Wieczorem poczułam się już nieco lepiej: głowa
przestała mnie boleć i osłabienie trochę przeszło, ustępując jednak miejsca
zmęczeniu. Cały czas przedzieraliśmy się przez las, za przewodniczkę mając
Annabelle, która znała te okolice jak własną kieszeń.
Jack bynajmniej nie był zadowolony z faktu, że
szła z nami. Ciekawiło mnie, na ile miała na to wpływ sama obecność osoby
trzeciej, która mogła przez nas ucierpieć, a na ile brały w nim górę uczucia –
te, które kiedyś do niej żywił lub nadal miał. Nie wiedziałam, oczywiście,
które było bliższe prawdy i nie zamierzałam pytać – jego twarde, zacięte
spojrzenie wyraźnie mówiło Zostawcie mnie
w spokoju. Miałam jeszcze na tyle rozsądku, by to życzenie uszanować.
Zresztą nie tylko na Annabelle Jack był zły, ja
również nadal nie wróciłam do jego łask. Nie pojmowałam, co takiego złego
zrobiłam, ratując mu życie, i nie zamierzałam dłużej się o to kłócić, bo
najwyraźniej w tej kwestii nigdy nie mieliśmy dojść do porozumienia; chociaż
jednak przestał na mnie krzyczeć, kiedy przeszedł mu pierwszy atak furii,
widziałam po nim, że nadal go to dręczyło. W związku z tym atmosfera w naszej
grupie była raczej zważona i kiedy pod wieczór wyszliśmy z lasu tuż przy
przycupniętej przy nim, niewielkiej wiosce, odetchnęłam z ulgą.
– Zakradniemy się do pierwszej z brzegu stodoły
– mruknął Jack, pierwszy wychodząc spomiędzy drzew. Annabelle szybko go
dogoniła i prychnęła, odrzucając do tyłu rude włosy.
– Nie ma mowy, jestem głodna jak wilk! Zapukajmy
do drzwi i poprośmy o gościnę, na pewno nam nie odmówią.
Zaplątałam się w zarośla rosnące na skraju lasu
i narobiłam tyle hałasu, próbując z nich wyleźć, że prawie umknęła mi cicha
odpowiedź Jacka:
– Zapomniałem już, jaka bywasz irytująca, Anne.
– No co?! – wykrzyknęła z pretensją. – To
sensowne, a ty jesteś zbyt ostrożny. Uciekliśmy. A teraz pozwól nam odpocząć
jak ludzie.
– Pozwoliłem ci iść z nami do Emerald City, ale
to nie znaczy, że masz tutaj prawo głosu – mruknął. Annabelle odwróciła się do
mnie niecierpliwie, a widząc, że nadal próbowałam wyplątać się z zielska,
westchnęła niecierpliwie i pomogła mi, po czym zapytała, gdy już bezpiecznie
stanęłam na trawie:
– Jest jeden do jednego, więc masz decydujący
głos, Dorothy. Gdzie wolisz spać, w zapchlonej stodole czy normalnym, ludzkim
domu?
Rzuciłam Jackowi niepewne spojrzenie, ale nie
patrzył na mnie, usiłując z kolei zabić spojrzeniem Annabelle. Światło księżyca
wyostrzyło mu rysy twarzy, co w połączeniu z niezadowolonym grymasem ust dawało
niepokojący obraz. Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć, w końcu stwierdziłam
więc nieśmiało:
– Miło byłoby dla odmiany przespać się w
prawdziwym łóżku…
– Bo to w domu Annabelle było bardzo
nieprawdziwe, co? – przerwał mi szorstko, odwracając się od nas i z rękami w
kieszeniach spodni dążąc w stronę głównej drogi, prowadzącej do wioski. –
Dobra, jak chcecie. Ale żeby potem nie było na mnie.
Nie bardzo wiedziałam, co miał przez to na
myśli, i sądząc po spojrzeniu Annabelle, ona też nie, więc tylko zgodnie
wzruszyłyśmy ramionami i poszłyśmy za nim. Dopiero wtedy miałam okazję, żeby
porządnie rozejrzeć się po okolicy.
Domy przycupnięte przy głównym trakcie były
znacznie większe niż domy Manczkinów i wyglądały na nieco nowocześniejsze. W
świetle księżyca wprawdzie mogłam zobaczyć niewiele szczegółów, stwierdziłam
jednak z całą pewnością, że nie były drewniane, tylko wykonane z jakiegoś rodzaju
kamienia. Pokryte lśniącą dachówką dachy i ogrodzone podwórka sugerowały, że
tutejsze domostwa były bogatsze niż te położone dalej od Emerald City. Pewnie
miało to ze sobą związek.
– Co to za wioska? – zapytałam Annabelle.
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Nie znam ich wszystkich
dookoła.
Zaskoczyła mnie tymi słowami.
– Myślałam, że upierałaś się przy zatrzymaniu
się w czyimś domu, bo znasz tych ludzi i wiesz, że można na nich polegać –
podsunęłam. Zaśmiała się krótko.
– Nie, Dorothy, a nawet gdybym ich znała, nie
pomyślałabym tak, bo nauczyłam się polegać tylko na sobie – wyjaśniła. – Ale
nie, nie znam ich. Nie chcę po prostu spać w zimnie na sianie.
