21 marca 2014

10. Dorothy i Miasto Graniczne

Z lasu wyszłam nieco za późno i stanowczo nie w miejscu, o którym wspominała Annabelle.
Pierwsze stwierdziłam po słońcu, które wychylało się właśnie zza horyzontu, drugie natomiast po braku rzeki, o której wspominała zielarka. Chociaż rozejrzałam się po okolicy bardzo dokładnie, nic takiego nie dostrzegłam, co kazało mi przypuszczać, że moja orientacja w terenie jednak nie była tak dobra, jak sądziłam, i po prostu zabłądziłam.
Nie ma co, świetnie. Plany Jacka były równie dobre co plany Annabelle.
Kostka, na którą utykałam, puchła coraz bardziej i zaczynałam mieć wątpliwości co do medycznych umiejętności Annabelle. Cały czas pulsowała tępym bólem i nic nie wskazywało na to, by miało mi się polepszyć, coraz bardziej więc zaczynałam się obawiać, czy aby jednak nie była skręcona. To wybitnie utrudniłoby nam dalszą podróż.
Postanowiłam chwilę odpocząć na skraju lasu, za którym rozpościerała się wielka, kolorowa łąka. Monotonia tutejszych krajobrazów powoli zaczynała mnie irytować, choć było to nieco irracjonalne, biorąc pod uwagę, że choćby w moim rodzinnym Kansas było bardzo podobnie. Jack wspominał jednak, że wkrótce dotrzemy do pasma górskiego, za którym rozpościerała się pustynia, miałam więc nadzieję na niedługą zmianę otoczenia. Co pewnie było z mojej strony bardzo lekkomyślne.
Łąka pełna była najprzeróżniejszych rodzajów kwiatów, które tworzyły prawdziwy kolorowy dywan. Postanowiłam nie iść wzdłuż lasu, ale przejść przez łąkę, po prostu ze względu na przyjemność, jaką miało mi to sprawić. Kiedy już chwilę odpoczęłam, ruszyłam w dalszą drogę; na horyzoncie nie widziałam żadnych zabudowań ani ludzi, nie przejmowałam się więc ewentualnym pościgiem. Zanurzyłam się w morze kwiatów, czerpiąc przyjemność z ich upajającego zapachu i oszałamiających kolorów. Byłam niemalże całkowicie pewna, że w moim świecie nie było takich kwiatów.
Posuwałam się do przodu powoli, zważywszy uszkodzoną nogę, i z każdą chwilą coraz bardziej kręciło mi się w głowie od zapachu kwiatów. Zaczęłam nieco skręcać w lewo, żeby jednak tak całkiem nie odchodzić od lasu, nie przejmowałam się jednak bólem głowy, bo w oddali przed sobą widziałam zmieniający się krajobraz, sugerujący, że ukwiecona łąka gdzieś tam się urywała. Nie byłam nawet pewna, czy szłam w dobrym kierunku, bo wprawdzie tak sugerowało mi prześledzenie kierunków od poprzedniego wieczora, które wykonałam w myślach, ale zawsze pozostawiałam możliwość pomyłki spowodowanej brakiem orientacji w terenie. Uznałam jednak, że prędzej czy później ich spotkam; zakładałam, że gdy nie dojdę na czas do mostku, zaczną mnie szukać, bo przecież oboje potrzebowali mnie do przedostania się do Emerald City.
Kwiaty wkrótce zaczęły rzednąć, powietrze stało się świeższe i głowa przestała mnie boleć, co przyjęłam z ulgą. Łąka była wprawdzie piękna, zwłaszcza w promieniach wschodzącego właśnie słońca, ale najwyraźniej wszystko, co piękne, bywało też niebezpieczne. Wkrótce jednak odkryłam, że rzednące kwiaty ustępowały miejsca pięknym, krwistoczerwonym makom, których było na łące coraz więcej w miarę, jak poruszałam się przed siebie. Stanowiło to niesamowity widok; czerwone płatki maków odcinały się mocno od zieleni trawy, tworząc istny czerwony dywan. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego nagromadzenia maków; zastanawiałam się nawet, czy była to jakaś uprawa, wyglądało jednak na to, że kwiaty rosły zupełnie dziko. Zanurzyłam się między nie, idąc powoli przed siebie i przyglądając się z zachwytem temu niecodziennemu widokowi.
W pierwszej chwili nie zauważyłam nawet, że coś było nie tak. Po prostu szło mi się coraz gorzej, oddychało coraz trudniej i byłam coraz bardziej zmęczona. Pomyślałam w końcu, że może to przez zapach kwiatów, więc postanowiłam jak najszybciej opuścić łąkę maków; rozejrzałam się dookoła, by stwierdzić, do którego jej końca miałam najbliżej, i zmarszczyłam brwi, nie widząc końca z żadnej strony. Gdzieś po lewej jednak przede mną ciągle majaczył las, z którego wyszłam, postanowiłam więc iść w jego stronę, uznając, że tam przecież maki musiały się kończyć. Szło mi to jednak z trudem, bo w rękach miałam coraz mniej siły, a nadal nie mogłam stawać na prawej nodze. Nic dziwnego więc, że z każdą chwilą szłam wolniej i wolniej, aż w końcu jedna z gałęzi wypadła mi z ręki i straciłam równowagę.
Krzyknęłam, gdy biodro obiłam sobie o ziemię; zapach maków stał się jeszcze mocniejszy, gdy znalazłam się na poziomie parteru. Podniosłam się natychmiast do pozycji siedzącej, czując zawroty głowy, z każdą chwilą coraz silniejsze. Cholera.
Niejasno przypomniałam sobie coś o makach, o których dawno temu, jeszcze będąc dzieckiem, czytałam w Czarnoksiężniku z krainy Oz. Niewiele zostało mi w głowie z tamtej książki, ale na ich temat akurat coś tam pamiętałam. A przynajmniej wystarczająco, by wiedzieć, że powinnam się stamtąd jak najszybciej wynosić.
