Kiedy następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą
drogę, wszystkie mięśnie protestowały we mnie przeciwko dosiadaniu konia,
wszystko mnie bolało i w ogóle byłam w podłym nastroju.
A do tego Jack.
Gdy poprzedniego wieczoru powiedział mi, że był
w moim świecie, początkowo myślałam, że to żart. W końcu gdyby to nie był żart,
powiedziałby mi od razu, prawda? Choćby po to, żebym lepiej poczuła się w tym
dziwnym miejscu, tak obcym i różnym od Nowego Jorku. Dlaczego to ukrywać? Jaki
mógł mieć inny powód niż taki, że nie chciał,
żebym poczuła się lepiej? Bo niczego miał na tym nie zyskać?
Z każdą godziną spędzoną w siodle oddalaliśmy
się od domów Manczkinów, pól pełnych kukurydzy i żyta, a zbliżaliśmy się do
puszczy, o której wspominał. Widać to było po zmianie krajobrazu i pogody:
najpierw zrobiło się cieplej, zaczął znikać śnieg, pojawiały się zagajniki,
poprzetykane tu i ówdzie niewielką osadą lub kilkoma pojedynczymi domami;
słońce zaczęło mocniej świecić i w końcu całkiem zniknął gdzieś ten ponury,
szaroniebieski kolor, charakteryzujący krainę Manczkinów.
Musiałam przyznać, że przyjęłam to z ulgą.
– Zamierzasz milczeć do samego Emerald City? –
zapytał uprzejmie Jack, gdy po kolejnej godzinie drogi zwolniliśmy, by dać
odpocząć koniom. W tych okolicach zdarzało nam się spotykać na drodze innych
podróżnych, dlatego jechaliśmy bliżej siebie, prawą stroną. – Dorothy, mówiłem
ci przecież, że nie mówiłem ci o tym, bo nie uznałem tego za istotne. To nie
tak, że stamtąd pochodzę. Po prostu spędziłem tam rok czasu…
– Ale trafiłeś tam! I wróciłeś! – przerwałam mu,
gotowa na nowo się pokłócić. Nasza rozmowa poprzedniego wieczoru też tak się
skończyła: ja rzuciłam w niego stekiem wyzwisk, on stwierdził, że jestem
nienormalna, i oboje zasnęliśmy, śmiertelnie na siebie obrażeni. A rano wcale
nie czułam się lepiej. – Udało ci się wrócić do domu, Jack! Nie uznałeś za
stosowne powiedzieć, że skoro tobie się udało, ja też na pewno odnajdę drogę do
domu?! Naprawdę pomyślałeś, że to nie
będzie miało dla mnie znaczenia…?!
– Owszem, tak pomyślałem, bo to był kompletny
przypadek! – odkrzyknął, ignorując dziwne spojrzenia miejscowych, którzy
właśnie mijali nas drogą pieszo. – Trafiłem tam za pomocą tornada i wróciłem
dzięki huraganowi. Nie znam drugiej osoby, której by się to udało, i to w tak
krótkim odstępie czasu! Zrozum, Dorothy, to był precedens. Miałem niesamowite
szczęście! Nie chcę dawać ci złudnej nadziei na coś, co może się nie udać. To,
że mnie się udało, jeszcze nic nie znaczy. Naprawdę.
Pewnie tak naprawdę właśnie o to chodziło. Jack
nie chciał robić mi nadziei. Nie chciał, żebym uwierzyła, że mój powrót byłby
możliwy, a potem srodze się zawiodła. Trudno powiedzieć, czy zrobił to ze
względu na mnie, czy wolał po prostu nie uchylać rąbka tajemnicy, jeśli
chodziło o jego przeszłość, ale nie miało to większego znaczenia. I tak
zamierzałam być o to na niego zła.
– Jeśli tobie się udało, to mnie też się uda –
odparłam uparcie. – Wrócę do domu.
Trąciłam Gwiazdę piętami, żeby przyspieszyła
kroku, ale Jack natychmiast zrobił to samo i się ze mną zrównał. Przyglądał mi
się z jawnym zainteresowaniem, aż jego szare spojrzenie zaczęło mnie peszyć.
– Dlaczego? – zapytał po prostu. – Dlaczego aż
tak ci na tym zależy, Dorothy? Co takiego jest w twoim świecie, do kogo tak się
spieszysz? Do mężczyzny?
Czy naprawdę uwierzyłby i zrozumiał, gdybym mu
powiedziała? Westchnęłam. Nie byłam nim, nie miałam nic do ukrycia. No, może
prawie. W każdym razie mogłam mu powiedzieć, dlaczego chciałam wrócić, jeśli to
właśnie chciał usłyszeć. Proszę bardzo.
– Nie, nie spieszę się do mężczyzny – odparłam
więc cierpko. – Jeśli już musisz wiedzieć, spieszę się do mojej ciotki Ruth.
– Do ciotki? – powtórzył z niedowierzaniem. –
Wymyśl coś lepszego, złotko.
– Tak naprawdę nie obchodzi mnie wcale, czy w to
wierzysz, czy nie – prychnęłam. – Ale ciotka Ruth ma tylko mnie. Jestem jej
jedyną rodziną, rozumiesz? Kiedy miałam szesnaście lat, straciła męża. Siedem
lat wcześniej zginęli moi rodzice, którzy byli jej naprawdę bliscy. Ciocia nie
ma nikogo innego, tylko mnie. A jeśli dowie się, że zaginęłam, że nie będzie
miała nawet ciała, które mogłaby pochować, dokładnie tak samo, jak było z moimi
rodzicami i wujkiem Henrym… Ona tego nie przeżyje. Wiem, że nie. Dlatego muszę
wrócić, wiesz?