Ruszyła szybciej przed siebie, żeby dogonić
Jacka, któremu następnie uwiesiła się na ramieniu, a ja spoglądałam za nią z
namysłem, dochodząc powoli do wniosku, że Jack chyba miał rację, nie chcąc
zabierać jej z nami do Emerald City. Przynajmniej na pierwszy rzut oka
Annabelle zdawała się taka… beztroska, że wręcz lekkomyślna.
Ale może po prostu byłam uprzedzona.
Nie, żebym miała powody, pomyślałam, dążąc za
nimi główną drogą – tą brukowaną brudnożółtą kostką, która miała nas
zaprowadzić do Emerald City – ku pierwszemu z brzegu, większemu domostwu.
Absolutnie przecież nie miałam powodów, żeby się uprzedzać, może z wyjątkiem
ogólnego braku zaufania do ludzi, których nie znałam. Jackowi przecież też nie
ufałam. Do tej pory nie powiedziałam mu o dziwnym kluczu, spoczywającym
bezpiecznie w kieszeni mojej sukienki w biało–niebieską kratę. To chyba o czymś
świadczyło, prawda?
– Nie podoba mi się tu – mruknął Jack, kiedy
uwieszona jego ramienia Annabelle pociągnęła go w stronę głównego wejścia do
domu. Prychnęła znowu, słysząc te słowa.
– Ale dlaczego? Co znowu, Jack?
– Cała wioska wygląda tak… bogato – zakończył z
namysłem, jakby nie był pewien, czy to było właściwe słowo. Annabelle spojrzała
przez ramię i wywróciła oczami wyraźnie w moją stronę.
– I to według ciebie źle? – zapytała następnie z
rozbawieniem. – To tylko znaczy, że może znajdzie się dla nas jakieś wolne
łóżko.
Uwolniła jego ramię i zanim zdążył
zaprotestować, podbiegła do drzwi i z całej siły w nie zadudniła. W oknach
chaty było ciemno, sądziłam więc, że jej mieszkańcy już spali, otworzono nam
jednak zaskakująco szybko. Jack odruchowo chwycił mnie za przedramię, gdy drzwi
się otwarły; syknęłam, bo oczywiście trafił w miejsce, w którym nadal miałam
założony opatrunek po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia ze Strachem na
Wróble. Nie zwrócił jednak na to uwagi i mnie nie puścił, wpatrzony w wyglądającego
do nas zza wpółotwartych drzwi właściciela chaty.
– Przepraszam, że zakłócamy państwa spokój o tak
późnej porze – zagaiła Annabelle, przybierając zupełnie inny ton, pogodny i
uprzejmy, na co Jack zareagował cichym przekleństwem. Najwyraźniej nie było mu
obce takie jej zachowanie. – Razem z moimi przyjaciółmi jesteśmy cały dzień w
drodze i nie mieliśmy nawet chwili, żeby odpocząć. Zastanawiałam się, czy nie
zgodziliby się państwo nas przenocować.
Co za bzdura, przeleciało mi przez głowę. Kto
normalny wpuściłby pod swój dach trójkę obcych ludzi?! Chyba tylko samobójca,
który po wyjściu z domu zostawia drzwi szeroko otwarte z zaproszeniem dla
złodziei!
A przynajmniej tak jest w Nowym Jorku. Bo, jak
się wkrótce przekonałam, w Oz sprawy miały się nieco inaczej.
– Oczywiście, wejdźcie – powiedział właściciel,
odsuwając się od drzwi wraz z lampą naftową, którą trzymał w ręku. – Mamy wolną
sypialnię, możecie się tam przespać. Nie jesteście głodni?
W zasadzie to miały się całkiem inaczej.
Annabelle podziękowała mężczyźnie wylewnie,
uśmiechając się do niego szeroko, promiennie, i pomyślałam, że może w tym tkwił
trik – wyglądała ślicznie i niewinnie z tymi dołeczkami w okrągłych policzkach,
delikatnie kręcącymi się rudymi włosami i przejrzystymi, czystymi zielonymi
oczami. Wyglądała tak, że chyba każdy normalny mężczyzna wpuściłby ją do
środka.
Posłusznie weszliśmy za nią do chaty, po czym
znaleźliśmy się w niewielkim przedpokoju, z którego właściciel domu poprowadził
nas do salonu. Tak, standard tutaj był znacznie lepszy niż choćby w chatce
Annabelle, nawet jeszcze przed zdmuchnięciem jej przez Czarownicę ze Wschodu. W
salonie wprawdzie było ciemno, ale w kominku nadal płonął ogień, w świetle
którego dostrzegłam parę foteli, stoliczek ze stojącymi na nim butelkami, a pod
ścianą także jakieś drewniane meble.
– Poczekajcie tutaj chwilkę, obudzę tylko
żonę, żeby przygotowała wam coś do
zjedzenia – powiedział właściciel, uśmiechając się do nas życzliwie. Miał na
sobie długą koszulę nocną i czepek na głowie, chociaż nie był stary, miał
najwyżej czterdziestkę i wyglądał bardzo poczciwie. – Zaraz zaprowadzę was do
sypialni. Jest tylko jedna, mam nadzieję, że to nie problem. Nawiasem mówiąc,
jestem Zed, a wy?