Ignorując ostry ból, przeszywający kostkę za każdym razem, gdy próbowałam stanąć na prawej nodze, znalazłam moje patyki i z ich pomocą podniosłam się do pozycji stojącej. Jeżeli to rzeczywiście było to, o czym myślałam, musiała się stamtąd zabierać, choćbym miała wrócić z powrotem do lasu. Co ta Annabelle sobie myślała?! Znała okolicę, a nie wiedziała, że na łące rosły maki, które, wedle wszelkich moich podejrzeń, były trujące?!
Byłam coraz słabsza i oczy zamykały mi się coraz częściej; powieki strasznie mi ciążyły i naprawdę trudno było mi się utrzymać w pozycji pionowej. Wpatrzyłam się w majaczącą przede mną ścianę lasu, do której musiałam dotrzeć, ale wiedziałam, że byłam za daleko i wiedziałam, że nie zdążę. Byłam za słaba i zbyt wolna.
Kiedy upadłam po raz drugi, nie byłam już w stanie się podnieść. Miałam tylko ochotę zamknąć oczy i spać, spać jak najdłużej, zapomnieć o bólu, troskach i przeszkodach, które mnie czekały, i po prostu zanurzyć się w tę ciemną, bezpieczną, słodką nicość snu. Maki pachniały oszałamiająco, a noga bolała mnie coraz bardziej i wcale nie miałam ochoty kontynuować tej ucieczki. Chciałam tylko się położyć i spać, bo sen oznaczał ciemność.
Tylko że nie bardzo.
Podniosłam głowę, czując, że nie byłam już na łące sama. W pierwszej chwili chciałam się zerwać, uciekać, przypominając sobie, że nie mogłam zostać na tej łące, ale później zamarłam. W moją stronę dążyła wysoka, ciemnowłosa kobieta ubrana w długą, białą szatę. Widziałam ją już wcześniej we śnie, wtedy, gdy miałam wysoką gorączkę. Mamę.
Właśnie wtedy zrezygnowałam z ucieczki. Zrozumiałam, że to już nie była jawa.
– Co ty tu robisz? – zapytałam, podnosząc się na nogi. Oczywiście kostka mnie nie bolała. – Dlaczego znowu cię widzę?
– Próbuję do ciebie dotrzeć, kochanie, a to jedyne momenty, kiedy mogę to zrobić – odparła mama, uśmiechając się delikatnie. Stanęła kilka kroków przede mną, nie podeszła bliżej i ja też nie odważyłam się tego zrobić. – Martwię się o ciebie.
– Nie musisz – zaprotestowałam, przyjmując ten sen i ostatecznie się w niego zagłębiając. W końcu czemu nie miałabym tego zrobić? Pogodziłam się z Oz, w którym wszystko było postawione na głowie, czemu nie z tym? – Jakoś sobie radzę.
– Właśnie widzę. – Rzuciła mi wymowne spojrzenie tych ciemnoniebieskich oczu, tak bardzo podobnych do moich. – Dorothy, umrzesz, jeśli nikt nie znajdzie cię na tej łące.
– Wiem – przyznałam, chociaż serce i tak zabiło mi mocniej na te słowa. – A ty z pewnością wiesz, że nie umrę. Znajdą mnie.
– Jack i Annabelle? – Podniosła brwi. Stanowczo kiwnęłam głową. – To nie są dla ciebie właściwi towarzysze, kochanie. Annabelle jest naiwna i zapatrzona w Jacka, a on…
– Tak? A on? – drążyłam, kiedy zamilkła, chociaż musiałam być masochistką, że chciałam to usłyszeć. – On był jedynym człowiekiem, który pomógł mi, gdy tu trafiłam. Nie dojdę sama do Emerald City, wiesz o tym, na pewno wiesz, a Jack jest jedyną osobą, która chciała mnie tam odprowadzić. To niedokładnie tak, że ustawiała się cała kolejka!
– Nie w tym rzecz, kochanie – zaprotestowała mama łagodnie, nie zwracając uwagi na mój podniesiony ton głosu. – Jack może i uratuje cię dzisiaj, może i pomoże ci jutro dotrzeć do Emerald City. Ale powinnaś trzymać się od niego z daleka, bo zginiesz przez niego.
Zamarłam, słysząc te słowa. Przyglądałam się jej uważnie, próbując wyczuć jakiś blef albo kłamstwo, ale nic takiego nie widziałam. To tylko sen, próbowałam sobie wmówić. Nie powinnam jej brać na serio, przecież to był tylko cholerny sen, majak wywołany trującym zapachem maków!
Nie mogłam jednak poradzić nic na to, że cała ta sytuacja wydawała mi się cholernie realna.
– Nie możesz tego wiedzieć – zaprzeczyłam. – Jesteś tylko moim snem.
Mama rzuciła mi kolejny ciepły uśmiech, choć w jej oczach widziałam smutek.
– A jednak wiem, kochanie. Jeśli nie rozstaniesz się z Jackiem, zginiesz przez to. On cię zabije, Dorothy.
Chociaż bardzo chciałam sobie wmówić, że to był tylko sen, nie mogłam. Te słowa zrobiły na mnie cholernie duże wrażenie i nie było sensu temu zaprzeczać. Wiedziałam przecież, że nie powinnam mu ufać. Wiedziałam to od początku.
Jaki jednak był sens w pokładaniu wiary w słowa matki, pojawiającej się w moim śnie? Nie była prawdziwa, nic z tego nie było, i wiedziała tyle samo, ile ja wiedziałam. Więc może to ja sama próbowałam sobie wmówić, że Jack stanowił dla mnie zagrożenie? Może podświadomie w to wierzyłam i dlatego wkładałam te słowa w usta dawno zmarłej matki, przychodzącej do mnie w wywołanym trucizną śnie?
– To tylko sen – powtórzyłam więc, zasłaniając oczy dłońmi. – To tylko sen, ty nie istniejesz, nie jesteś prawdziwa. To tylko sen!