Poczułam pod powiekami łzy, więc czym prędzej
odwróciłam wzrok, żeby tego nie dostrzegł. Trudno powiedzieć, dlaczego nie
chciałam, żeby widział moje łzy, ale nie chciałam. Może czułam, że to byłaby
jakaś oznaka słabości?
– Przepraszam, nie wiedziałem – usłyszałam w
następnej chwili jego głos, zaskakująco łagodny i ciepły. – Twojej ciotce na
pewno nic nie będzie, złotko. Zobaczysz.
Nie mógł tego wiedzieć, ale byłam mu wdzięczna,
że to powiedział. To było całkiem irracjonalne, ale tak właśnie było.
– Nieważne – ucięłam, powstrzymując łzy i znowu
na niego spoglądając. Jego pokerowa twarz powoli zaczynała mnie już irytować. –
A co z twoją rodziną? Rodzicami?
Tym razem to on odwrócił wzrok. Poklepał Iskrę
po szyi, a ja miałam wrażenie, że grał na czas. W końcu odpowiedział, nadal na
mnie nie patrząc:
– Żadnej rodziny. Jestem sam jak palec.
Wyczuwałam jakiś fałsz w jego głosie, nie byłam
jednak pewna, czy to aby nie tylko moja wyobraźnia. Przecież gdybym miała
rację, oznaczałoby to, że nie był tak dobrym kłamcą, na jakiego wyglądał, i że
wcześniej mnie nie okłamał, skoro tego nie zauważyłam. Więc może po prostu
chciałam, żeby to było kłamstwo?
Po tych słowach zapadła między nami cisza,
której nie miałam ochoty przerywać. O dziwo, w towarzystwie Jacka milczenie
wcale nie było krępujące. Może to dlatego, że kiedy rozmawialiśmy, często się
na siebie złościliśmy lub przerzucaliśmy ironicznymi uwagami, więc milczenie
było miłą odmianą – trudno powiedzieć. W każdym razie sprawiedliwość kazała mi
przyznać, że mogłam znaleźć gorszego towarzysza na tę podróż.
Z początku nawet nie zauważyłam, kiedy
wjechaliśmy do puszczy. Już wcześniej zdarzyło nam się przecież zagłębiać w
niewielkie zagajniki czy lasy, które jednak zawsze kończyły się, ustępując
kolejnej wiosce lub polu. Za którymś razem jednak tak się nie stało. Po prostu
zagłębialiśmy się coraz bardziej i bardziej w las, między drzewa, które rosły
coraz bliżej siebie i coraz wyżej do nieba, przepuszczając coraz mniej światła.
Zmieniła się również droga: w miarę jak wjeżdżaliśmy coraz głębiej w las,
brukowaną kostkę po obydwu brzegach brał w posiadanie las, a nawet na środku
była poprzerastana korzeniami drzew i trawą. W związku z tym droga zwęziła się
i zrobiło się na niej całkiem pusto. Najwyraźniej nikt oprócz nas nie
zapuszczał się tak głęboko.
W końcu na drodze zrobiło się tak ciemno, że
musieliśmy zwolnić, a Jack wyciągnął z bagaży lampę naftową i ją zapalił.
Uważałam to za przesadę, ale nie powiedziałam mu tego, bo cisza panująca w
puszczy trochę mnie onieśmielała. Kiedy już wjechaliśmy naprawdę głęboko,
umilkły niemalże wszystkie ptaki – najwidoczniej nawet dla nich było za ciemno
i zbyt ponuro. Cały las wyglądał na wymarły.
W pewnej chwili zatrzymałam się, widząc, że Jack
zrobił to samo. Spojrzałam na niego pytająco.
– Lepiej patrz na drogę – poradził mi, wskazując
głową drogę przed nami. – Musimy się rozpędzić i skoczyć.
Wzrokiem podążyłam za jego gestem i zobaczyłam
powalone w poprzek drogi drzewo. Było wielkie, podejrzewałam, że nie byłabym w
stanie go objąć, gdy jeszcze stało. Teraz jednak leżało z korzeniami w górze w
poprzek brukowanej drogi, zagradzając nam przejazd, a Jack właśnie zasugerował,
że powinniśmy przeskoczyć tę przeszkodę. Spojrzałam na niego jak na idiotę.
– Zwariowałeś? – syknęłam. – Jeżdżę konno od
dwudziestu czterech godzin. Nie zamierzam brać żadnej przeszkody, bo jeszcze
zlecę i skręcę sobie kark!
– Nie rób z siebie niedołęgi – odparł
zirytowanym tonem głosu. – Poradzisz sobie, nic ci nie będzie. To nieduża
przeszkoda.
– Nieduża? Nieduża?! – powtórzyłam nieco
histerycznie. – To drzewo jest ogromne! Nie zrobiłabym tego, nawet gdybyś…
Nie zdążyłam dokończyć, bo Jack przechylił się w
siodle w moją stronę, po czym lekko klepnął Gwiazdę otwartą ręką w zad. Kompletnie
mnie nie słuchając, klacz ruszyła przed siebie, rozpędzając się z każdą chwilą
coraz bardziej, a ja wydałam z siebie przeszywający krzyk i nadal kurczowo
trzymając wodze, chwyciłam się również jej grzywy.
Pochyliłam się w siodle i w decydującym momencie
zamknęłam oczy, czując tylko, że klacz oderwała się od ziemi. Zesztywniałam,
wydałam z siebie jeszcze jeden wrzask, a potem poczułam mocne tąpnięcie, gdy
kopyta uderzyły o ziemię, i byłyśmy już po drugiej stronie przeszkody.