Zamierzałam siedzieć cicho, ale Annabelle
natychmiast wyskoczyła z pełną prezentacją, mówiąc:
– Miło nam cię poznać, Zed, ja jestem Annabelle,
a moi przyjaciele to Dorothy i Jack. Zazwyczaj są małomówni, więc się nie
przejmuj. – Rzuciła nam mordercze spojrzenie, które kompletnie zignorowałam,
zastanawiając się, w jakim właśnie świecie się znalazłam. Bo chyba nie w Oz,
prawda?
Właściciel wyszedł, żeby obudzić żonę i
przygotować nam coś do jedzenia, a ja nadal stałam bez ruchu, czując się w tym
porządnym wnętrzu co najmniej dziwnie. Jack miał za to więcej sił ode mnie, bo
rzucił się na Annabelle z pretensjami natychmiast, gdy tylko za mężczyzną
zamknęły się drzwi.
– Zwariowałaś? – syknął, spoglądając na nią
gniewnie. – Może trzeba mu było jeszcze powiedzieć, przed kim uciekamy i co
dokładnie mamy na wyposażeniu, co?
– O co ci chodzi? – Obrażona Annabelle podeszła
bliżej kominka; na tle jego światła jej włosy wydawały się jeszcze bardziej
rude. – Widzisz, co nam załatwiłam? Czystą pościel, miękkie łóżko i dobre
jedzenie. To dużo więcej, niż udało się tobie, odkąd się spotkaliśmy. Co, może
miałam nam wymyślać fałszywe imiona?
– A pamiętasz jeszcze, że uciekamy przed
Czarownicą? – odparł Jack zjadliwie. Annabelle roześmiała się, rękami wskazując
wnętrze wokół nas.
– Czy to wygląda ci jak kryjówka Czarownicy ze
Wschodu, Jack?! – wykrzyknęła. – Mógłbyś przestać być takim cholernym
paranoikiem?! Nic się tu nie dzieje, po prostu trafiliśmy na życzliwych ludzi.
To wszystko.
– Mówisz tak, jakbyś mieszkała w Oz od wczoraj –
mruknął, co na nowo napełniło mnie niepokojem. Może jednak pod tym względem Oz
nie różniło się tak bardzo od Nowego Jorku?
– Nie, po prostu nie mam manii prześladowczej –
prychnęła, odwracając się przodem do ognia. Zrobiła to tak gwałtownie, że jej
rude włosy zatańczyły w powietrzu i niemalże uderzyły mnie w twarz. – Daj już
sobie spokój, Jack. Prześpimy tu spokojnie noc, a rano wyruszymy w dalszą
drogę, i po krzyku. Pogódź się z tym, że nie zawsze masz rację.
Na tym nasza wymiana zdań się skończyła, bo choć
Jack pewnie chętnie zaprotestowałby na te słowa, nie zdążył; w następnej chwili
bowiem wrócił Zed, na tacy niosąc jedzenie, i gestem wskazał nam, żebyśmy
przeszli do jednego z dalszych pomieszczeń – jak się okazało, naszej sypialni.
W tym całkiem sporym pokoju ogień wprawdzie nie
palił się w kominku, ale Zed naprawił to natychmiast, gdy tylko tam weszliśmy.
Postawił tacę na stojącym na środku pokoju stoliku, po czym ukląkł przy kominku
i zaczął rozpalać ogień.
– Przepraszam, że tu tak zimno. Rzadko używamy
tego pokoju, odkąd nasza córka wyszła za mąż – wyjaśnił, gdy rozglądaliśmy się
ciekawie dookoła. – Żona przygotowała wam na szybko chleb z szynką, mam
nadzieję, że będzie wam odpowiadać.
Żadne z nich tego nie skomentowało i nie
wiedziałam, dlaczego. Ten pokój wyglądał równie ładnie co salon – na drewnianej
podłodze miał dywanik, w oknach prawdziwe szyby, przy stoliku kilka porządnych
krzeseł, pod przeciwległą ścianą równie porządne meble, a przy oknie szerokie,
podwójne łóżko, które wyglądało na bardzo wygodne. I było zaścielone jakby
specjalnie dla nas.
W jednej chwili przypomniałam sobie, jak bardzo
byłam zmęczona. Oczy zaczęły mi się kleić, gdy tylko zobaczyłam to łóżko i
mogłam już myśleć jedynie o tym, żeby położyć głowę na poduszce i spać, spać
przez najbliższe dwie doby.
– Rozgośćcie się – dodał Zed, gdy już ogień w
kominku zaczął się palić. Wstał i skierował się w stronę drzwi. – Zaraz
przyniosę wam wodę, gdybyście potrzebowali się trochę odświeżyć. Wypocznijcie,
zbudzimy was z żoną rano, gdy będziemy szykować śniadanie.
Ledwie wyszedł, Annabelle z piskiem radości
rzuciła się na plecy na łóżko. Z jego wysokości rzuciła nam triumfujące
spojrzenie.
– A nie mówiłam?! – Rany, nienawidziłam tego
zwrotu. Nieważne, czy w Nowym Jorku, czy w Oz, wszędzie był tak samo irytujący.
– Proszę bardzo, możecie już mi dziękować. Dzięki mnie macie kolację i miejsce
do spania!
Jack rzucił torby na podłogę przy łóżku,
spoglądając na Annabelle nieżyczliwie. Trudno byłoby po tym spojrzeniu domyślić
się, że kiedyś miał ją poślubić. W tamtej chwili miałam wrażenie, że cokolwiek
Jack czuł do niej dwa lata wcześniej, to wszystko bezpowrotnie już zniknęło.
