na to, że jej drugi brzeg był kompletnie niezamieszkały. Gdy z kolei rozejrzałam się po nadbrzeżu, dostrzegłam wybudowane przy rzece dwie wysokie wieże, wykonane z tego samego materiału, co mur otaczający miasto; na ich szczycie, za blankami, kryli się strażnicy, a ze ścian wież patrzyły na siebie dwa wilcze łby, bardzo podobne do tego, który znajdował się na bramie wjazdowej do miasta. Ciekawe, czy i te były zaczarowane?
– Szuka panienka transportu z miasta? – Podskoczyłam z zaskoczenia, gdy tuż za sobą usłyszałam ten głos. Odwróciłam się czym prędzej, by zobaczyć przed sobą pełną zmarszczek, szczupłą twarz starszego, zasuszonego mężczyzny. Staruszek uśmiechał się bezzębnym uśmiechem, a włosy miał już całkiem siwe, ale niebieskie oczy patrzyły na mnie bystro, a chociaż był niewysoki i szczupły, z jakiegoś powodu byłam przekonana, że nadal był pełen krzepy. Prawdopodobnie podpowiedziała mi to wielka, pełna skrzynia, którą trzymał w rękach bez najmniejszego wysiłku. Gdy się odwróciłam postawił ją na ziemi, wytarł ręce o połatane spodnie i jedną z nich wyciągnął w moją stronę. – Jestem Noah, właściciel tej krypy. Przewożę głównie ładunek, ale i dla podróżnych znajdzie się w razie czego miejsce.
Podążyłam wzrokiem w stronę, w którą kiwnął głową; najwyraźniej miał na myśli statek, który znajdował się najbliżej nas. Był niewielki i mocno podniszczony, ale na boku wymalowaną miał dumną nazwę Tornado. Czyżby Los właśnie puszczał do mnie oczko?
– Dziękuję, ale nie szukam transportu. Chciałam się tylko rozejrzeć. Mam na imię Dorothy – przedstawiłam się dość bezmyślnie, ściskając wyciągniętą dłoń. Marynarz miał mocny, pewny uścisk, a słysząc moje słowa, gwizdnął z uznaniem.
Ta Dorothy, tak? Słyszałem już o panience co nieco. W tawernach mówią, że zabiła panienka Czarownicę ze Wschodu. Moje gratulacje.
Zabawne, wyglądał na typowego wilka morskiego, a maniery miał, jak na ten zawód, bardzo dobre. Uśmiechnęłam się ze skrępowaniem.
– Widzę, że wieści w Emerald City szybko się rozchodzą. – Żeby czym prędzej zmienić temat, dodałam: – A dokąd dokładnie pływa pan swoim statkiem?
– Noah, panienko, proszę mówić mi po imieniu. – Machnął lekceważąco ręką, z dumą patrząc na swój statek. Może i był wysłużony, ale wyglądało na to, że stary marynarz był do niego przywiązany. – Pływamy przez kraj Winków na zachodzie na południe, aż do ujścia rzeki do morza. Tam handlujemy, zazwyczaj szmaragdami, w mieście Kwadlingów, najlepszych kupców w całym Oz. Z towarem wracamy tutaj.
– I nie boicie się, że kiedyś ktoś napadnie was po drodze? Latające małpy na przykład? – zdziwiłam się. Noah prychnął pogardliwie.
– Latające małpy boją się wody, panienko, to raz – odparł. – Poza tym nawykliśmy już do różnych przeszkód i jesteśmy zaprawieni w boju, to dwa. Handel na taką odległość zawsze jest niebezpieczny. Ale żeby mieć co do garnka włożyć, trzeba czasem podjąć ryzyko.
Kiwnęłam głową, bo przecież miał rację. Poza tym takie życie wydawało mi się dużo bardziej ekscytujące od życia przeciętnego mieszkańca Emerald City.
– No cóż, nie wybieram się na razie w żadną podróż, a już na pewno nie na południe – powiedziałam z przepraszającym uśmiechem, nie dodając, że jedyna podróż, na jaką miałam ochotę, to ta z powrotem do Nowego Jorku. – Ale dziękuję za propozycję.
– Niech się panienka dobrze zastanowi. – Stary marynarz raz jeszcze błysnął swoim bezzębnym uśmiechem. – Dla Dorothy z Kansas, która uwolniła nas od Czarownicy ze Wschodu, znajdzie się spora zniżka. Jakby co, wyruszamy pojutrze o świcie.
– Naprawdę nie wyobrażam sobie, po co miałabym płynąć w tamtą stronę – zaśmiałam się, wycofując o krok w bok, w stronę jednej z wież z popiersiem wilka. – Ale mimo wszystko, raz jeszcze dziękuję. Na pewno się zgłoszę, jeśli pojawi się taka potrzeba.
Noah nie zatrzymywał mnie, gdy odchodziłam, kiwnął mi tylko na odchodnym głową, po czym poszedł w swoją stronę, ja zaś odetchnęłam z ulgą. Może i wyglądał na kulturalnego marynarza, ale mimo wszystko był pierwszym takim marynarzem, jakiego w życiu spotkałam, a z literatury tacy jak on kojarzyli mi się raczej z piciem na umór i bójkami w tawernach. Nawet jeśli po wyglądzie kogoś takiego nie przypominał, bo na jego twarzy nie było żadnych śladów nałogowego picia, brakowało mu też jakichkolwiek śladów po stoczonych w młodości walkach. Mimo wszystko wolałam jednak zachować pewien dystans.
Zwłaszcza że przecież nie wybierałam się w żadną podróż, do której potrzebny byłby mi statek, zwłaszcza o tak znamiennej dla mnie nazwie.
Do pałacu wracałam powoli, z każdą chwilą denerwując się coraz bardziej, chociaż w zasadzie nie miałam po temu żadnego powodu. Bałam się jednak tego, co mógł powiedzieć mi ojciec, zwłaszcza na temat mamy, ale również na temat powodu, dla jakiego sprowadził mnie do Emerald City. Ten powód musiał być przecież istotny, skoro zaryzykował utratę połówki klucza, zwłaszcza w sytuacji, gdy drugą miała Czarownica z Zachodu. Czy mogło to mieć coś wspólnego z mamą? Z faktem, że, jak powiedział tata, „chyba żyła”?
Gdy dotarłam do bramy, strażnicy przepuścili mnie bez zbędnych pytań, najwyraźniej już mnie rozpoznając, stwierdziłam jednak, że chyba byli zajęci czym innym. Dyskutowali o czymś zawzięcie i prawie mnie nie dostrzeli, gdy weszłam do środka, co nie było dobrym znakiem. Dopiero gdy przeszłam przez ogród do głównego wejścia do pałacu, domyśliłam się powodów takiego ich zachowania.