Zanim zdążyłam się otrząsnąć po tym szoku, Jack
zgrabnie wylądował obok na Iskrze. Przyglądałam mu się z mieszaniną przerażenia
i podziwu – w końcu wyglądał, jakby urodził się w siodle. Równocześnie mu
zazdrościłam i byłam na niego wściekła.
– Jak mogłeś…! –
wykrzyknęłam, niemalże dławiąc się tymi słowami. – Jak mogłeś zrobić coś
takiego! O mało się nie zabiłam…!
– Nie dramatyzuj – polecił mi krótko. Miałam
serdecznie dość tych jego poleceń! – Nic ci nie groziło i, jak widzisz, żyjesz.
Oszczędziłem nam obojgu kolejnych minut bezsensownej kłótni, z której i tak
wyszedłbym z ostatnim słowem, a ty przekonałaś się, że skoki to nic trudnego.
– Nic trudnego…! – prychnęłam z oburzeniem. –
Chyba upadłeś podczas któregoś z nich na głowę!
Zaśmiał się i to była cała jego odpowiedź. Bez
słowa więcej ruszył przed siebie, równocześnie wolną dłonią odczepiając od
siodła lampę, którą najwyraźniej przytroczył tam na czas skoku, więc chociaż
cała trzęsłam się jeszcze po tym ostatnim szoku, poszłam w jego ślady.
Absolutnie nie chciałam zostawać w tym miejscu sama!
Las gęstniał coraz bardziej, a powalone drzewo
było, jak się okazało, tylko pierwszą z wielu przeszkód. Wkrótce musieliśmy
omijać kolejne, nadkładając drogi przez las, a jeszcze potem Jack stanął w
strzemionach, rozglądając się dookoła i nasłuchując. Trochę mnie to
zaniepokoiło, więc zrównałam się z nim i zapytałam:
– Co się dzieje?
– Cicho – ofuknął mnie, po czym powrócił do
kontemplacji ciszy lasu. Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, bo miałam serdecznie
dość sposobu, w jaki ten facet mnie traktował, jednak się nie odezwałam. Nie,
żebym szanowała jego rozkazy, skąd; po prostu wiedziałam, że lepiej znał
okolicę i w związku z tym jeżeli mówił, że powinnam być cicho, to
najprawdopodobniej znaczyło, że właśnie tak powinnam postąpić. – Powinniśmy
jechać szybciej – dodał w końcu, gdy już spodziewałam się, że w ogóle nie
odpowie.
Nie czekając na moją odpowiedź, popędził Iskrę
do przodu, więc zrobiłam to samo, choć bardzo chciałam usłyszeć jakieś
wyjaśnienia. Na moment oderwałam wzrok od drogi przed nami i spojrzałam w
niebo: wyglądało na to, że zaczynało się ściemniać.
Ciężko było rozmawiać przy tempie, które
narzucił nam Jack, postanowiłam więc wypytać go o wszystko, gdy wreszcie
zwolnimy lub się zatrzymamy. Dzielnie wytrzymałam kolejną godzinę forsownej
jazdy, aż stało się jasne, że nie tylko ja nie wytrzymam dalszej drogi, ale
przede wszystkim nasze konie. Gdy ponownie zwolniliśmy, a Jack zaczął
wypatrywać miejsca na nocleg, równocześnie nadal nasłuchując, otworzyłam usta,
żeby wreszcie poprosić go o wyjaśnienia, i właśnie wtedy coś usłyszałam.
Jakby coś wielkiego i ciężkiego przetaczało się
przed las gdzieś za nami, po lewej stronie. Odwróciłam się w tamtą stronę
niespokojnie i wbiłam wzrok w ciemność, ale nie zobaczyłam nic oprócz
niewyraźnie majaczących pni drzew. Jack podążył za moim spojrzeniem.
– Są coraz bliżej – powiedział spokojnie. –
Pospiesz się, musimy znaleźć dobre miejsce na nocleg.
Te słowa kompletnie już wyprowadziły mnie z
równowagi. Popędziłam klacz i spojrzałam na niego z przestrachem.
– Co masz na myśli? Kto jest coraz bliżej? –
zapytałam nieco bardziej histerycznie, niż zamierzałam. Jack zatrzymał Iskrę i
zsiadł z klaczy, prowadząc ją gdzieś w las po prawej stronie, więc poszłam w
jego ślady.
– Kalidachy – wyjaśnił, w zasadzie nie
wyjaśniając mi nic. – Musimy nanieść dużo drewna na ognisko, ale zaczniemy od
absolutnego minimum. Poczekaj, najpierw spętamy konie, żeby nie odeszły daleko.
Przeczekałam pętanie koni i szukanie drewna,
choć niepokoiło mnie, że Jack nie pozwolił mi się oddalać. Znalazł potem dobre
miejsce na niewielkiej polance, nad którą górowało wielkie drzewo o grubych
gałęziach, i rozpalił tam ogień. Konie dostały swoją paszę, a my usiedliśmy
przy ognisku, blisko siebie, plecami do drzewa, i posililiśmy się resztkami
naszego prowiantu.
– No więc? – podjęłam, gdy Jack sam z siebie nie
zaczął udzielać mi wyjaśnień. – Czy teraz wreszcie usłyszę, co to są Kalidachy
i dlaczego tak się zachowywałeś?
Jack rzucił mi niespokojne, szare spojrzenie i
dłonią przeczesał ciemne włosy, spadające mu na kark. Siedział tak blisko mnie,
że mogłam dostrzec niewielkie zmarszczki w kącikach jego oczu. Z bliska
wydawało mi się też, że miał jeszcze dłuższe rzęsy.
– To ci się nie spodoba, złotko – rzucił w końcu
dość obojętnie. Wzruszyłam ramionami.