– Podziękuję ci jutro rano, dobrze? – mruknął,
siadając na łóżku, żeby zdjąć buty. – Wezmę kołdrę i położę się na podłodze, wy
śpijcie na łóżku.
– Ale przecież zmieścimy się we trójkę – zaprotestowała
Annabelle. Jack prychnął, odrzucając buty w kąt.
– Z pewnością, ale wolę nie zasypiać za głęboko.
Wyłącznie tak na wszelki wypadek.
Jego słowa wywołały w mojej duszy jeszcze
większy niepokój i byłam pewna, że po takiej deklaracji nie dam rady usnąć tej
nocy.
Bardzo się myliłam. Gdy tylko pobieżnie się umyliśmy i coś zjedliśmy, przyłożyłam głowę do poduszki i usnęłam właściwie
natychmiast, chociaż chciałam przez chwilę poleżeć w ciszy i wsłuchać się w
odgłosy tutejszej nocy.
Nic z tego. Mój ciężki sen jak zwykle ze mną
wygrał.
***
Obudziłam się, otwierając oczy szeroko w mroku
nocy, i przez chwilę znowu nie wiedziałam, gdzie się znajdowałam.
Miękki materac, na którym spałam, i pachnąca
świeżością poszwa, którą byłam przykryta, sugerowały mi mój dom w Kansas,
wiedziałam jednak, że to nie było Kansas. To było Oz, jakaś bliżej mi nieznana,
bezimienna wioska, w której tak dobrze nas przyjęto, a na łóżku obok mnie spała
głęboko Annabelle, ruda zielarka, która wyleczyła mnie z ostatniej choroby.
Słyszałam jej oddech w ciszy, jaka panowała w
sypialni; ogień w kominku zdążył już wygasnąć, co sugerowało, że spałam dość
długo. Wsłuchałam się w ciszę, zastanawiając, co takiego mogło mnie obudzić, i
wtedy to usłyszałam.
Skrzypienie desek w podłodze. Ktoś bardzo
ostrożnie, po cichu poruszał się po domu.
W zasadzie nie wiedziałam, dlaczego wprawiło
mnie to w takie przerażenie. Ostatecznie ktoś w tym domu mieszkał i miał prawo
chodzić po nim po nocy, ostrożnie, żeby nie zbudzić innych domowników lub nie
rozbić sobie głowy w ciemności. Było jednak w tych krokach coś takiego, co
podpowiadało mi, że ich właściciel chciał ukryć swoją obecność w domu. Jakby
przebywał tam nielegalnie lub w złych zamiarach.
To tylko moja wyobraźnia, spróbowałam sobie
wmówić, nie podziałało jednak. Usiadłam na łóżku, żeby po prostu otworzyć drzwi
do salonu i nakrzyczeć na tego kogoś, kto łaził na zewnątrz, gdy równocześnie
wydarzyły się dwie rzeczy: do odgłosu kroków dołączył drugi, nieco
wyraźniejszy, a ktoś chwycił mnie za rękę i w ostatniej chwili zasłonił usta
dłonią, gdy już chciałam krzyknąć.
–To tylko ja – wysyczał mi Jack do ucha. – Obudź
Annabelle, tylko możliwie cicho. Musimy uciekać.
Rozsądnie nie zadawałam żadnych pytań, jak na
przykład dlaczego mielibyśmy uciekać; kiwnęłam tylko głową i kiedy mnie puścił,
odwróciłam się do Annabelle, żeby łagodnym szarpaniem wybudzić ją ze snu
jeszcze głębszego niż mój.
– Co… – zaczęła niewyraźnie, ale położyłam sobie
palec na ustach, na co również wykazała odrobinę rozsądku i zamilkła. Rozejrzała
się dookoła półprzytomnie, odgarniając z twarzy zmierzwione od snu włosy.
Jack w tym czasie był już na nogach i możliwie
cicho zbierał wszystkie nasze rzeczy. Podał mi mój żakiet, jako że wszyscy
położyliśmy się spać w ubraniach, i buty – moje zabójcze czarne szpilki – po
czym na migi zaczął nam pokazywać, żebyśmy się pospieszyły i przygotowały do
wyjścia. Tymczasem kroki od strony salonu dobiegały nas coraz wyraźniej i coraz
bliżej, było ich też coraz więcej, jakby cała grupa ludzi zdecydowała się w końcu
wedrzeć do środka.
Jack bez słowa otworzył okno, pokazując nam,
żebyśmy wyszły przez nie na zewnątrz. Nie wahałam się ani chwili, chociaż
Annabelle próbowała protestować. Podsadził mnie, rękami chwyciłam się parapetu
i podciągnęłam; przełożyłam nogi na drugą stronę i lekko zeskoczyłam na miękki
trawnik z tyłu domu Zeda. Tuż za mną na ziemię w kompletnej ciszy zeskoczyła
Annabelle, a później, gdy się nieco odsunęłam, także Jack.
– O co wam właściwie chodzi?! – syknęła
Annabelle, gdy już Jack przymknął za nami okno. – Dlaczego robimy takie sztuki,
co?!
– Musimy przeskoczyć przez ogrodzenie i polem
wrócić do lasu – oznajmił Jack, zupełnie ignorując jej pretensje. – Tam może
zdążymy się schować i nie będziemy rzucać się w oczy.
