25 stycznia 2014

6. Dorothy i Kalidachy

Kiedy następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą drogę, wszystkie mięśnie protestowały we mnie przeciwko dosiadaniu konia, wszystko mnie bolało i w ogóle byłam w podłym nastroju.
A do tego Jack.
Gdy poprzedniego wieczoru powiedział mi, że był w moim świecie, początkowo myślałam, że to żart. W końcu gdyby to nie był żart, powiedziałby mi od razu, prawda? Choćby po to, żebym lepiej poczuła się w tym dziwnym miejscu, tak obcym i różnym od Nowego Jorku. Dlaczego to ukrywać? Jaki mógł mieć inny powód niż taki, że nie chciał, żebym poczuła się lepiej? Bo niczego miał na tym nie zyskać?
Z każdą godziną spędzoną w siodle oddalaliśmy się od domów Manczkinów, pól pełnych kukurydzy i żyta, a zbliżaliśmy się do puszczy, o której wspominał. Widać to było po zmianie krajobrazu i pogody: najpierw zrobiło się cieplej, zaczął znikać śnieg, pojawiały się zagajniki, poprzetykane tu i ówdzie niewielką osadą lub kilkoma pojedynczymi domami; słońce zaczęło mocniej świecić i w końcu całkiem zniknął gdzieś ten ponury, szaroniebieski kolor, charakteryzujący krainę Manczkinów.
Musiałam przyznać, że przyjęłam to z ulgą.
– Zamierzasz milczeć do samego Emerald City? – zapytał uprzejmie Jack, gdy po kolejnej godzinie drogi zwolniliśmy, by dać odpocząć koniom. W tych okolicach zdarzało nam się spotykać na drodze innych podróżnych, dlatego jechaliśmy bliżej siebie, prawą stroną. – Dorothy, mówiłem ci przecież, że nie mówiłem ci o tym, bo nie uznałem tego za istotne. To nie tak, że stamtąd pochodzę. Po prostu spędziłem tam rok czasu…
– Ale trafiłeś tam! I wróciłeś! – przerwałam mu, gotowa na nowo się pokłócić. Nasza rozmowa poprzedniego wieczoru też tak się skończyła: ja rzuciłam w niego stekiem wyzwisk, on stwierdził, że jestem nienormalna, i oboje zasnęliśmy, śmiertelnie na siebie obrażeni. A rano wcale nie czułam się lepiej. – Udało ci się wrócić do domu, Jack! Nie uznałeś za stosowne powiedzieć, że skoro tobie się udało, ja też na pewno odnajdę drogę do domu?! Naprawdę pomyślałeś, że to nie będzie miało dla mnie znaczenia…?!
– Owszem, tak pomyślałem, bo to był kompletny przypadek! – odkrzyknął, ignorując dziwne spojrzenia miejscowych, którzy właśnie mijali nas drogą pieszo. – Trafiłem tam za pomocą tornada i wróciłem dzięki huraganowi. Nie znam drugiej osoby, której by się to udało, i to w tak krótkim odstępie czasu! Zrozum, Dorothy, to był precedens. Miałem niesamowite szczęście! Nie chcę dawać ci złudnej nadziei na coś, co może się nie udać. To, że mnie się udało, jeszcze nic nie znaczy. Naprawdę.
Pewnie tak naprawdę właśnie o to chodziło. Jack nie chciał robić mi nadziei. Nie chciał, żebym uwierzyła, że mój powrót byłby możliwy, a potem srodze się zawiodła. Trudno powiedzieć, czy zrobił to ze względu na mnie, czy wolał po prostu nie uchylać rąbka tajemnicy, jeśli chodziło o jego przeszłość, ale nie miało to większego znaczenia. I tak zamierzałam być o to na niego zła.
– Jeśli tobie się udało, to mnie też się uda – odparłam uparcie. – Wrócę do domu.
Trąciłam Gwiazdę piętami, żeby przyspieszyła kroku, ale Jack natychmiast zrobił to samo i się ze mną zrównał. Przyglądał mi się z jawnym zainteresowaniem, aż jego szare spojrzenie zaczęło mnie peszyć.
– Dlaczego? – zapytał po prostu. – Dlaczego aż tak ci na tym zależy, Dorothy? Co takiego jest w twoim świecie, do kogo tak się spieszysz? Do mężczyzny?
Czy naprawdę uwierzyłby i zrozumiał, gdybym mu powiedziała? Westchnęłam. Nie byłam nim, nie miałam nic do ukrycia. No, może prawie. W każdym razie mogłam mu powiedzieć, dlaczego chciałam wrócić, jeśli to właśnie chciał usłyszeć. Proszę bardzo.