– Nieważne, czy mi się spodoba – mruknęłam. – I
tak muszę wiedzieć. I nie mów do mnie złotko!
– Sama chciałaś – mruknął, po czym dodał,
zupełnie ignorując moją ostatnią uwagę: – Kalidachy to zwierzęta zamieszkujące
puszczę, złotko. Przynajmniej mówi się, że to zwierzęta, bo nikt nie jest
pewien. Nikt nie zobaczył ich i przeżył, żeby o tym opowiadać.
Poczułam liźnięcie paniki na karku. Ale on nie
mówił serio, prawda?
– Żartujesz sobie? – wydusiłam z siebie. Jack
rzucił mi roztargnione spojrzenie.
– Czy wyglądam, jakbym żartował? Wyglądałem
godzinę temu, kiedy kazałem ci zwiększyć tempo? – odpowiedział pytaniem. –
Dorothy, zrozum, w Oz nie ma miejsca na żarty, kiedy chodzi o przetrwanie.
Kalidachy są wielkie i groźne, i podobne do cieni, tyle wiem. Ale wiem też, że
śmiertelnie boją się ognia. Nie podejdą bliżej, póki ognisko będzie się palić,
dopilnuję więc, żeby tak było. A na wszelki wypadek do snu wdrapiemy się na
drzewo.
Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, ale
kompletnie nic sobie z tego nie robił. Zupełnie jakby rozmawiał o pogodzie, o
czymś kompletnie trywialnym, a nie o czymś, od czego zależało nasze życie! Czyżbym naprawdę poprosiła o
pomoc kogoś, kto miał kompletnie nierówno pod sufitem?!
– A nie pomyślałeś, że przed wprowadzeniem mnie
do puszczy wypadałoby poinformować mnie, że znajdują się w nim krwiożercze
bestie, które najchętniej chciałyby nas pożreć?! – Nie wytrzymałam i podniosłam
głos. – Nie sądzisz, że jest to taki drobny szkopuł, o którym chciałabym
wiedzieć?! I dlaczego właściwie cały dzień jechaliśmy przez puszczę tak
beztrosko?!
– Kalidachy wychodzą z legowisk tylko po zmroku
– wyjaśnił spokojnie Jack, zupełnie nie przejmując się moim wybuchem. – I, jak
już wspomniałem, śmiertelnie boją się ognia. Nie zrobią nam krzywdy, wręcz
przeciwnie, będą nas omijać szerokim łukiem. Właśnie dlatego, na wszelki
wypadek, drogą jechałem z zapaloną lampą. I nie, nie uznałem za stosowne cię
informować, bo wiedziałem, że wtedy nie zgodziłabyś się na tę przeprawę, a to
jedyna znana mi droga do Emerald City. Inna prawdopodobnie w ogóle nie
istnieje.
No tak, przynajmniej wyjaśniła się kwestia
latarni. Miałam ochotę zabić go gołymi rękami!
– Jak mogłeś w ogóle…
Urwałam nagle, słysząc za sobą jakieś dźwięki.
Znowu, jakby coś ciężkiego przedzierało się przez las. A potem moich uszu
dobiegł odgłos, który zmroził mi krew w żyłach, przeciągły, niski, głęboki ryk
wielkiego, dzikiego zwierzęcia…
Mimo woli wyciągnęłam rękę i chwyciłam dłoń
Jacka, chociaż nie czułam się wcale dzięki temu dużo pewniej. Uścisnął ją
mocno, również nasłuchując, chociaż jednak zwierzę nas obchodziło, sądząc po
odgłosach, nie odważyło się podejść bliżej. Również konie, choć niespokojne,
nie ruszyły się z miejsca, jakby wiedząc, że przy ogniu będą bezpieczniejsze.
– Powinnaś się już położyć – postanowił Jack po
chwili, gdy dźwięki umilkły w oddali. – Jest późno, a ty jesteś zmęczona. Będę
pilnował obozowiska tak długo, jak będzie trzeba. Chodź, pomogę ci wspiąć się
na drzewo.
Chociaż nie wyobrażałam sobie, jak miałabym spać
na drzewie, okazało się to całkiem proste. Jack rozłożył mi derkę na pewnym
wyjątkowo szerokim konarze, na którym spokojnie mieściłam się wzdłuż,
podłożyłam sobie pod głowę kożuszek, opatuliłam resztką derki i zasnęłam, zanim
zdążył sobie pójść. Było mi ciepło i czułam się w miarę bezpiecznie – i
najwyraźniej w tamtej chwili nie potrzebowałam więcej.
***
Następnego dnia Jack był w wyjątkowo dobrym
humorze. Chociaż byłam połamana od spania na drzewie, przetrwaliśmy tę noc bez
problemów, musieliśmy się jednak pospieszyć, jeśli chcieliśmy, żeby była to
jedyna spędzona w puszczy.
– Wprawdzie Kalidachy raczej nie zapuszczają się
na obrzeża puszczy – dodał, kiedy wyjeżdżaliśmy spod obozowiska – wolałbym
jednak być całkowicie pewien, że więcej ich nie spotkamy. W tym celu dobrze
byłoby zwiększyć tempo i na noc całkiem wyjechać już z lasu.
Puszcza ciągnęła się i ciągnęła i zdawało się,
że nigdy się nie skończy. Ciężko jechało zwężającą się trochę, wybrukowaną
brudnożółtą kostką drogą, bo jak na dzień nawet w samym środku puszczy było
zaskakująco ciemno, zrozumiałam jednak powód, kiedy spojrzałam w niebo. Zasnuło
się ono ciemnymi, ciężkimi chmurami, które uniemożliwiły słońcu rzucenie
odrobiny światła na naszą drogę i w rezultacie zamiast jeszcze przyspieszyć,
musieliśmy zwolnić.