– Jesteście pomyleni – prychnęła znowu
Annabelle, wyraźnie zła. – To jakaś mania prześladowcza? Nic nam tam nie
groziło…!
– Eee… Jack – wtrąciłam, nie patrząc na nich,
tylko w kierunku widocznej po prawej stronie domu Zeda głównej drogi – chyba
powinniśmy uciekać. I to szybko.
Obydwoje podążyli wzrokiem za moim spojrzeniem i
natychmiast zamknęłam tym usta Annabelle. Ulicą szła grupa ludzi – zapewne
mieszkańców miasteczka – poruszając się bardzo cicho i dość ostrożnie; wyraźnie
dążyli w stronę domu Zeda.
Annabelle zrobiła taki ruch, jakby natychmiast
chciała zacząć uciekać, ale Jack przytrzymał ją, chwytając za kołnierz i
osadzając w miejscu. Domyślałam się, że chodziło o to, by ruszyć w stronę lasu
dopiero wtedy, gdy grupa znajdzie się na tyle blisko domu Zeda, by nie byli w
stanie nas dojrzeć, dlatego przykleiłam się do ściany domu i ostrożnie
wyjrzałam w stronę drogi, czekając, aż grupa przejdzie nieco dalej.
– Teraz – mruknęłam, po czym we trójkę
popędziliśmy w stronę płotu i rozciągającego się za nim pola.
Sforsowanie płotu zajęło nam pół minuty, mimo to
zdążyłam jeszcze usłyszeć za nami podniesione głosy, dobiegające z sypialni,
którą zajmowaliśmy tej nocy. Najwyraźniej mieszkańcy wioski zdążyli już się do
niej wedrzeć i odkryć naszą nieobecność, co wyraźnie ich nie ucieszyło.
Popędziliśmy w stronę majaczącego w oddali lasu,
słysząc za sobą odgłosy pościgu. Kiedy obejrzałam się przez ramię,
stwierdziłam, że biegło za nami przynajmniej dziesięć osób z miasteczka – każdy
dzierżył w ręce jakieś narzędzie, które miałoby pomóc im w schwytaniu nas, a po
chwili powietrze rozdarł strzał, a po nim dwa kolejne.
– Zabiją nas! – wykrzyknęła Annabelle z
histerią. Wydłużyliśmy jeszcze krok, chociaż w szpilkach nie biegło mi się aż
tak dobrze, po czym wpadliśmy wreszcie między pierwsze drzewa tego samego
zagajnika, który opuściliśmy wieczorem.
Jeśli mieliśmy nadzieję, że w tym miejscu nasza
pogoń da sobie spokój, to grubo się przeliczyliśmy. Krzyki goniących nas
mężczyzn wcale nie ustały, przeciwnie – zdawały się być coraz bliżej, a mnie
wcale nie biegło się lepiej w szpilkach po podszyciu leśnym.
Potknęłam się raz i drugi, aż w końcu Jack
chwycił mnie za przedramię i pociągnął za sobą. Oddech powoli zaczynał mi już
świszczeć, bo chociaż zawsze miałam niezłą kondycję, to po wszystkim, co
ostatnio przeszłam, ta bieganina po lesie była ostatnim, na co miałam ochotę.
Podobnie Annabelle oddychała z coraz większym trudem i tylko Jack dobrze się
trzymał.
– Dlaczego oni to robią?! – wykrzyknęła znowu
Annabelle, przedzierając się przez zarośla. Jakaś gałązka smagnęła mnie w
twarz, nie zwróciłam na to jednak większej uwagi.
– Czyż to nie oczywiste? – warknął Jack,
wyciągając swój majcher, żeby zrobić nam przejście przez gęstwinę. Wystarczył
jeden jego zdecydowany ruch, by zarośla się przed nami rozstąpiły. – Mówiłem,
że ta wioska wygląda zbyt bogato. Najwyraźniej jej mieszkańcy dogadali się z
Czarownicą ze Wschodu. A ty, Anne, zaprowadziłaś nas prosto do nich!
– Skąd miałam wiedzieć?! – wydarła się,
otrzepując z pajęczyny, w którą właśnie wlazła. – Nie miałam pojęcia, Jack!
– No właśnie, nie miałaś! – W jego głosie
wyraźnie już słyszałam furię. – Dlatego nigdy więcej nie wtrącaj się w sprawy,
o których nie masz pojęcia, Anne…!
Zanim zdążyli się na dobre pokłócić, krzyknęłam
przeraźliwie i upadłam na ziemię, bo wystarczyła chwila, podczas której Jack
nie trzymał mnie za ramię, bym straciła równowagę i wpadła w jakąś dziurę. Moją
kostkę przeszył ostry ból.
– Wstawaj, Dorothy – polecił ostro Jack,
wyciągając w moją stronę rękę. – Nie mamy teraz czasu na wylegiwanie się!
Stanęli nade mną oboje, więc zebrałam wszystkie
siły, wstałam, chwytając się jego ramienia, i spróbowałam stanąć na nodze,
którą wyciągnęłam z dziury. Syknęłam, gdy kostka znowu odpowiedziała ostrym
bólem, i zaklęłam szpetnie.
– Chyba skręciłam nogę – wyznałam niechętnie.
Jack zaklął dużo gorzej ode mnie, a Annabelle odruchowo schyliła się, by ją
obejrzeć.