Na dużym podjeździe pod prowadzącymi do głównego wejścia schodami stał powóz. I to nie byle jaki powóz – był sporych rozmiarów, cały biały ze złoconymi ozdobami i okuciami, na drzwiach miał wykuty w drewnie relief w postaci głowy wilka, a zaprzęgnięte były do niego dwa białe konie… ze skrzydłami.
Konie. Ze skrzydłami. Serio?!
Wiele byłam już w stanie zrozumieć i wytrzymać, w końcu wystarczająco długo znajdowałam się w Oz, by wiedzieć, że tu praktycznie nie było rzeczy niemożliwych – ale to? Niczym urzeczona podeszłam bliżej do zwierząt, które stały spokojnie, bez niczyjej opieki, grzebiąc kopytami w żwirze pokrywającym podjazd. Obydwa wierzchowce były sporych rozmiarów, miały ponad pięć stóp w kłębie, a ich skrzydła musiały być ogromne, kiedy były rozłożone, obecnie jednak konie trzymały je schludnie złożone przy bokach. Skrzydła również miały całe białe, upierzone, zupełnie inne niż choćby skrzydła skrzydlatych małp. Białe były również ogony i grzywy wierzchowców, luźnymi splotami opadające na białą sierść zwierząt. Podeszłam do bliżej mnie stojącego konia i wpatrzyłam się w jego mądre, niebieskie oczy, i w jednej chwili zapomniałam, że jeszcze niedawno bałam się koni Jacka i nawet z jednego zleciałam. Wyciągnęłam rękę, wciąż pozostając w bezpiecznej odległości, kiedy jednak zwierzę nie zrobiło żadnego niebezpiecznego ruchu – na przykład nie spróbowało odgryźć mi palców – zrobiłam krok do przodu.
Właśnie wtedy koń wyciągnął szyję i podsunął pysk pod moją dłoń, na co w pierwszej chwili drgnęłam z przestrachem, szybko jednak się uspokoiłam, a nawet uśmiechnęłam lekko. Sierść zwierzęcia była krótka i szorstka, ale mimo wszystko bardzo przyjemna w dotyku; pogłaskałam go nieśmiało, aż spomiędzy jego chrap wydobyło się zadowolone parsknięcie. Po chwili poczułam coś chłodnego i owłosionego na moim policzku, a gdy odrobinę się odsunęłam, stwierdziłam, że to drugi wierzchowiec podsuwał mi swoją paszczę, domagając się swojej porcji pieszczot. Zachichotałam i wyciągnęłam drugą rękę, po czym jego również pogładziłam po czole i pysku.
Usłyszałam za sobą kroki, ale nie przejmowałam się nimi za bardzo, pewna, że to tylko jakiś sługa, który szybko sobie pójdzie. Kroki zamilkły jednak w niewielkiej odległości za mną i już miałam się odwrócić, by zapytać, o co chodziło, gdy nagle usłyszałam pełen niedowierzania głos Christiana, dowódcy straży:
– Dziewczyno, co ty właściwie robisz?!
Odwróciłam się do niego, zaprzestając pieszczot, na co obydwa wierzchowce w jednej chwili odpowiedziały niezadowolonymi parsknięciami. Któryś z nich popchnął mnie pyskiem, domagając się głaskania, więc z trudem stłumiłam uśmiech, po czym odpowiedziałam:
– Nie widać? Zaprzyjaźniam się z tutejszym inwentarzem.
Christian z jakiegoś powodu wyglądał na równie zaskoczonego, co niezadowolonego z tego faktu. Jego niebieskie oczy wpatrzyły się we mnie z niedowierzaniem; był ubrany w mundur strażnika, narzucił jednak na niego płaszcz, jakby dokądś się wybierał. Albo skądś wracał. Nie miał też czapki, dzięki czemu zobaczyłam, że jego brązowe włosy były niemalże kręcone. Nic dziwnego, że zazwyczaj ją nosił, bo wyglądał z nimi mało poważnie.
– To nie jest żaden tutejszy inwentarz, Dorothy – prychnął, podchodząc bliżej i wyciągając rękę, jakby chciał mnie odsunąć od koni. Zatrzymał się jednak w pół kroku, gdy jeden z wierzchowców zarżał i uderzył kopytem o ziemię. Odruchowo odsunęłam się od zwierząt o pół kroku. – Oszalałaś? Najpierw znikasz z pałacu, aż Czarnoksiężnik wysyła mnie na poszukiwania ciebie po mieście, a teraz narażasz się, bawiąc się ze skrzydlatymi końmi? Nie wiesz, że one mają tylko jednego właściciela? Są tak nauczone, by każdego, kto nim nie jest, traktować jak wroga.
– Mnie jakoś tak nie traktują. – Pomimo tych słów, czym prędzej wycofałam się poza zasięg pysków koni. Gdy już znalazłam się wystarczająco blisko, Christian wreszcie sięgnął po moje ramię i jednym szarpnięciem odsunął mnie jeszcze bardziej. Nawet nie zareagowałam na to sprzeciwem, tak byłam zaskoczona. Skoro to były takie niebezpieczne zwierzęta, dlaczego czułam się przy nich tak dobrze? I dlaczego właściwie tak dobrze na mnie zareagowały? – Są bardzo przyjazne.
– One nie są przyjazne, Dorothy, uwierz mi – prychnął Christian, w końcu mnie puszczając. – I nie wiem, czemu cię nie pogryzły, gdy tylko podeszłaś bliżej, możesz uważać się za niesamowitą szczęściarę, ale proszę, nie rób tego więcej. Czarnoksiężnik skróciłby mnie o głowę, gdyby coś ci się stało, zwłaszcza że kazał mi na ciebie uważać.
– Tak powiedział? – Nie wiedziałam, co o tym myśleć, czy się z tego cieszyć, czy raczej wręcz przeciwnie. Absolutnie jednak nie chciałam, żeby z powodu mojej bezmyślności coś stało się Christianowi. – Przepraszam, nie wiedziałam. Wybrałam się na spacer po mieście.
Podniósł brwi.
– Sama?
– A co, miałam prosić o eskortę? – Odwzajemniłam się tym samym ruchem brwi. – Nikt mi nie powiedział, że nie wolno mi samotnie wyjść z pałacu.
– Myślałem, że to oczywiste.
– Nie, nie jest, bo nikt mi nie powiedział, że jestem tutaj więźniem – prychnęłam, po czym odwróciłam się na pięcie, by wejść do pałacu. Christian podążył za mną. – A czyje właściwie są te konie? Czarnoksiężnik ma gości?
– Jednego gościa. – Christian zamilkł na chwilę, po czym dodał po przerwie, jakby dla uzyskania większego efektu: – Przyleciała Czarownica z Północy.