Potem zaś natrafiliśmy na rząd zwalonych drzew,
zbyt duży, by można go było przeskoczyć, musieliśmy więc ominąć go lasem. Jack
mruczał coś o celowym działaniu, ja jednak sądziłam, że skoro Kalidachy były
tylko zwierzętami – zabójczymi, ale wciąż zwierzętami – to przecież nie byłyby
w stanie wymyślić czegoś takiego, żeby opóźnić naszą wędrówkę.
Chociaż bardzo staraliśmy się zdążyć na czas, te
czynniki sprawiły, że gdy zaczął zapadać zmrok, nadal znajdowaliśmy się na
obrzeżach puszczy. Było tam już nieco więcej miejsca na drodze i nieco jaśniej,
bo drzewa stały rzadziej, ale pogoda i tak nie dostarczała nam światła
słonecznego, dlatego wcale nie było nam prościej jechać. W końcu stało się
jasne, że nie damy rady wyjechać z puszczy na czas i że będziemy musieli
spędzić w niej jeszcze jedną noc – prawdopodobnie bez grasujących po niej
stworzeń, jak twierdził Jack, ale nadal w dość spartańskich warunkach.
Znaleźliśmy odpowiednią polankę, po czym Jack
ponownie, jak poprzedniego wieczoru, spętał konie i rozpalił duże ognisko. Tym
razem nie słyszeliśmy żadnych odgłosów w lesie dookoła nas i uznaliśmy to za
dobry znak, nie potrafiłam jednak całkiem pozbyć się niepokoju, który gdzieś
tam we mnie się tlił. Tak jakbym czuła, że mimo wszystko coś było nie tak.
Jack zrobił mi posłanie na drzewie, równie
wielkim, albo i nawet większym od tego z poprzedniej nocy, po czym ześlizgnął
się z powrotem, by pilnować ogniska. Zastanawiałam się, czy w takim razie on w
ogóle sypiał, ale po kolejnym dniu spędzonym w siodle byłam półżywa i miałam
tylko ochotę położyć się i spać przez dwadzieścia cztery godziny, dlatego nie
zajmowałam sobie głowy długo tymi rozmyślaniami.
Wkrótce potem już spałam.
Obudziło mnie coś mokrego i zimnego i od
pierwszej chwili, jeszcze zanim otwarłam oczy, wiedziałam już, że coś było nie
tak. Nadal była noc, a wokół mnie było dziwnie ciemno – i wcale nie było cicho.
Wręcz przeciwnie.
Poczułam dłonie na ustach, spróbowałam więc się
wyrwać, co poskutkowało tylko tym, że o mało nie spadłam z gałęzi. W następnej
chwili usłyszałam przy uchu szept Jacka:
– Nie ruszaj się i nic nie mów.
Uspokoiłam się, pozwalając mu się objąć od tyłu
w pasie i dziwiąc się, jakim cudem nie obudziłam się, gdy zajmował to miejsce.
Faktycznie musiałam mieć mocny sen, tak jak mówił. Potem rozejrzałam się
dookoła, żeby zorientować się w sytuacji, i zadrżałam z niepokoju.
Padał deszcz.
Ciężkie chmury, wiszące przez cały dzień na
niebie, wreszcie wypuściły z siebie ulewę, trafiając na najgorszy możliwy
moment. Na nas padało tylko trochę, bo chroniły nas liście na gałęziach, ale
ognisko w dole było zagaszone, a wokół panował kompletny mrok. Konie rżały
niespokojnie, a wokół nas w lesie dookoła słychać było zbliżające się szelesty.
– Spokojnie – wyszeptał mi znowu do ucha Jack,
zapewne wyczuwając, jak bardzo się trzęsłam. – Nic nam nie będzie. Nie wejdą
tu, jeśli nie zorientują się, że tu jesteśmy.
W następnej chwili coś otarło się o pień drzewa
tak mocno, że zakołysało całym, chociaż drzewo było naprawdę potężne. Kurczowo
chwyciłam się ramienia Jacka owiniętego wokół mojej talii, próbując nie stracić
równowagi i równocześnie połykając krzyk, który już miałam na ustach. Po chwili
Jack ponownie zasłonił mi je drugą dłonią.
Któraś z klaczy zarżała dziko i kopnęła
kopytami, zapewne usiłując uciec, a w następnym momencie coś ciężko uderzyło o
ziemię i rżenie urwało się jak ucięte nożem. Druga klacz wkrótce potem poszła w
ślady pierwszej – najpierw zarżała krótko, urywanie, usłyszałam na dole
kotłowaninę i wszystko ucichło. Wszystko oprócz paskudnych dźwięków rozrywanego
końskiego ciała i mlaskania kolejnych zwierzęcych paszczy.
Boleśnie wyraźnie rozumiałam, że słyszałam w
tamtej chwili śmierć.
Poczułam, że z oczu popłynęły mi łzy, ale bałam
się zrobić choć jeden ruch, by je otrzeć. Gdy Jack też to poczuł, bez słowa
przyciągnął mnie do siebie bliżej, jakby próbując dodać mi otuchy, ale to
pomogło tylko częściowo. Nadal byłam przerażona i nadal było mi tak strasznie
żal tych biednych, niewinnych zwierząt, przestałam jednak wstydzić się łez i
pozwoliłam im płynąć, nie przejmując się już tym, co mógłby pomyśleć Jack. Bo w
gruncie rzeczy, czy to miało jakiekolwiek znaczenie, co on mógł sobie pomyśleć?