– Nie, nie spieszę się do mężczyzny – odparłam więc cierpko. – Jeśli już musisz wiedzieć, spieszę się do mojej ciotki Ruth.
– Do ciotki? – powtórzył z niedowierzaniem. – Wymyśl coś lepszego, złotko.
– Tak naprawdę nie obchodzi mnie wcale, czy w to wierzysz, czy nie – prychnęłam. – Ale ciotka Ruth ma tylko mnie. Jestem jej jedyną rodziną, rozumiesz? Kiedy miałam szesnaście lat, straciła męża. Siedem lat wcześniej zginęli moi rodzice, którzy byli jej naprawdę bliscy. Ciocia nie ma nikogo innego, tylko mnie. A jeśli dowie się, że zaginęłam, że nie będzie miała nawet ciała, które mogłaby pochować, dokładnie tak samo, jak było z moimi rodzicami i wujkiem Henrym… Ona tego nie przeżyje. Wiem, że nie. Dlatego muszę wrócić, wiesz?
Poczułam pod powiekami łzy, więc czym prędzej odwróciłam wzrok, żeby tego nie dostrzegł. Trudno powiedzieć, dlaczego nie chciałam, żeby widział moje łzy, ale nie chciałam. Może czułam, że to byłaby jakaś oznaka słabości?
– Przepraszam, nie wiedziałem – usłyszałam w następnej chwili jego głos, zaskakująco łagodny i ciepły. – Twojej ciotce na pewno nic nie będzie, złotko. Zobaczysz.
Nie mógł tego wiedzieć, ale byłam mu wdzięczna, że to powiedział. To było całkiem irracjonalne, ale tak właśnie było.
– Nieważne – ucięłam, powstrzymując łzy i znowu na niego spoglądając. Jego pokerowa twarz powoli zaczynała mnie już irytować. – A co z twoją rodziną? Rodzicami?
Tym razem to on odwrócił wzrok. Poklepał Iskrę po szyi, a ja miałam wrażenie, że grał na czas. W końcu odpowiedział, nadal na mnie nie patrząc:
– Żadnej rodziny. Jestem sam jak palec.
Wyczuwałam jakiś fałsz w jego głosie, nie byłam jednak pewna, czy to aby nie tylko moja wyobraźnia. Przecież gdybym miała rację, oznaczałoby to, że nie był tak dobrym kłamcą, na jakiego wyglądał, i że wcześniej mnie nie okłamał, skoro tego nie zauważyłam. Więc może po prostu chciałam, żeby to było kłamstwo?
Po tych słowach zapadła między nami cisza, której nie miałam ochoty przerywać. O dziwo, w towarzystwie Jacka milczenie wcale nie było krępujące. Może to dlatego, że kiedy rozmawialiśmy, często się na siebie złościliśmy lub przerzucaliśmy ironicznymi uwagami, więc milczenie było miłą odmianą – trudno powiedzieć. W każdym razie sprawiedliwość kazała mi przyznać, że mogłam znaleźć gorszego towarzysza na tę podróż.
Z początku nawet nie zauważyłam, kiedy wjechaliśmy do puszczy. Już wcześniej zdarzyło nam się przecież zagłębiać w niewielkie zagajniki czy lasy, które jednak zawsze kończyły się, ustępując kolejnej wiosce lub polu. Za którymś razem jednak tak się nie stało. Po prostu zagłębialiśmy się coraz bardziej i bardziej w las, między drzewa, które rosły coraz bliżej siebie i coraz wyżej do nieba, przepuszczając coraz mniej światła. Zmieniła się również droga: w miarę jak wjeżdżaliśmy coraz głębiej w las, brukowaną kostkę po obydwu brzegach brał w posiadanie las, a nawet na środku była poprzerastana korzeniami drzew i trawą. W związku z tym droga zwęziła się i zrobiło się na niej całkiem pusto. Najwyraźniej nikt oprócz nas nie zapuszczał się tak głęboko.
W końcu na drodze zrobiło się tak ciemno, że musieliśmy zwolnić, a Jack wyciągnął z bagaży lampę naftową i ją zapalił. Uważałam to za przesadę, ale nie powiedziałam mu tego, bo cisza panująca w puszczy trochę mnie onieśmielała. Kiedy już wjechaliśmy naprawdę głęboko, umilkły niemalże wszystkie ptaki – najwidoczniej nawet dla nich było za ciemno i zbyt ponuro. Cały las wyglądał na wymarły.
W pewnej chwili zatrzymałam się, widząc, że Jack zrobił to samo. Spojrzałam na niego pytająco.