9 komentarzy:

  1. Jejku, i znowu czuje się jakby ktoś mi zranił moje biedne malutkie serduszko. Cierpię z wielu rzeczy, najwazniejsza jest związana z brakiem Jacka w tym rozdziale, ale to to nic. Znowu Christian, znowu ta Annabelle- ta dwójka doprowadza mnie do szewskiej pasji za każdym razem jak otworzą swoje usta. Ale bez nich byłoby nudno, to musze przyznać, no bo wtedy kto by nie z równowagi wyprowadzał? ;)
    Jestem ciekawa co do tej Czarownicy z Północy. Naprawdę, a to dlatego, ze w sumie wielokrotnie było mówione, ze jest neutralna. Jak zachowa sie w takiej sytuacji? Moze odwróci się od czarnoksiężnika lub wręcz przeciwnie? W mojej głowie pojawilo się multum różnych wersji, ale napewno twoja będzie idealna, dlatego tez czkam z niecierpliwością na kolejny rozdział. Weny ci życzę no i oczywiście pozdrawiam gorąco ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na Jacka niestety trzeba jeszcze troszkę poczekać, bo w kolejnym rozdziale też się nie pojawi, ale w następnym będzie się więcej działo, więc mam nadzieję, że to Wam jego nieobecność wynagrodzi;) a Jack pojawi się ponownie w rozdziale 22 i tym razem już na dobre ;>