Siedzieliśmy na drzewie bez ruchu przez kolejne
dwie godziny, pozwalając się moczyć coraz mocniejszemu deszczowi, aż nie
wiedziałam już, co na mojej twarzy było deszczem, a co łzami. Żadne z nas nie
usnęło; nie byliśmy w stanie, słysząc te wielkie zwierzęta, krążące pod naszym
drzewem i dojadające resztki z uczty, którą sobie tam urządziły, i widząc w
ciemności ich czerwone oczy. Deszcz ustał dopiero tuż przed świtem, kiedy byłam
już kompletnie przemoknięta i lodowata mimo przytulonego do moich pleców
ciepłego ciała, a wkrótce potem stworzenia odeszły, uciekając przed słońcem,
które zaczęło przedzierać się przez chmury.
Poczekaliśmy jeszcze pół godziny, zanim
odważyliśmy się zejść na dół. Nawet wtedy Jack chciał mnie powstrzymać, prosił,
żebym została na górze, i wiedziałam, dlaczego tego chciał – on po prostu
wolałby, żebym nie oglądała obozowiska w takim stanie, w jakim zostawiły je
tamte zwierzęta. Ja jednak nie mogłam dłużej siedzieć na drzewie i nie mogłam
tak po prostu zamknąć oczu. Nawet jeśli po zejściu na ziemię na nowo popłynęły
z nich łzy.
Zasłoniłam usta dłonią, widząc, w co zamieniło
się nasze obozowisko. Trawa pod drzewem i na prawie całej polance była
zakrwawiona, w niektórych miejscach wciąż leżały resztki końskich wnętrzności.
Zapach był okropny, unosił się nawet pomimo do niedawna padającego deszczu, i
przyprawiał mnie o mdłości. Jack bez słowa przeszedł przez polankę i pochylił
się nad naszymi bagażami, a ja przypatrywałam mu się z niedowierzaniem, walcząc
z chęcią zwrócenia wszystkiego, co zjadłam na kolację.
Był taki cholernie spokojny. Jak mógł być tak
spokojny po tym, co się stało?!
– Jack? – zapytałam nieco rozhisteryzowanym
tonem głosu. Podniósł torby, nawet się na mnie nie oglądając.
– Mówiłem, żebyś nie schodziła.
– Jack!
– Co?! – Odwrócił się wreszcie; w jego szarych
oczach zobaczyłam złość. Nie powstrzymało mnie to jednak przed powiedzeniem
tego, co chciałam powiedzieć. Rozłożyłam ręce, wskazując na polankę dookoła
nas.
– Chryste, jeszcze wczoraj jechaliśmy na nich!
To były twoje klacze! Nie poświęcisz nawet sekundy temu, co się stało?!
Bez słowa podszedł bliżej i chwycił mnie za
ramię, przyciągając do siebie bliżej. Chciałam się wyrwać, ale trzymał mnie
mocno, gdy zaś spojrzałam mu w oczy, ochota na bunt przeszła mi momentalnie.
Było w nich coś, co mnie przestraszyło. Myliłam
się, myśląc, że Jack był spokojny.
Nie był.
– Myślisz, że tego nie robię? – syknął. –
Myślisz, że mnie to nie obeszło? Miałem Iskrę i Gwiazdę od dwóch lat! Były z
tej samej matki, klaczy, która kiedyś też należała do mnie. Gdybyś obudziła się
w porę, gdy cię wołałem, zanim zaczęła się ulewa, może zdążylibyśmy uciec,
uratować je! Ale musiałem wejść do ciebie na drzewo… i wtedy było już za późno.
Te słowa zabolały mnie tak mocno, że aż na
moment straciłam oddech i zakręciło mi się w głowie. Jack puścił mnie i
odszedł, żeby pozbierać nasze rzeczy.
– Musimy się zbierać – mruknął po chwili, chyba
nie zdając sobie sprawy, jak bardzo zranił mnie swoimi słowami. – Pieszo
będziemy szli dużo wolniej. Mamy kilkanaście godzin, żeby całkiem wyjść z
puszczy.
Potrzebowałam wszystkich sił, żeby jakoś
pozbierać się do kupy i ruszyć z miejsca, w którym jakby wrosłam w zakrwawioną
ziemię. Może to było głupie i Jack prawdopodobnie by tego nie rozumiał, ale
czułam się okropnie.
Nigdy nikt przeze mnie nie umarł, ani żaden
człowiek, ani zwierzę. Nigdy wcześniej. Do czasu, aż nie znalazłam się w
cholernym Oz.
Teraz klacze, na których jechaliśmy przez
ostatnie dwa dni, nie żyły. Zginęły okropną śmiercią, rozszarpane przez dzikie
zwierzęta. Z mojej winy.
A ja słyszałam
tę śmierć.
Nie mogłam tak po prostu puścić tego w
niepamięć, choćbym bardzo chciała. A chciałam.
W końcu jednak ruszyłam się z miejsca i
podeszłam bliżej, żeby odebrać od niego część bagażu. Chociaż ręce mi się
trzęsły i nadaremnie próbowałam uspokoić oddech, nie mogłam przestać myśleć o
Jacku. Ile podobnych śmierci musiał widzieć? Ilu ludzi – nieważne, czy dobrych,
czy złych – własnoręcznie pozbawił życia, że tak na to wszystko zobojętniał? Że
potrafił tak po prostu wstać i pójść dalej, nawet jeśli w głębi duszy cierpiał?
Próbowałam sobie to wyobrazić i nie umiałam.
Obojętne, czy byliby to mordercy czy czarownice – jak mógł z tym żyć? Mnie
robiło się niedobrze na myśl, że przeze mnie zginęły dwa konie. A on? Jak on to
robił?