– Nie mamy na to czasu! – wykrzyknął Jack,
oglądając się do tyłu. Wieśniacy byli coraz bliżej. – Musimy uciekać, bo
inaczej skończymy na ich talerzu! Biorąc pod uwagę, że strzelali do nas,
podejrzewam, że Czarownica nie kazała schwytać nas żywcem!
– Chyba nie jest skręcona – stwierdziła
Annabelle, zupełnie ignorując jego słowa. Rany, ta dwójka dogadywała się tak
źle, że aż dziw, że rozstali się dopiero przed samym ślubem! – Niedługo powinno
ci przejść, ale póki co możesz mieć kłopoty z chodzeniem.
– Nic dziwnego, jak się łazi w takich szpilkach
– warknął, na co odpowiedziałam mu pełnym wyrzutu spojrzenia.
– Bo przecież specjalnie je sobie wybrałam na
bieganie po Oz, co? – odpowiedziałam tym samym tonem. Tym razem to Annabelle wystąpiła
w roli naszego bufora, stając pomiędzy nami. Chwyciła mnie za ramiona i rzuciła
Jackowi twarde spojrzenie.
– To nie jej wina, nie wyżywaj się na niej –
powiedziała następnie. – Lepiej weź ją na ręce, bo sama nie zajdzie daleko.
– Jak wezmę ją na ręce, to żadne z nas nie
zajdzie za daleko – odparł Jack. W tej samej chwili nad uchem świsnęła mi
zabłąkana kula.
– Nie mamy na to czasu! – wykrzyknęłam,
nadaremnie próbując ustać na nodze. – Podeprę się na którymś z was i pójdę
dalej sama, nie widzę innego wyjścia.
Jack niechętnie przystał na tę propozycję; objął
mnie w pasie, a ja złapałam go za ramię i zaczęłam kuśtykać przed siebie,
poganiana przez pełne zniecierpliwienia syki Annabelle. Nie uszliśmy daleko;
już po kilkunastu jardach stwierdziliśmy, że było to kompletnie bez sensu. W
takim tempie bardzo szybko mieliśmy stracić wszelką przewagę nad pościgiem, dać
się dogonić i posiekać na plasterki mieszkańcom wioski. Musieliśmy wymyśleć
inny plan.
– Wejdźmy na drzewo – zaproponowałam przez
zaciśnięte zęby, dzięki czemu ból był choć nieco prostszy do zniesienia. – Nie
zauważą nas.
– Wrócą i zaczną szukać, gdy stwierdzą, że nie
ma nas z przodu – zaprotestował trzeźwo Jack. – Ale w gruncie rzeczy to dobra
myśl. Dorothy, wskakuj na drzewo. Ci z nas, którzy mają sprawne nogi, zmylą
pogoń. Spotkamy się o wschodzie słońca… Annabelle, gdzie najlepiej, żebyśmy się
spotkali?
– Jak pójdziesz stąd na północ, przy wyjściu z
lasu trafisz na rzekę – odpowiedziała pospiesznie. – Przez tę rzekę przechodzi
jeden most, ten przy drodze brukowanej żółtą kostką. Znajdziesz go bez
problemu. Tam się spotkamy.
Wcale mi się to nie podobało. Nie byłam sama,
odkąd trafiłam do Oz i wcale nie chciałam, żeby to się zmieniło. Chociaż miałam
wątpliwości, czy ufać Jackowi i chociaż wiedziałam, że robił wszystko tylko po
to, żeby dostać się do Emerald City, był dla mnie jakąś tam podporą. Uratował
mi przecież życie! A teraz miałam zostać sama? Nie mogłam nie zaprotestować.
– Ale ja… nie…
– Więc to ustalone – przerwał mi Jack stanowczo.
– Dorothy, zostajesz na drzewie. My zgubimy pościg. Spotkamy się rano przy
moście. Po prostu poczekaj, aż tutaj się uspokoi, i w swoim tempie dojdź na
miejsce. W razie czego poczekamy.
No dobrze. Byłam dorosłą kobietą, więc przecież
na pewno poradzę sobie sama, prawda?
– A wy? – zapytałam więc zamiast tego. – Jak wy
zamierzacie sobie poradzić?
– Tym się nie przejmuj – odparł poważnie, choć
uśmiechał się lekko. – Damy sobie radę z bandą wieśniaków.
Podsadzili mnie na pierwsze lepsze drzewo, które
miało wystarczająco rozłożyste gałęzie i wystarczająco dużo liści, żeby mnie
ukryć, po czym spróbowałam już na własną rękę podciągnąć się nieco w górę.
Kostka przy każdym ruchu odpowiadała paskudnym bólem, nie zwracałam jednak na
to uwagi, bo zbliżające się krzyki wieśniaków dały mi zastrzyk adrenaliny.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie w dół, na stojących pod drzewem Jacka i Annabelle.
Annabelle była zatroskana, a Jack… w szarych
oczach Jacka widziałam troskę. Pewnie mi się wydawało albo troszczył się
wyłącznie o swój interes, ale moje serce i tak zabiło przez to niespokojnie.
Dużo bardziej niespokojnie niż przez grupę mężczyzn z bronią palną siedzącą nam
na ogonie.
– Idźcie już – powiedziałam, bo nadal miałam
wątpliwości, czy to był słuszny plan i chciałam, żeby jak najszybciej sobie
poszli, bo inaczej pewnie w ogóle bym ich nie puściła. – I błagam, nie dajcie
się zabić.