      No właśnie! Tacy bohaterowie też są potrzebni xd zresztą oboje tutaj jeszcze sporo namieszają, więc tym bardziej być muszą^^

      Mam nadzieję, że będzie, bo mam poważne wątpliwości xdd neutralna, ale w sumie zawsze pomagała Czarnoksiężnikowi;) dziękuję bardzo i całuję!

      Usuń
  2. Połknęłam ten rozdział z ogromną przyjemnością <3 Po pierwsze, opiernicz sie Anabelle jak najbardziej należał, więc... brawo Dorothy! Ja myślę, że ten sen z matką coś znaczył, w takich historiach sny zawsze coś znaczą i nie należy ich lekceważyć. Podziwiam Dorothy, że wybrała się sama po mieście, ja pewnie bym się bała, ale z drugiej strony, dziewczyna tyle już przeszła, że z pewnością wzmocniła odwagę. Może nie powinnam, ale ten staruszek z portu wzbudził moje zaufanie. I wiesz co? Myślę, że Dorothy popłynie jego statkiem, szukać matki... W końcu, statek kursuje na południe. Chyba nie zbieg okoliczności? :D W każdym razie, ja już się domyślam, że ona przecież tej kwestii z matką tak nie zostawi. Ja bym nie zostawiła.
    Co do koni, wierzę, że Dorothy jest niezwykła. Tak, jak zabiła czarownicę, tak i te konie oswaja dzięki swojej tajemniczej mocy. Jestem ciekawa, czy to faktycznie tylko ochronne zaklęcie. Liczę, że Dorothy ma tę moce jednak sama od siebie, z racji pochodzenia. Byłoby ekstra! Christian... czekam, aż zakocha się w Dorotce. Wiem, może to oklepane, ale ja się zawsze cieszę jak jedną kocha dwóch mężczyzn <3
    Rozdział boski! Cieszę się, że planujesz/myślisz o wydaniu jej, bo na pewno zaszczyci ona moją półkę <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że się należał i oczywiście, że Dorothy nie zamierzała się hamować xd oczywiście, że znaczył, to się zresztą wyjaśni już w kolejnym rozdziale;) spacerek po mieście to był pikuś w porównaniu z tym, co wcześniej się Dorothy przytrafiało;) a co do statku - nie potwierdzam, nie zaprzeczam... ;p