– Dorothy, nie rób tego – poprosiła błagalnym tonem, ale nie zwracałam na to uwagi, tylko powtarzałam te słowa jak mantrę, próbując zmusić się, żeby w to uwierzyć.
To był tylko sen. Ona nie istniała!
Kiedy na łące zapadła cisza, odsunęłam dłonie od twarzy i rozejrzałam się dookoła. Stałam pośród maków sama. Ciemnowłosej kobiety w jasnej szacie nigdzie nie było.
Odeszła, dokładnie tak, jak chciałam. Dlaczego więc czułam się z tym tak okropnie?
Zamknęłam oczy, z powrotem siadając między makami. Musiałam się obudzić. To wszystko – po prostu musiałam się obudzić…
– Dorothy? Dorothy! – Ktoś szarpał mnie mocno za ramiona, powtarzając moje imię. Gwałtownie otworzyłam oczy, rozglądając się dookoła.
– Mama?
Nad sobą zobaczyłam zatroskane twarze Jacka i Annabelle. Usiadłam, czując lekkie zawroty głowy, a oni odsunęli się nieco, nadal nie odrywając ode mnie wzroku. Wciąż znajdowaliśmy się na łące, ale już poza dywanem czerwonych maków, z dala od ich trującego zapachu. Odetchnęłam z ulgą.
– Jak widzisz, to tylko my. Wyniosłem cię stamtąd – wyjaśnił Jack, a napięcie powoli zaczęło znikać z jego twarzy. – Kiedy nie pojawiłaś się przy moście, Annabelle pomyślała, że mogłaś zboczyć z drogi i wpaść na łąkę maków.
– Maki są trujące – wyjaśniła Annabelle. – A właściwie ich zapach. Gdy wdycha się go za długo, zasypiasz i już się nie budzisz. Im dłużej tam jesteś, tym trudniej cię potem wybudzić po wyniesieniu poza łąkę.
– Ile czasu tam byłam? – Zmarszczyłam brwi, chwytając się za głowę, która odpowiadała tępym bólem. Zabawne, odkąd przybyłam do Oz, praktycznie cały czas coś mnie bolało, byłam ranna albo kontuzjowana; ten świat wyraźnie nie był dla mnie przyjazny.
– Trudno powiedzieć, jakąś godzinę, może dwie. – Annabelle wzruszyła ramionami. – Głowa może cię przez jakiś czas boleć, to po takich doświadczeniach normalne. Gdybym miała odpowiednie składniki, mogłaby ci coś na to przyrządzić, ale tutaj będzie o to raczej trudno. Chociaż, jeśli pójdziemy jeszcze kawałek drogą w kierunku Emerald City, natrafimy na Miasto Graniczne, na pewno znaleźlibyśmy tam wszystko, czego potrzeba.
– Wiedziałem, że ta wyprawa będzie mnie sporo kosztować – mruknął Jack, podnosząc się z trawy i otrzepując spodnie. – Więc dobrze, chodźmy do miasta. Tam Czarownica nie powinna nas wytropić. Znajdziemy nocleg w jakimś zajeździe, a ty, Annabelle, kupisz, co trzeba, żeby zrobić Dorothy okład na nogę i na bolącą głowę.
– Nie boli mnie aż tak – zaprotestowałam, ale kiedy dałam się podnieść na nogi, skrzywiłam się i zasyczałam. Jak zwykle, najwyraźniej głowa bolała bardziej, gdy się ruszałam.
Z moją nogą natomiast było nieco lepiej, dlatego mogłam iść, lekko tylko oparta o Jacka, co dla obojga z nas z pewnością było ulgą. Razem dotarliśmy do drewnianego mostu przerzuconego nad niewielką, ale, jak się dowiedziałam, głęboką rzeką, po czym ruszyliśmy przed siebie brukowaną kostką drogą, która w końcu miała nas zaprowadzić do Emerald City.
Dowiedziałam się, że jeszcze tego dnia powinniśmy dotrzeć do Miasta Granicznego, za którym wznosił się pas gór, za którymi z kolei ciągnęła się pustynia oddzielająca nas od Emerald City. Droga wreszcie wydała mi się nieco mniej iluzoryczna, a trochę bardziej konkretna, i byłabym pewnie dobrej myśli, gdyby nie sen, który mimo wszystko nadal nie potrafił mi wyjść z głowy.
To był tylko sen. Mama nie żyła od piętnastu lat i nie było absolutnie żadnego racjonalnego powodu, dla którego właśnie teraz miałaby mnie nawiedzać w snach. A jednak było coś dziwnego w tym, że nie widziałam jej nigdy wcześniej, że nigdy wcześniej mi się nie śniła – dopiero tu, gdy trafiłam do Oz, w dodatku dwukrotnie w dość dziwnych okolicznościach i nie podczas normalnego, zdrowego snu. W końcu za pierwszym razem majaczyłam, walcząc z wysoką gorączką, a za drugim pod wpływem trujących maków zapadłam w coś w rodzaju śpiączki. W związku z tym, biorąc pod uwagę niezwykłe okoliczności, trudno było mi uwierzyć, że sny te były zwykłym przypadkiem. To tak bardzo nie pasowało do Oz, że musiałam wziąć też pod uwagę inne okoliczności.
Tutaj jednak wyobraźnia mnie zawodziła, nie miałam bowiem pojęcia, jakie to mogłyby być okoliczności. Że to naprawdę była ona? Że jakimś cudem potrafiła przeniknąć do moich snów? Że znała przyszłość? Nie, to było tak niedorzeczne, że nawet biorąc pod uwagę moje ostatnie doświadczenia, nie potrafiłabym w to uwierzyć. Zawsze twardo stąpałam po ziemi i trudno było mi uwierzyć w te wszystkie paranormalne bzdury. Przełknęłam Oz, bo miałam namacalne dowody, ale to nie znaczyło, że miałam przełknąć i to!