– Lepiej patrz na drogę – poradził mi, wskazując głową drogę przed nami. – Musimy się rozpędzić i skoczyć.
Wzrokiem podążyłam za jego gestem i zobaczyłam powalone w poprzek drogi drzewo. Było wielkie, podejrzewałam, że nie byłabym w stanie go objąć, gdy jeszcze stało. Teraz jednak leżało z korzeniami w górze w poprzek brukowanej drogi, zagradzając nam przejazd, a Jack właśnie zasugerował, że powinniśmy przeskoczyć tę przeszkodę. Spojrzałam na niego jak na idiotę.
– Zwariowałeś? – syknęłam. – Jeżdżę konno od dwudziestu czterech godzin. Nie zamierzam brać żadnej przeszkody, bo jeszcze zlecę i skręcę sobie kark!
– Nie rób z siebie niedołęgi – odparł zirytowanym tonem głosu. – Poradzisz sobie, nic ci nie będzie. To nieduża przeszkoda.
– Nieduża? Nieduża?! – powtórzyłam nieco histerycznie. – To drzewo jest ogromne! Nie zrobiłabym tego, nawet gdybyś…
Nie zdążyłam dokończyć, bo Jack przechylił się w siodle w moją stronę, po czym lekko klepnął Gwiazdę otwartą ręką w zad. Kompletnie mnie nie słuchając, klacz ruszyła przed siebie, rozpędzając się z każdą chwilą coraz bardziej, a ja wydałam z siebie przeszywający krzyk i nadal kurczowo trzymając wodze, chwyciłam się również jej grzywy.
Pochyliłam się w siodle i w decydującym momencie zamknęłam oczy, czując tylko, że klacz oderwała się od ziemi. Zesztywniałam, wydałam z siebie jeszcze jeden wrzask, a potem poczułam mocne tąpnięcie, gdy kopyta uderzyły o ziemię, i byłyśmy już po drugiej stronie przeszkody.
Zanim zdążyłam się otrząsnąć po tym szoku, Jack zgrabnie wylądował obok na Iskrze. Przyglądałam mu się z mieszaniną przerażenia i podziwu – w końcu wyglądał, jakby urodził się w siodle. Równocześnie mu zazdrościłam i byłam na niego wściekła.
– Jak mogłeś…! –  wykrzyknęłam, niemalże dławiąc się tymi słowami. – Jak mogłeś zrobić coś takiego! O mało się nie zabiłam…!
– Nie dramatyzuj – polecił mi krótko. Miałam serdecznie dość tych jego poleceń! – Nic ci nie groziło i, jak widzisz, żyjesz. Oszczędziłem nam obojgu kolejnych minut bezsensownej kłótni, z której i tak wyszedłbym z ostatnim słowem, a ty przekonałaś się, że skoki to nic trudnego.
– Nic trudnego…! – prychnęłam z oburzeniem. – Chyba upadłeś podczas któregoś z nich na głowę!
Zaśmiał się i to była cała jego odpowiedź. Bez słowa więcej ruszył przed siebie, równocześnie wolną dłonią odczepiając od siodła lampę, którą najwyraźniej przytroczył tam na czas skoku, więc chociaż cała trzęsłam się jeszcze po tym ostatnim szoku, poszłam w jego ślady. Absolutnie nie chciałam zostawać w tym miejscu sama!
Las gęstniał coraz bardziej, a powalone drzewo było, jak się okazało, tylko pierwszą z wielu przeszkód. Wkrótce musieliśmy omijać kolejne, nadkładając drogi przez las, a jeszcze potem Jack stanął w strzemionach, rozglądając się dookoła i nasłuchując. Trochę mnie to zaniepokoiło, więc zrównałam się z nim i zapytałam:
– Co się dzieje?
– Cicho – ofuknął mnie, po czym powrócił do kontemplacji ciszy lasu. Rzuciłam mu mordercze spojrzenie, bo miałam serdecznie dość sposobu, w jaki ten facet mnie traktował, jednak się nie odezwałam. Nie, żebym szanowała jego rozkazy, skąd; po prostu wiedziałam, że lepiej znał okolicę i w związku z tym jeżeli mówił, że powinnam być cicho, to najprawdopodobniej znaczyło, że właśnie tak powinnam postąpić. – Powinniśmy jechać szybciej – dodał w końcu, gdy już spodziewałam się, że w ogóle nie odpowie.
Nie czekając na moją odpowiedź, popędził Iskrę do przodu, więc zrobiłam to samo, choć bardzo chciałam usłyszeć jakieś wyjaśnienia. Na moment oderwałam wzrok od drogi przed nami i spojrzałam w niebo: wyglądało na to, że zaczynało się ściemniać.