      Rozczaruję Cię - Dorothy faktycznie chroni zaklęcie ;> nie chciałam z niej robić jakoś przesadnie niezwykłej dziewczyny, ale pewnie i tak mi nie wyjdzie, bo mam wobec niej różne plany xd co do Christiana natomiast - też lubię, jak jedną kocha dwóch mężczyzn, ale nie oczekiwałabym, że akurat Christian się w niej zakocha;]

      To taka luźna myśl na razie, zapewne nic z tego nie wyjdzie, ale zobaczymy;) najpierw muszę skończyć pisać ;p

      Usuń
  3. No, to zaległości nadrobione, czas komentować.
    Mam dziwne wrażenie, że Dorothy jednak wyruszy z Noah na południe. Jak sama zauważyła, Tornado to trochę mało przypadkowa nazwa, a skoro mama Dorothy może być Czarownicą z Południa... Mam tylko nadzieję, że w takim wypadku zdążymy się dowiedzieć, co się ostatecznie stanie z Jackiem, bo jeszcze nie jest w stu procentach bezpieczny. :?
    I łał, Czarownica z Północy ma wóz zaprzęgnięty w pegazy! JA CHCĘ TEN WÓZ I TE PEGAZY! <3 Z pobudek jak najbardziej egoistycznych i próżnych, ale o rany, gdyby to tylko było możliwe, też bym się woziła wozem zaprzęgniętym w pegazy!
    Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy i pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już napisałam komuś wyżej: nie potwierdzam, nie zaprzeczam xd spokojnie, jeszcze trochę czasu minie, zanim Dorothy wybędzie z Emerald City, najpierw musi się dowiedzieć, dlaczego w ogóle dokładnie się tam pojawiła;) i spokojnie, kwestia Jacka też się jeszcze zdąży rozwiązać.

      Haha, dobre xd no w sumie... Fajnie by było mieć coś takiego xdd

      Całuję!

      Usuń
  4. Na tym naprawdę musiałaby się znać, a jednak się nie zna;) ale, spoiler, maki się tu jeszcze pojawią i to w dość istotnej kwestii^^

    Cieszy mnie, że wróciłaś:) no i fakt, akurat te rozdziały obfitują w dużo wyjaśnień, następny też taki będzie. A Jack ponownie pojawi się już niedługo;)

    Całuję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam mieć u Ciebie trochę zaległości, bo z czystą przyjemnością nadrabiam sobie rozdziały;)
    Cieszę się, że kwestia Jacka nieco się rozjaśniła i Charles przyznał się do czynu popełnionego wiele lat temu. To on właśnie powinien zostać wtrącony do więzienia, a nie jego syn, który przecież jakby nie patrzył zawinił jedynie ślepym posłuszeństwem. Dobrze, że Dee wmieszała się w tę sprawę i mam nadzieję, że to wyprostowała. Oby jej ojciec uwolnił Jacka szybko, bo w końcu to nie on jest winien całemu zajściu. Jeszcze czekam, aż Anabelle poniesie jakąś karę za to, co zrobiła. Ja na miejscu Łowcy nie przepuściłabym jej i zlała jej tyłek. Czasem naprawdę jestem mściwa:)
    Mam nadzieję, że moje podejrzenia w sprawie tych snów Dee i jej matki się sprawdzą, oby. Chyba że szykujesz naprawdę dużą niespodziewajkę;)
    Aww, latające konie<3
    Ciekawa jestem tej Czarownicy z Północy:)

    Pozdrawiam<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To bardzo mi miło, że tak uważasz;)

      Mogę chyba trochę zaspoilerować - Charles do więzienia nie trafi, ale i Jack długo już w nim nie pobędzie;) co do Annabelle natomiast, to Dorothy nie przyzna się Jackowi, że to była jej wina, że go uwięzili. Annabelle ma tu jeszcze trochę do nabrojenia ;P

      A, to akurat nie jest jakąś wielką niespodzianką. Szykuję nieco inne xd

      To mam nadzieję, że Cię nie zawiodę;)

      Całuję! <3

      Usuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.