Do miasta dotarliśmy późnym popołudniem. Było to pierwsze duże miasto, jakie miałam okazję zobaczyć w Oz, dlatego starałam się obejrzeć sobie wszystko porządnie i dokładnie, mimo bolącej coraz mocniej głowy i spuchniętej kostki. Spodziewałam się murów otaczających budynki, niemalże fosy i mostu zwodzonego – może dlatego, że w kółko powtarzano mi, jak trudno dostać się do Emerald City, przekładałam to na wszystkie inne miasta. Okazało się jednak, że Miasto Graniczne wyglądało całkiem normalnie – położone nad rzeką, tą samą, którą przekraczaliśmy po wyjściu z lasu, zaczynające się od rzadziej rozstawionych budynków, których rozmieszczenie stopniowo zagęszczało się, w miarę jak docieraliśmy do centrum miasta, by w końcu zamienić się w typowe kamienice. Po brukowanych ulicach chodziło sporo przechodniów, w większości ubranych podobnie do Jacka i Annabelle, i nikt, ale to absolutnie nikt, się nam nie przyglądał, co było miłą odmianą po ostatnich dniach. Centrum miasta, do którego w końcu dotarliśmy, składało się z jakiejś tutejszej wysokiej, kamiennej świątyni i usytuowanego przed jej wejściem ogromnego placu, na którym obecnie rozstawiło się mnóstwo straganów z różnymi produktami: owocami, warzywami, ziołami, rybami, tekstyliami i wieloma innymi rzeczami. Hałas panował tam straszny, bo wszystkie przekupki przekrzykiwały się nawzajem, a klienci jeszcze głośniej siłą rzeczy starali się poznać ceny towarów, aby ewentualnie się potargować.
– O rany, ile tu towaru! – Na widok straganów z ziołami Annabelle zaświeciły się oczy. – Jack, możecie mnie tu zostawić? Powiedzcie tylko, gdzie się zatrzymamy, dołączę do was potem. Możemy tak zrobić?
– Jasne. – Pobłażliwie pokiwał głową. – Będziemy w tym zajeździe na Portowej, a jeśli tam nie będzie miejsc, to zostawię komuś informację, gdzie udaliśmy się dalej. W porządku?
Annabelle tylko zakręciła się na pięcie i już jej nie było. Jack zaoferował mi ramię, więc wsparta na nim pokuśtykałam z nim dalej, jedną z dróg odchodzących od rynku w dół, w stronę rzeki. Spojrzałam na niego z zaciekawieniem.
– To tutaj jest jakiś port? Przecież to środek lądu – zauważyłam z rozbawieniem. Jack poważnie kiwnął głową.
– Mieszkańcy częściowo uregulowali rzekę i jest teraz spławna do samego morza. Ale handel odbywa się głównie wciąż drogą lądową, pewnie dlatego, że na wybrzeżu nie ma zbyt wielu miast.
Ulica, na którą trafiliśmy, była już znacznie cichsza i spokojniejsza, a przechodniów było na niej dużo mniej. Wąska, z obydwu stron otoczona przez wysokie kamienice, robiła na mnie raczej klaustrofobiczne wrażenie. Poza tym jednak wyglądała całkiem normalnie, tak, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu mogły wyglądać ulice w moim świecie.
– To wina magii, wiesz – zagadnął mnie w pewnym momencie Jack. Rzuciłam mu pytające spojrzenie.
– Co jest winą magii?
– Że w waszym świecie podróżujecie samochodami z oszałamiającą prędkością, a oceany potraficie pokonać w ciągu paru godzin, podczas gdy my ciągle stoimy na poziomie jazdy konnej, a broń palną musimy podglądać u was – odparł. Nawet mnie to zainteresowało. – Magia zahamowała u nas rozwój techniki, i jest to całkowicie racjonalnie wytłumaczalne. W końcu mogąc podróżować albo leczyć za pomocą magii, niewielu ludzi w ogóle myśli o szukaniu innych rozwiązań.
– Tę twoją broń – kiwnęłam głową w stronę torby, w której trzymał cały swój arsenał – też skombinowałeś sam? Na podstawie tego, co zobaczyłeś w moim świecie?
– Częściowo – przyznał. – A częściowo… Powiedzmy, że swego czasu miałem kontakty z ludźmi, którzy znali ludzi, którzy znali ludzi, i tak dalej, w każdym razie z ludźmi, którzy potrafili załatwiać pewne rzeczy. Z waszego świata.
– I co się stało z tymi kontaktami?
– Tak jak ci mówiłem. Prawie nikt, kogo znałem, a kto miał kontakty z twoim światem, nie przeżył w Oz zbyt długo.
Jack poprowadził mnie w stronę umiejscowionego w jednej z kamienic zajazdu, tym samym urywając temat, chociaż miałam do niego jeszcze parę pytań. A właściwie jedno, bardzo konkretne.
W końcu gdy poprzednim razem mi o tym mówił, twierdził, że wszyscy z mojego świata, których znał, nie żyli. Dopiero teraz dodał prawie. Może czepiałam się słówek, ale dla mnie to była dość istotna różnica. Niestety również taka, o której Jack najwyraźniej nie chciał rozmawiać, sądząc po nagłym urwaniu tematu.
Wobec tego nie odezwałam się więcej, gdy Jack rezerwował nam u właściciela zajazdu dwa pokoje, przedstawiając mnie i Annabelle jako swoje siostry. Gdyby właściciel zobaczył Annabelle, raczej by w to nie uwierzył – w końcu choćby sam kolor włosów znacznie nas od siebie odróżniał – ponieważ jednak jej nie było, nie przejęłam się tym faktem, uznając, że dobra przykrywka nie była zła. Jack najwyraźniej myślał tak samo.