– Nic się nie bój. – Jack rzucił mi zabójczy
uśmiech pełen pewności siebie. – Wychodziłem już z gorszych tarapatów. I będę
uważał na tę wiedźmę. – Rzucił krzywe spojrzenie Annabelle.
Pociągnął ją za sobą, zostawiając mnie samą,
chociaż coś do niego krzyczała, zapewne oburzona z powodu tego ostatniego
epitetu. Jednak nic dziwnego; sądząc po krzykach mieszkańców wioski, byli już
naprawdę blisko.
Przykleiłam się do konara, na którym siedziałam,
obejmując drewno ramionami i hipnotycznie wpatrując się w przejście na dole,
zastanawiając się, czy ktoś z przechodzących tamtędy nie usłyszy mojego szaleńczo
bijącego serca. Miałam wrażenie, że było je słychać aż w Kansas.
Wstrzymałam oddech, gdy po chwili nadeszli.
Bezładna grupa ludzi, biegnąca przed siebie, wykrzykująca coś bez sensu i wcale
a wcale nie patrząca w górę, między gałęzie drzew, gdzie się ukrywałam.
Pomyślałam, że prawdopodobnie mogłabym tam na górze stać na rękach i grać na
puzonie, a oni i tak by mnie nie zauważyli, i prawie zaśmiałam się na głos na
tę myśl. Z nerwów, oczywiście.
Ktoś szedł ze strzelbą, ktoś inny z nożem, a
wszyscy razem wyglądali dziwnie krwiożerczo. Wstrzymałam oddech, najpierw
wpatrując się w nich bez mrugania oczami; potem jednak je zamknęłam, uznając,
że wcale nie chciałam na to patrzeć. Nie chciałam widzieć, co rozkazy
Czarownicy były w stanie zrobić z porządnymi ludźmi.
Wyglądało na to, że Jack od początku miał rację,
będąc przesadnie ostrożnym. Człowiek, który nas ugościł, musiał od początku
wiedzieć, kim byliśmy. Zapewne chciał, żebyśmy usnęli i żeby wtedy mogli na nas
spokojnie napaść; nie przewidział tylko płytkiego snu Jacka i mojej własnej,
nowo odkrytej ostrożności. Gdyby nie to, że Jackowi od początku nie podobało
się to wszystko, pewnie zamordowaliby nas we śnie.
Zadrżałam na tę myśl. Chyba rzeczywiście
nadmierna ostrożność w Oz popłacała jeszcze bardziej niż w Nowym Jorku.
Przeczekałam cały przemarsz mieszkańców wioski,
ale nawet kiedy już zniknęli mi z oczu, a wkrótce także i ich głosy umilkły w
oddali, nie zdecydowałam się jeszcze zejść z drzewa. Za bardzo bałam się
zabłąkanych maruderów, wobec których w obecnej sytuacji byłabym właściwie
bezbronna – z uszkodzoną nogą niewiele mogłabym zrobić nawet dziecku. Miałam
wrażenie, że spuchła, zdjęłam więc szpilki, postanawiając dalej iść boso, bo
wolałam poranione stopy od połamanych nóg. Ból w kostce był teraz stały i
pulsujący; miałam tylko nadzieję, że Annabelle rzeczywiście miała rację i nie
zwichnęłam jej ani nie skręciłam.
Zdążyło już zrobić się nieco jaśniej, gdy
wreszcie postanowiłam zejść z drzewa. Podejrzewałam, że do wschodu słońca nadal
pozostawała jakaś godzina, nie mogłam jednak stracić więcej czasu, bo
podejrzewałam, że droga do mostu i tak zajmie mi więcej czasu, niż zajęłaby
komuś o dwóch zdrowych nogach. Używając niemalże akrobatycznych zdolności,
udało mi się zejść z drzewa, potem zaś znalazłam sobie dwie mocne, długie
gałęzie, które miały mi służyć za kule.
A potem powędrowałam w kierunku, który, jak mi
się wydawało, był północą, mając nadzieję, że jakimś cudem nie zabłądzę w tym
lesie.
"Gdy tylko pobieżnie sie umyliśmy [...]" - ogonek umknął.
OdpowiedzUsuńAnnabelle jest dziwna. Naprawdę, ja rozumiem, że można mieć wiele wiary w ludzi, że jak się żyje na uboczu i z dala od kłopotów, to pewnych rzeczy się nie zauważa, ale jak na kobietę całkiem inteligentną, tutaj się nie popisała. Chyba zwłaszcza podając Zedowi ich prawdziwe imiona, bo próbę zdobycia łóżka zamiast stodoły jestem w stanie zrozumieć.
A Dorothy powinna się w końcu postarać o jakieś normalne buty (czemu nie przegrzebała wraku chatki Annabelle w poszukiwaniu jakichś?). I tak się dziwię, że te szpilki nadal są całe, kupuje kobieta wytrzymałe buty. ;P
Pozdrawiam ciepło i lecę czytać Czyste sumienie,
Dzięki, już poprawiłam:) zdążyłam poprawić rozdział na CS, a tutaj przejrzałam tylko kilka pierwszych akapitów, zanim senność ze mną wygrała;)
UsuńAnnabelle po prostu czasami nie myśli. Może i jest bystra, ale inteligencji na pewno czasami jej brakuje;) ja raczej miałabym pretensje do Jacka, że jej na to pozwolił, ale chyba mu trochę sil do niej brakło.