– Weź tę torbę, możesz ją założyć na ramiona jak
plecak – poinstruował mnie Jack, podając mi jakiś w miarę lekki tobół. – Resztę
wezmę ja. I nie przejmuj się. Poświęciłbym kolejne dwie klacze, żeby cię
ratować.
– Oczywiście – przytaknęłam, posłusznie
wkładając torbę na plecy. – W końcu beze mnie nie dostaniesz się do Emerald
City.
Odwróciłam się, po czym zrobiłam kilka kroków w
stronę, gdzie, jak sądziłam, znajdowała się brukowana kostką droga do miasta.
Dotknęłam palcami miejsca, gdzie pod sukienką wisiał schowany przed wzrokiem
ciekawskich amulet.
– Poza tym – dodałam po namyśle – czy to nie
tak, że ten amulet miał mnie chronić? I że Kalidachy nie mogłyby mnie
skrzywdzić?
– Nie, Dorothy – odparł Jack, zrównując się ze
mną. – Amulet chroni tylko przed magią. Dzikie zwierzęta rozszarpałyby cię na
strzępy, tak jak nasze klacze. Nie martw się, nie musisz mi dziękować za
uratowanie życia.
Przyglądałam mu się przez chwilę w bezruchu, gdy
wyciągnął swój majcher, kojarzący mi się z kukri, po czym zaczął nam torować
powrotną drogę ku szlakowi; w końcu uznałam, że może chodziło właśnie o to.
Może Jack był w stanie przetrwać wszystkie te
śmierci, które zadał, wszystkie ofiary, które zostawił za sobą, bo wiedział, że
dzięki temu ratował niezliczenie większą ilość osób.
Prawdę mówiąc, miałam szczerą nadzieję, że tak
było. Z jakiegoś powodu wolałam myśleć, że robił to z myślą o żyjących, niż że
po prostu nie miał serca.
Zostawiłam za sobą zakrwawioną polanę i ruszyłam
za nim w dalszą drogę, a choć nadal czułam ciężar na sercu z powodu naszych
klaczy, czułam się już odrobinę lepiej.
Zwłaszcza że około południa wyszliśmy wreszcie
na zalaną jasnym światłem słonecznym łąkę.
Mam dylemat. Nie wiem komu bardziej chciałabym przywalić w łeb, za przeproszeniem.
OdpowiedzUsuńDorothy wydaje się teraz taka...egoistyczna. ONA musi wrócić do domu, ONA musi wszystko wiedzieć, ONA nie może wstać (ja też mam mocny sen, więc tutaj jej aż tak nie winię, w końcu spała, no cóż), ONA twiedzi, że Jack nie ma jakichkolwiek uczuć i uważa go za dupka, bo stara się on utrzymać ją przy życiu, a nie rozpacza po stracie - jasne, że pewnie jest mu przykro i w ogóle, ale przecież nie zostanie na kolejną noc w puszczy, żeby zorganizować jakiś, no nie wiem..pogrzeb.
Z drugiej strony Jack to też niezłe ziółko. Klapnij kobyłę w zad i każ jej przeskoczyć przez zwalone drzewo z niedoświadczonym jeźdźcem! No jasne! swietny pomysł, wio! Zwalmy całą winę na nieświadomą praktycznie nieczego co związane z Oz Dorothy, bo przecież nie obudziła się wcześniej i tak naprawdę to wszystko sobie z góry zaplanowała, Jezu! i ukrywajmy wszystko związane z Oz, z soba i z tą całą podróżą do Emerald City. Im mniej wie, tym lepiej!
Dobra, poniosło mnie, a teraz przejdę do tej normalniejszej części komentarza :D Rozdział był w miarę nawet taki spokojny. chcociaż mordowanie koni i ta cała akcja z huraganem, tornadem i w ogóle też nie są wcale takie spokojne, ale ogólnie jest tak gdzieś pomiędzy spokojem, a akcją, pościgami i wybuchami co dwa zdania :D. Ale i tak mi się bardzo podobało, a już na pewno akcja z przeskakiwaniem przeszkód.
Jestem ciekawa co dalej... I to bardzo, bardzo!
Pozdrawiam!
Z jednej strony Cię rozumiem, a z drugiej jednak... Ej, no trudno, żeby w zupełnie obcym sobie świecie przejęła się problemami innych, zwłaszcza, że ma swoje. Ja tam ją rozumiem, bo sama na pewno nie rzuciłabym się na pomoc Jackowi, tylko raczej zrobiła wszystko, żeby to on pomógł mnie; poza tym, narracja jest przecież z jej perspektywy, to kto inny miałby twierdzić? xd
UsuńNo ba. Jack po prostu taki jest i już, nie lubi zdradzać za dużo, nie lubi niańczyć innych i najprawdopodobniej ma już dość Dorothy. Ale co ja tam wiem;)
Spoko:) nie wiem, czy to dobrze, ale w każdym razie staram się, żeby w każdym rozdziale coś się działo. I cieszę się, że mimo wszystko się podobało xd
No to już w piątek następny:)
Całuję!
Brr, okropna śmierć i okropnie być takiej śmierci świadkiem.