Dostaliśmy dwa pokoje obok siebie na pierwszym piętrze, i natychmiast udaliśmy się na górę, żeby umyć się i odpocząć. Zwłaszcza mnie odpoczynek był bardzo potrzebny, bo głowa bolała mnie coraz bardziej, a chociaż z kostką nie było gorzej, ze względu na forsowny marsz do miasta nie było też lepiej. Pokój był porządny, z dwoma pojedynczymi łóżkami i wewnętrznymi drzwiami do sąsiedniego pokoju, w którym zatrzymał się Jack. Bardzo wygodnie.
Odświeżyłam się wreszcie i położyłam na jednym z łóżek, tym bliżej okna, wychodzącego na ponure, ciasne podwórko. Gdy oparłam głowę o poduszkę, zrobiło mi się nieco lepiej, ale i tak niecierpliwie wyglądałam powrotu Annabelle z targu. Usłyszałam pukanie do drzwi, które zabrzmiało echem w mojej głowie; krzyknęłam, żeby wejść, i w następnej chwili wewnętrznymi drzwiami do pokoju wkroczył Jack.
– Jak się czujesz? – zapytał, przysiadając na brzegu łóżka obok mnie. Wzruszyłam ramionami. – Annabelle na pewno niedługo wróci i przyrządzi ci coś na głowę. Słyszałem, że działanie trujących maków często ma takie skutki.
Też miałam nadzieję, że wróci szybko, choć przypominając sobie błysk w jej oczach na widok takiej ilości ziół, miałam pewne wątpliwości. Obawiałam się, że zapomniała o mnie z chwilą zanurzenia się między stragany.
Ale może nie powinnam oceniać jej tak surowo.
– Nie jest tak źle – odparłam lekko, dłonie splatając na brzuchu. Źle patrzyło mi się na niego z tej perspektywy, ale z drugiej strony wcale nie miałam ochoty się podnosić. – Wybacz, że nie wstanę, ale jest mi lepiej, gdy trzymam głowę na poduszce.
– To zrozumiałe. – Uśmiechnął się lekko, po czym przysunął bliżej. – W takim razie pozwól, że nieco zmodyfikuję twoje posłanie.
Pomógł mi się podnieść, aż usiadłam na łóżku, po czym pochylił się jeszcze bardziej i zaczął poprawiać poduszki za moimi plecami. Zamarłam, gdy zdałam sobie sprawę, że wystarczyłby jeden ruch z mojej strony, by położyć mu głowę na ramieniu, objąć go za szyję i po prostu się w niego wtulić. Dlaczego miałabym to robić – to pozostawało dla mnie zagadką, skoro nie czułam się przy nim wcale bezpieczniej – była to jednak myśl, która pojawiła mi się w głowie niespodziewanie i którą z całej siły musiałam zwalczyć.
Udało się, choć pozostawiła mnie dużo bardziej niespokojną, niż byłam wcześniej.
– Proszę bardzo. – Jack odsunął się, pokazując, żebym z powrotem się położyła. Już po chwili znalazłam się w pozycji półleżącej, wystarczająco wysoko, by móc na niego patrzeć i rozmawiać bez wrażenia, że był gigantem; do podwyższenia posłania najwyraźniej użył nie tylko mojej poduszki, ale również tej leżącej na łóżku obok, należącej do Annabelle. – Tak będzie ci wygodniej… No, chyba że chciałaś spać.
– Nie, nie chciałam – westchnęłam. – Po mojej przygodzie z makami mam serdecznie dość spania.
– No tak. – Zrobił głupią minę. Zaśmiałam się.
– Dziękuję za poprawienie mi warunków bytowych – dodałam, gdy zabrał poduszkę z jednego z krzeseł i podłożył mi ją pod urażoną nogę. Jak na człowieka, który dbał wyłącznie o własny interes, Jack bardzo umiejętnie się o mnie troszczył. – Jak długo zamierzamy tu zostać?
– Tak długo, aż poczujesz się lepiej. – Podniósł się z łóżka i zaczął krążyć po pokoju, aż rozbolały mnie oczy od wodzenia za nim wzrokiem. – W tym stanie nie przeszłabyś przez pustynię.
– Nie chcę narażać cię na kolejne wydatki – zaprotestowałam, na co tylko wzruszył ramionami, po czym ostatecznie usiadł na krześle, które wcześniej pozbawił poduszki.
– Nie przejmuj się tym. A jeśli nie potrafisz, to po prostu załóż, że będziesz moją dłużniczką. Jestem pewien, że kiedyś będziesz w stanie się odwdzięczyć.
Miałam wątpliwości, ale nie podzieliłam się nimi, bo to nie był czas ani miejsce na takie rozmowy. Znowu przypomniało mi się ostrzeżenie mamy z łąki maków. Czy to w ogóle było możliwe, żebym miała zginąć przez niego? Z jego ręki?
Nie, to było po prostu niedorzeczne. Jack może i był egoistą, może i był łowcą czarownic, ale na pewno nie był mordercą z zimną krwią!
– A Annabelle? – zapytałam, przerywając ciszę, która po tych słowach zapadła na chwilę w pokoju. – Ty też jesteś jej coś dłużny, że pozwoliłeś jej iść z nami i płacisz również za jej pokój?
– A jak myślisz? – prychnął. – Zostawiłem ją przed samym ślubem, zdruzgotaną i zrozpaczoną tym faktem. Jeśli mogę zrobić dla niej choć tyle, to może przynajmniej częściowo zmaże moje winy.
No proszę. Takich słów się po nim nie spodziewałam.
– Nie byłoby łatwiej, gdybyś po prostu ją poślubił? – drążyłam, mając w pamięci słowa Annabelle, że nadal go kochała. Jack uśmiechnął się gorzko.
– Myślisz, że gdybym tego chciał, nie zrobiłbym tego dwa lata temu? – odparł całkiem rozsądnie. – Dorothy, my nie pasujemy do siebie z Annabelle. Nie wiem, czy kiedykolwiek osiądę w jednym miejscu i postanowię zbudować dom, ale na pewno jeszcze nie teraz. Annabelle nie tego chce.
– Ona twierdzi, że się zmieniła – przypomniałam mu. – I w końcu opuściła swoją rodzinną wioskę. Z tobą.