Ciężko było rozmawiać przy tempie, które narzucił nam Jack, postanowiłam więc wypytać go o wszystko, gdy wreszcie zwolnimy lub się zatrzymamy. Dzielnie wytrzymałam kolejną godzinę forsownej jazdy, aż stało się jasne, że nie tylko ja nie wytrzymam dalszej drogi, ale przede wszystkim nasze konie. Gdy ponownie zwolniliśmy, a Jack zaczął wypatrywać miejsca na nocleg, równocześnie nadal nasłuchując, otworzyłam usta, żeby wreszcie poprosić go o wyjaśnienia, i właśnie wtedy coś usłyszałam.
Jakby coś wielkiego i ciężkiego przetaczało się przed las gdzieś za nami, po lewej stronie. Odwróciłam się w tamtą stronę niespokojnie i wbiłam wzrok w ciemność, ale nie zobaczyłam nic oprócz niewyraźnie majaczących pni drzew. Jack podążył za moim spojrzeniem.
– Są coraz bliżej – powiedział spokojnie. – Pospiesz się, musimy znaleźć dobre miejsce na nocleg.
Te słowa kompletnie już wyprowadziły mnie z równowagi. Popędziłam klacz i spojrzałam na niego z przestrachem.
– Co masz na myśli? Kto jest coraz bliżej? – zapytałam nieco bardziej histerycznie, niż zamierzałam. Jack zatrzymał Iskrę i zsiadł z klaczy, prowadząc ją gdzieś w las po prawej stronie, więc poszłam w jego ślady.
– Kalidachy – wyjaśnił, w zasadzie nie wyjaśniając mi nic. – Musimy nanieść dużo drewna na ognisko, ale zaczniemy od absolutnego minimum. Poczekaj, najpierw spętamy konie, żeby nie odeszły daleko.
Przeczekałam pętanie koni i szukanie drewna, choć niepokoiło mnie, że Jack nie pozwolił mi się oddalać. Znalazł potem dobre miejsce na niewielkiej polance, nad którą górowało wielkie drzewo o grubych gałęziach, i rozpalił tam ogień. Konie dostały swoją paszę, a my usiedliśmy przy ognisku, blisko siebie, plecami do drzewa, i posililiśmy się resztkami naszego prowiantu.
– No więc? – podjęłam, gdy Jack sam z siebie nie zaczął udzielać mi wyjaśnień. – Czy teraz wreszcie usłyszę, co to są Kalidachy i dlaczego tak się zachowywałeś?
Jack rzucił mi niespokojne, szare spojrzenie i dłonią przeczesał ciemne włosy, spadające mu na kark. Siedział tak blisko mnie, że mogłam dostrzec niewielkie zmarszczki w kącikach jego oczu. Z bliska wydawało mi się też, że miał jeszcze dłuższe rzęsy.
– To ci się nie spodoba, złotko – rzucił w końcu dość obojętnie. Wzruszyłam ramionami.
– Nieważne, czy mi się spodoba – mruknęłam. – I tak muszę wiedzieć. I nie mów do mnie złotko!
– Sama chciałaś – mruknął, po czym dodał, zupełnie ignorując moją ostatnią uwagę: – Kalidachy to zwierzęta zamieszkujące puszczę, złotko. Przynajmniej mówi się, że to zwierzęta, bo nikt nie jest pewien. Nikt nie zobaczył ich i przeżył, żeby o tym opowiadać.
Poczułam liźnięcie paniki na karku. Ale on nie mówił serio, prawda?
– Żartujesz sobie? – wydusiłam z siebie. Jack rzucił mi roztargnione spojrzenie.
– Czy wyglądam, jakbym żartował? Wyglądałem godzinę temu, kiedy kazałem ci zwiększyć tempo? – odpowiedział pytaniem. – Dorothy, zrozum, w Oz nie ma miejsca na żarty, kiedy chodzi o przetrwanie. Kalidachy są wielkie i groźne, i podobne do cieni, tyle wiem. Ale wiem też, że śmiertelnie boją się ognia. Nie podejdą bliżej, póki ognisko będzie się palić, dopilnuję więc, żeby tak było. A na wszelki wypadek do snu wdrapiemy się na drzewo.
Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, ale kompletnie nic sobie z tego nie robił. Zupełnie jakby rozmawiał o pogodzie, o czymś kompletnie trywialnym, a nie o czymś, od czego zależało nasze życie! Czyżbym naprawdę poprosiła o pomoc kogoś, kto miał kompletnie nierówno pod sufitem?!