OdpowiedzUsuńA w ogóle to wcześniej, w poprzednich rozdziałach, Jack tak gadał, że jaki to las wielki i niezbadany, i ile żyć już odebrał, że nie spodziewałam się, że przebrną przez cały w niecałe dni (z czego spory kawałek na piechotę). Rozumiem, że przez większość czasu nic się nie musiało dziać, w końcu za dnia, kiedy jeszcze pędzili na koniach, to i co się specjalnego miało dziać, ale jakoś po tych wcześniejszych zapowiedziach spodziewałam się czegoś wielkości Puszczy Amazońskiej i to rozmiarów sprzed pojawienia się Europejczyków w Ameryce Południowej! Ech, to kłamstwo w reklamach... :P
Baaardzo żałuję, że nie było więcej o pobycie Jacka w Nowym Jorku, w końcu jego też musiało wszystko co krok dziwić i musiał czuć, że niczego nie rozumie, tak jak Dorothy w Oz, a byłoby ciekawie sobie te dwa doświadczenia porównać. Ja wiem, ja wiem, tu chodziło o to, że to wszystko to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i Jack już nie chce tam wracać, ale i tak no, ciekawość mnie zżera. Bo a nuż miał jakieś dzikie przygody w stylu Krokodyla Dundee, tylko lepsze (nie wiem, próbował zabić ciężarówkę, bo myślał, że to jaka bestia albo coś :P). Jeśli nie będzie to rozwijane w powieści, to może pomyśl o tym jako o bonusie? ^^
Nie każ nam za długo czekać na ciąg dalszy, proszę, i pozdrawiam cieplutko,
To na pewno ;(
UsuńBo ten las jest taki bardziej... w poprzek xd wydawało mi się, że gdzieś o tym wspominałam, ale może nie, że to taka bardziej granica między krainami i jest długa, ale niekoniecznie nie do przebycia w dwa dni konno + trzeci pieszo;) a zresztą możliwe, że sama sobie to źle wymyśliłam, nie mam zbyt przestrzennej wyobraźni, pomyślę nad tym jeszcze.
Będzie, tylko później;) problem w tym, że Jack nie lubi o tym mówić, w sumie o sobie w ogóle nie lubi, także najpierw musi nabrać do Dorothy odrobiny zaufania. Ale tak dokładnie nie zamierzałam tego opisywać, dlatego bonus to faktycznie fajny pomysł^^
Teraz to już chyba regularnie co dwa tygodnie będą nowe rozdziały. Także nie wiem, czy to długo;)
Całuję!
O Boże, co przykry rozdział. Biedne klacze. Tak mi ich żal. Nie mogę w to uwierzyć, że te bestie tak po prostu je rozszarpały. Zginęły tragiczną śmiercią, a Dorothy przy tym była. Słyszała, jak umierają.
OdpowiedzUsuńPo tym jak Dee naskoczyła na Jacka, zrobiło mi się go żal. To jasne, nie jest idealny i nigdy nawet nie był w pobliżu tego słowa, ale na pewno nie jest całkiem bez serca. Nie pokazuje po sobie uczuć, bo tak go życie nauczyło, ale jednak śmierć klaczy o wiele większe znacznie niż dla Dee. Przynajmniej tak mi się wydaję. Rozdział świetny, choć z bólem serca czytałam o śmierci koni.
Puszcza to tylko niewielka część tego, co czeka ich dalej. W końcu Kalidachy swój dom miały w lesie, a co będzie dalej, tego nikt nie wie, prócz Ciebie oczywiście;)
Sama nie wiem teraz co myśleć o Jacku. Po tym rozdziale mam mieszane uczucia i tak, jak Dee, nie wiem już czy kłamie we wszystkim czy może lawiruje między prawdą i kłamstwem.
No cóż, czekam na kolejny! <3
Ze względu na zimę ściskam gorąco! <3
No właśnie. Tak przypuszczałam, że ten rozdział Ci się niespecjalnie spodoba ;p
UsuńNo, na pewno nie. I na pewno nie było tak, jak myślała początkowo Dee, że w ogóle się tym nie przejął. On po prostu nie chciał o tym mówić i tyle, bo faktycznie nie ma w zwyczaju się uzewnętrzniać. Cieszę się, że się podobał:)
Haha, tego to nawet ja do końca nie wiem xd
Ha! To dobrze, że nie tylko Dee ma co do niego wątpliwości. Spoko, większość tajemnic wyjaśni się w Emerald City^^
Całuję!
Och, jaki przykry rozdział. Nie sądziłam, że klacze skończą tak bestialsko, czy te Kalidachy tak je rozszarpały. A Jack w złości powiedział naprawdę brutalne słowa. Też bym się załamała, gdyby ktoś mi powiedział, że przeze nie żyją zwierzęta. Przykre, bardzo przykre.
OdpowiedzUsuńZastanwiam się jeszcze nad tym milczeniem Jacka w sprawie jego rodziny. Z pewnością coś musiało się stać, ze nie chciał o tym rozmawiać.
No i to zniknięcie rodziców i wujka Hedryego... Wydaje się to podejrzane...
Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg ;)
O, to na pewno, ale Jack chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że te słowa tak mocno podziałają na Dorothy. A już na pewno nie zrobił tego tak całkowicie świadomie. No cóż, w końcu Oz to nie przelewki;)
UsuńO, na pewno. Spokojnie, wszystko się jeszcze wyjaśni. Słusznie masz pewne podejrzenia, tyle mogę przyznać:)
Całuję!
Pewnie tak. Ciekawe tylko, czy będzie warto.
OdpowiedzUsuńCałuję!
"Przygoda" w puszczy zjeżyła mi włosy na głowie. Ich noc spędzona na drzewie przypomniała mi scenę z Igrzysk Śmierci, iedy to Katniss spała na drzewie. Tam na arenie też nie było różowa i w każdym momencie mogło się stracić życie. U Ciebie wcale nie jest inaczej.
OdpowiedzUsuńBiedne konie... ;/
Mimo, że Jack chce pomóc naszej Dee, to robi to tak bardzo interesownie, że zastanawiam się czy on posiada serce? Może tak jak w opowiadaniu/serialu "Once upon a time" może wyciągnąć je sobie i funkcjonować bez uczuć??
Pozdrawiam :)