– Żeby zamieszkać w mieście, nie podróżować ze mną – sprostował. – Nie wierz ludziom, kiedy mówią, że się zmienili, złotko, bo to nigdy nie jest prawda. Można to sobie wmawiać, ale w głębi duszy zawsze wiesz, że to nieprawda.
– Ale mówią, że to miłość zmienia ludzi – mruknęłam, nie będąc pewną, czy słusznie poruszałam przy nim ten temat. – I że dla niej jest się zdolnym na wiele poświęceń.
– Więc chyba masz swoją odpowiedź, prawda? – odpowiedział, wstając z krzesła i kierując się ku drzwiom do jego pokoju. – Najwyraźniej nie kochałem nigdy Annabelle wystarczająco, by się dla niej poświęcić. Odpocznij trochę, nie będę ci więcej przeszkadzał.
Chciałam go zatrzymać, przeprosić, że byłam wścibska, ale ostatecznie uznałam, że nie bardzo miałam za co, bo ostatecznie nikt nie zmuszał go do odpowiadania na moje pytania. Wyszedł, zostawiając mnie samą, a mnie zrobiło się przykro, że go wypłoszyłam. Chociaż ta rozmowa była bardzo pouczająca i chociaż wiele się dzięki niej dowiedziałam, nie byłam pewna, czy rzeczywiście chciałam to wszystko wiedzieć.
Skoro nawet Annabelle Jack nie kochał wystarczająco, by się dla niej poświęcić, to co mogłoby go powstrzymać przed zabiciem mnie, gdyby zaszła, przynajmniej według niego, taka konieczność? Jasne, może niepotrzebnie porównywałam te dwie sytuacje, jako że miały ze sobą niewiele wspólnego, ale mimo wszystko… jak mogłabym o tym nie myśleć? Jak mogłabym tego w ogóle nie brać pod uwagę?
Annabelle wróciła po jakiejś godzinie, co kazało mi zweryfikować moją opinię na jej temat. Widocznie tak całkiem o mnie nie zapomniała, skoro nie spędziła na targu połowy dnia, tylko wróciła do mnie po zdobyciu odpowiednich ziół. Przyrządziła mi jakiś okropny wywar, który smakował jak wywar z używanych skarpetek, twierdząc, że pomoże mi na głowę, a potem zrobiła zimny okład na nogę, przyglądając się jej z pewnym zatroskaniem. Rzeczywiście trochę spuchła, obydwie to zauważyłyśmy i zapewne dlatego Annabelle się martwiła, ja jednak byłam dobrej myśli. Po prostu musiało być z nią wszystko w porządku. Musiało, bo inaczej cała nasza podróż opóźniłaby się o okres znacznie dłuższy niż dzień lub dwa.
Ciężko było mi zasnąć tej nocy – raz, że za dużo myśli kłębiło mi się w głowie, dwa, że nadal bolała mnie noga, a trzy, że po ostatnim doświadczeniem ze snem wcale nie miałam ochoty tak szybko go powtarzać. Leżałam więc w moim łóżku na plecach, wpatrując się w sufit i odpoczywając w ciszy i ciemności, po prostu leżąc bez żadnego sensownego zajęcia. Obok na sąsiednim łóżku Annabelle spała głęboko – sen naprawdę miała jeszcze głębszy niż ja, co w Oz było raczej niespotykane – i nie chciałam jej przeszkadzać, nawet jeśli zapewne nie zbudziłby jej nawet przemarsz wojsk. Obracałam w palcach klucz, który w Corner Bistro dała mi zwariowana kobieta, badając palcem jego ostrą końcówkę w miejscu, gdzie trzyma się klucz. Był zbudowany zupełnie tak, jakby w tym miejscu coś miało do niego zostać dołączone. Jakby była to tylko część puzzla.
Tajemnica tego klucza leżała mi na sercu, zwłaszcza że nie miałam z kim jej przedyskutować. Sama nie była pewna, czemu ukrywałam jego istnienie przed Jackiem, czułam jednak, że gdybym mu go pokazała – a z pewnością musiałabym wtedy też wytłumaczyć, skąd go wzięłam – Jack zacząłby się domagać odpowiedzi na pytania, które sama sobie zadawałam. Kto właściwie dał mi ten klucz i po co? Co miała oznaczać dołączona do niego karteczka? Na żadne z tych pytań nie znałam odpowiedzi i nie było sensu wtajemniczać w to Jacka czy kogokolwiek innego. Nie, póki nie miałam na własną rękę zdobyć o nim jakichś informacji.
Gwałtownym ruchem schowałam klucz do kieszeni, gdy usłyszałam nagle ciche kroki na korytarzu. Usiadłam na łóżku, przelotnie stwierdzając, że z moją głową było już dużo lepiej, i wsłuchałam się w ciszę zajazdu, próbując ustalić, czy aby na pewno nie miałam omamów. W następnej chwili dźwięk się powtórzył – skrzypienie desek, jakby ktoś bardzo ostrożnie szedł korytarzem.
Drzwi na korytarz były zaopatrzone w zasuwkę, którą w każdej chwili mogłam zamknąć, ale pozostawał jeszcze pokój Jacka i wewnętrzne drzwi do naszego. Wprawdzie Jack miał lekki sen, ale po takiej nocy? Nawet on miał prawo usnąć jak suseł…
Te ciche, ostrożne kroki tak skojarzyły mi się z zasadzką, którą urządzono na nas w domu Zeda, że natychmiast postawiło mnie to w stan gotowości. Wstałam z łóżka i pokuśtykałam do drzwi, po drodze chwytając nóż, który na wszelki wypadek zostawił nam na szafce nocnej Jack. Nie musiałam wcale go budzić. Byłam pewna, że sama poradzę sobie z tym potencjalnym zagrożeniem, o ile rzeczywiście te kroki nim były. Musiałam to jednak sprawdzić.
Wzięłam głęboki oddech, po czym rzuciłam się przed siebie, przez gwałtownie przeze mnie otwarte drzwi prosto na czającą się w korytarzu osobę.