Haha, na pewno w końcu się postara, ale raczej nieprędko, pewnie dopiero po przyjeździe do Emerald City. Ale rzeczywiście muszą być wytrzymałe, skoro jeszcze jej obcasy się nie połamały XD
Całuję!
Ile planujesz rozdziałów?
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. Podejrzewam, że koło czterdziestu:)
UsuńAnnabelle, haha, tak, ta kobieta przyniosła kłopoty. Wcześniej kłopoty spotykały Dorothy i Jacka ze względu na sam charakter Oz, ale im bliżej Emerald City, tym wygląda na to, że żadne dziwne stworzenia ich nie napadną. Ktoś im musiał dostarczyć rozrywki, była narzeczona Jacka nadała się do tego idealnie. Zastanawiam się, czy ona jest tak naiwna, lekkomyślna czy co? Nawet jeśli to zupełnie dwa światy, to aż dziwne, że w Oz, ktoś zgodził się tak wpuścić nieznajomych do domu. Myślę, że nawet prowadząc jakąś karczmę, mieszkańcy i właściciele krzywo patrzą na obcych. Już rozumiem, dlaczego Jack nie chciał brać Annabelle ze sobą. Dorothy nie wiedziała, co ich czeka, kiedy ta kobieta stanie się współtowarzyszem podróży.
OdpowiedzUsuńNiedawno miałam do przeczytania 4 rozdziały, kiedy czytam po jednym, to jakoś za szybko się kończą, haha. Także niecierpliwie czekam na kolejny! Nawet nie sądziłam, że to opowiadanie mnie tak wciągnie :D
Pozdrawiam! ;*
Och, spokojnie, kłopoty jeszcze znajdą ich bez względu na obecność Annabelle, głównie ze względu na Czarownicę;) ale fakt, że Annabelle zachowała się tutaj bardzo lekkomyślnie i nie mam nic na jej obronę. Ona po prostu taka już jest xd i pewnie jeszcze nie raz się taką lekkomyślnością wykaże. Inna sprawa, że Jack naprawdę mógł ją przed tym powstrzymać.
UsuńTak, Dorothy na pewno się tego nie spodziewała;)
Cieszę się w takim razie, że się wciągnęłaś. A następny już za dwa tygodnie;)
Całuję! ;*
Już pomyślałam, że kłopoty, choć na chwilę ich zostawili, ale jednak, wcale nie. Wioska z ludźmi rządnymi krwi... Dzięki Jackowi i Dee zielarka ocaliła swój tyłek. W końcu to jej wina, że teraz uciekają przed rozszalałymi wieśniakami, którzy są pod rządami Czarownicy. Nie chcę też zwalać winę na Dorothy, ale gdyby wtedy powiedziała, że może być siano, Annabelle nie miałaby jednak innego wyjścia. Ale Dorothy można to wybacz, przecież nie jest z Oz, więc korzysta z możliwość wygodnego spania. Naprawdę, nie sądziłam, że Anne będzie tak nieroztropna. Ale nie ważne, tego już nie da się cofnąć, więc teraz będą musieli uciekać, a najpierw się odnaleźć.
OdpowiedzUsuńOby tylko Dee wróciła do reszty grupy! <3
Ok, tutaj już jestem na bieżąco, czas na Czyste sumienie
Pozdrawiam! <3
Haha, kłopoty chyba ani na chwilę nie zostawią Dorothy w spokoju xd tym bardziej, że w następnym rozdziale, owszem, znajdzie się z Jackiem i Annabelle, ale zanim to nastąpi, coś tam się jeszcze wydarzy xd w zasadzie w ogóle nie winiłabym o wszystko Anne - jasne, wykazała się bezmyślnością wprost koncertową, ale też Dorothy mogła stanąć po stronie Jacka (nie chciała tego robić, bo nie chciała wywoływać kłótni, zapewne), albo Jack mógł zaprotestować bardziej stanowczo. Ale rzeczywiście głównie zawiniła tu Annabelle ;>
UsuńCieszę się:) i w takim razie życzę miłej lektury. Całuję! ;*
Czarownica ma jeszcze parę asów w rękawie, spokojnie... A zdeterminowana, owszem, to się okaże, kiedy wreszcie ich dopadnie xd
OdpowiedzUsuńOj no, Dorothy po prostu całe życie łaziła w szpilkach xd a niebezpiecznie będzie i tak, nie bój nic.
Haha, mapka to może i nie byłby zły pomysł, gdyby nie mój kompletny brak talentu w tego typu sprawach xd poza tym muszę sobie jeszcze nieco bardziej obmyślić całe Oz, a nie tylko drogę do Emerald City, zanim bym się za coś takiego zabrała, zwłaszcza że w późniejszych rozdziałach akcja będzie się przenosić dalej;)
Nic się nie stało przecież, cieszę się, że w ogóle się odezwałaś:)
Całuję!
Jack to logiczny koleś, który MYŚLI! Z kolei zielarka jest pełna optymizmu, dobroci i lekkomyślności, no cóż. Faktycznie, to aż dziwne, że rozstali się dopiero przed ślubem. Jak oni mogli funkcjonować razem???
OdpowiedzUsuńDee ma szpilki, ale przecież gdyby mogła to poprosiłaby kogoś o obuwie, nie? Może kto miałby jakieś buciory przypominające trampki? A tak, to sobie nogę zraniła i aktualnie utyka. Biedna! :(