9 komentarzy:

  1. "Chciałam go zatrzymać, przeprosić, że byłam wścibska, ale ostatecznie uznałam, że nie bardzo miałam za co, bo ostatecznie nikt nie zmuszał go do odpowiadania na moje pytania." - wkradło się.


    A wiesz, jeszcze zanim zaczęłam czytać, to wspomniałam mamę Dorothy i że w tym poprzednim śnie to faktycznie mogła być tylko snem: wiedziała tylko tyle, ile sama Dorothy i powtarzała (potwierdzała?) jej podejrzenia co do Jacka. Ale teraz... Nie, Dorothy sama by raczej nie wpadła na to, że mogłaby przez Jacka umrzeć, nawet jeśli nic nie stoi na przeszkodzie, by wymyśliła to jej podświadomość - no i pozostałe argumenty, które Dorothy sama sobie przytoczyła. I jednocześnie pomyślałam o paru filmach, które też zapowiadały śmierć jakiejś postaci (głównej czy też jednej z głównych) już na samym początku, a potem okazywało się, że owszem, śmierć była, ale czy ktoś mówił, że miałaby być końcem życia postaci/historii/czegokolwiek? Ale zobaczymy, zobaczymy, teraz, jak już sobie te dwie kwestie rozważyłam, to jestem jeszcze bardziej ciekawa dalszego ciągu.
    I oby Dorothy nie rzuciła się z tym nożem na nikogo niewinnego.

    Pozdrawiam cieplutko,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak nawet to widziałam i nawet myślałam, czy jednego nie usunąć, ale uznałam w końcu, że może to być uznane za celowe powtórzenie. Widać miałam zaćmienie umysłowe i nie może, zaraz poprawię xd

      Ja wiem, czy by nie wpadła... Dorothy cały czas ma wrażenie, że coś jej się przez niego stanie i może to przenosić z jawy w sen;) ale co ja tam wiem;) no kurczę, jestem zbyt przewidywalna, widać muszę się z tym pogodzić i już zawsze tak będzie. Dobra, zamykam się, żeby samej za dużo nie wygadać. Ale masz rację xd

      Kwestia percepcji. Czy niewinny...;)

      Całuję!

      Usuń
  2. Och, sny... :P Gdy pamiętam jakiś "symbol", który utkwił mi w głowie po nocy, szukam w internecie lub senniku, co to może znaczyć. I czasami się sprawdza, czasami nie... To tak trochę jak horoskop, one są pisanie tak, żeby pasowały do każdej osoby spod konkretnego znaku zodiaku. (Ale kiedy dostanę Metro na dworcu, to ten horoskop zawsze się sprawdza! XD) Powracając jednak to tych snów, to bardzo często jest tak, że trzeba je interpretować... na odwrót. Niby są odzwierciedleniem rzeczywistości, ale nie wszystkie rzeczy są przedstawione w taki bezpośredni sposób. Także... może matka wcale nie ostrzega Dorothy przed Jackiem, ale przed kimś innym, tylko nie zna imienia tej osoby, a może właśnie to na nim Dorothy powinna polegać? Nigdy nie wiadomo ;> Okej, dosyć o snach i ich interpretacji, chociaż pewnie mogłabym się na ten temat rozpisać xD

    Dorothy wzięła sprawy (w właściwe nóż) w swoje ręce. Przychodzą mi do głowy dwa scenariusze: albo to będzie ktoś bardzo zły, albo ktoś bardzo dobry. Tym samym będzie to osoba albo od Czarownicy, albo od Czarnoksiężnika ;)

    Tymczasem pozdrawiam i jak zawsze czekam na ciąg dalszy! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja niestety chyba zbyt mocno stąpam po ziemi, bo rzadko pamiętam swoje sny, a jak już, to nigdy nie doszukuję się w nich niczego dziwnego. W sumie jestem w tym podobna do Dorothy - w końcu ona czuje niepokój, ale próbuje to sobie racjonalnie wytłumaczyć. Ale masz rację, o tych odwrotnych interpretacjach nie pomyślałam;) raczej już nie będę miała okazji, żeby ten temat rozwinąć, ale pożyjemy, zobaczymy. Ale nie widzę nic przeciwko, żebyś się rozpisała;)

      Jak tak teraz widzę, o czym myślicie, to dochodzę do wniosku, że faktycznie mogłam bardziej pokomplikować sytuację. No ale teraz już za późno;)

      Całuję!

      Usuń
  3. Haha, pewnie i tak, tylko musiałaby je zbierać w jakimś rodzaju maski gazowej xd

    Ja tam nie wiem;) wiem tylko, co się wydaje Dorothy - a jej się wydaje, że uprzedzenia do Jacka przenosi w podświadomość, skąd trafiają do jej snów. Czy to prawda? Kiedyś się tam okaże;)

    Ach, tak, pożyją, pożyją na pewno...;)

    Strzał w dziesiątkę XD no nic, za bardzo przewidywalna jestem, poprawię się następnym razem^^

    Całuję!

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam

    To moje pierwsze spotkanie z Twoją twórczością. Od razu zaznaczę, że bardzo zajmujące. Przepadałam w Twoim Oz. Myślę nawet nad zakupem małej działki wraz z domkiem. Ale wstrzymam się z szukaniem ofert do czasu, gdy Jack pozbędzie się Złej Czarownicy :D
    A teraz serio: Twoje opowiadanie wciągnęło mnie na maksa. Przyznam, że niewiele blogów zaliczam do moich stałych adresów odwiedzin w blogosferze. Twój wdarł się tam przebojem i ma już swoje stałe miejsce na liście. Nie czytałam innych opowiadań, które wyszły spod Twojego pióra, ale mam nadzieję, że najbliższy, krótki urlop pozwoli mi na nadrobienie zaległości. Masz wyjątkowo wciągający, ciekawy i lekki styl.
    Nie będę ukrywać, że Czarnoksiężnik jest jedną z moich ulubionych książek. Bardzo udanie nawiązałaś do książkowego świata umiejętnie żonglując jego elementami w "nowej rzeczywistości". Gratuluję konceptu.
    Postać Dorothy...myślę, że "oryginalna" Dorotka mogła wyrosnąć właśnie na taką silną i racjonalnie myślącą kobietę. Zarówno tą "młodszą książkową" wersję jak i "Twoją" cechuje zaradność i nie poddawanie się przeciwnościom losu. Upór oraz dążenie do wybranego celu. Dorotka pomogła uwolnić się od prywatnych demonów strachowi, lwu i drwalowi - czy Dorothy pomoże Jackowi?
    Czy ma on jakąś mroczną tajemnicę? Szczerze? Liczę na to:)
    Ich relacja jest bardzo...intrygującą. Tylko ta Annabelle.... Nie będę się czepiać, ktoś w końcu musi komplikować życie głównej bohaterce (taa, jakby same Oz nie wystarczyło xd).
    Na koniec życzę weny i czasu na pisanie.
    Pozdrawiam.

    P.S. Co myślisz o najnowszej ekranizacji "Czarnoksiężnika? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czarownic ogólnie jest cztery, więc poważnie zastanowiłabym się nad tym domkiem;) może się jeszcze okazać, że nawet po zabiciu pierwszej pozostałe nie dadzą mu spokoju xd

      Strasznie się cieszę, że tekst tak przypadł Ci do gustu. Zwłaszcza jeśli jesteś co do blogów wymagająca;) staram się bardzo, żeby mój język nie był za ciężki, mam wrażenie, że wychodzi mi to ze zmiennym powodzeniem, dlatego cieszy mnie taka opinia.

      O, no to widzę, że trafiłam w gusta:) koncept nie taki wyłącznie mój, bo jak pisałam w informacjach, ogólny pomysł na przystosowanie Oz do nowoczesnej opowieści przyszedł mi na podstawie kilku innych, ale fakt, że złożyło mi się to na całkiem ciekawą, jak mi się wydaje, całość. Także dziękuję:)

      Pewnie tak, trudno mi powiedzieć, bo mała Dorotka na pewno musiałaby po drodze zatracić nieco tę swoją otwartość na innych, dzięki której pomogła Strachowi, Lwu i Drwalowi - moja Dorothy z pewnością jest dużo bardziej zamknięta w sobie. Ale pewnie spróbuje pomóc Jackowi... czy jej się uda, to już inna sprawa. A Jack oczywiście, że ma tajemnice, i to niejedną ;>

      Mam nadzieję, że będzie coraz bardziej;) ktoś zresztą musiał pokrzyżować im tę samotną wędrówkę, padło na Annabelle xd może wręcz przeciwnie, trochę jej w tym Oz pomoże? ;>

      Dziękuję i całuję!

      P.S. Szczerze? Nie oglądałam. Także dlatego, że nie chcę się sugerować:)

      Usuń
  5. Oj no, nie za wiele, może tylko nieco krępująca dla Dorothy sytuacja xd ale fakt, już niedługo xd

    OdpowiedzUsuń
  6. Mama chce jak najlepiej dla swojego dziecka, tylko czy to aby nie jest iluzja, którą posługuje się czarownica? No wiesz, Dee ceni mamę i dlatego czarownica podszywa się pod jej postać, wkracza do jej głowy i wciska jej kit??

    Jack - nie wiem czy ten człowiek byłby zdolny zabić niewinnego człowieka. Naprawdę nie wiem... Nic mi moja intuicja na ten temat nie mów... ;/

    Ciekawe kto się tam zakrada pod drzwiami! Zaraz się pewnie dowiem! :))

    OdpowiedzUsuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.