– A nie pomyślałeś, że przed wprowadzeniem mnie do puszczy wypadałoby poinformować mnie, że znajdują się w nim krwiożercze bestie, które najchętniej chciałyby nas pożreć?! – Nie wytrzymałam i podniosłam głos. – Nie sądzisz, że jest to taki drobny szkopuł, o którym chciałabym wiedzieć?! I dlaczego właściwie cały dzień jechaliśmy przez puszczę tak beztrosko?!
– Kalidachy wychodzą z legowisk tylko po zmroku – wyjaśnił spokojnie Jack, zupełnie nie przejmując się moim wybuchem. – I, jak już wspomniałem, śmiertelnie boją się ognia. Nie zrobią nam krzywdy, wręcz przeciwnie, będą nas omijać szerokim łukiem. Właśnie dlatego, na wszelki wypadek, drogą jechałem z zapaloną lampą. I nie, nie uznałem za stosowne cię informować, bo wiedziałem, że wtedy nie zgodziłabyś się na tę przeprawę, a to jedyna znana mi droga do Emerald City. Inna prawdopodobnie w ogóle nie istnieje.
No tak, przynajmniej wyjaśniła się kwestia latarni. Miałam ochotę zabić go gołymi rękami!
– Jak mogłeś w ogóle…
Urwałam nagle, słysząc za sobą jakieś dźwięki. Znowu, jakby coś ciężkiego przedzierało się przez las. A potem moich uszu dobiegł odgłos, który zmroził mi krew w żyłach, przeciągły, niski, głęboki ryk wielkiego, dzikiego zwierzęcia…
Mimo woli wyciągnęłam rękę i chwyciłam dłoń Jacka, chociaż nie czułam się wcale dzięki temu dużo pewniej. Uścisnął ją mocno, również nasłuchując, chociaż jednak zwierzę nas obchodziło, sądząc po odgłosach, nie odważyło się podejść bliżej. Również konie, choć niespokojne, nie ruszyły się z miejsca, jakby wiedząc, że przy ogniu będą bezpieczniejsze.
– Powinnaś się już położyć – postanowił Jack po chwili, gdy dźwięki umilkły w oddali. – Jest późno, a ty jesteś zmęczona. Będę pilnował obozowiska tak długo, jak będzie trzeba. Chodź, pomogę ci wspiąć się na drzewo.
Chociaż nie wyobrażałam sobie, jak miałabym spać na drzewie, okazało się to całkiem proste. Jack rozłożył mi derkę na pewnym wyjątkowo szerokim konarze, na którym spokojnie mieściłam się wzdłuż, podłożyłam sobie pod głowę kożuszek, opatuliłam resztką derki i zasnęłam, zanim zdążył sobie pójść. Było mi ciepło i czułam się w miarę bezpiecznie – i najwyraźniej w tamtej chwili nie potrzebowałam więcej.

***

Następnego dnia Jack był w wyjątkowo dobrym humorze. Chociaż byłam połamana od spania na drzewie, przetrwaliśmy tę noc bez problemów, musieliśmy się jednak pospieszyć, jeśli chcieliśmy, żeby była to jedyna spędzona w puszczy.
– Wprawdzie Kalidachy raczej nie zapuszczają się na obrzeża puszczy – dodał, kiedy wyjeżdżaliśmy spod obozowiska – wolałbym jednak być całkowicie pewien, że więcej ich nie spotkamy. W tym celu dobrze byłoby zwiększyć tempo i na noc całkiem wyjechać już z lasu.
Puszcza ciągnęła się i ciągnęła i zdawało się, że nigdy się nie skończy. Ciężko jechało zwężającą się trochę, wybrukowaną brudnożółtą kostką drogą, bo jak na dzień nawet w samym środku puszczy było zaskakująco ciemno, zrozumiałam jednak powód, kiedy spojrzałam w niebo. Zasnuło się ono ciemnymi, ciężkimi chmurami, które uniemożliwiły słońcu rzucenie odrobiny światła na naszą drogę i w rezultacie zamiast jeszcze przyspieszyć, musieliśmy zwolnić.
Potem zaś natrafiliśmy na rząd zwalonych drzew, zbyt duży, by można go było przeskoczyć, musieliśmy więc ominąć go lasem. Jack mruczał coś o celowym działaniu, ja jednak sądziłam, że skoro Kalidachy były tylko zwierzętami – zabójczymi, ale wciąż zwierzętami – to przecież nie byłyby w stanie wymyślić czegoś takiego, żeby opóźnić naszą wędrówkę.
Chociaż bardzo staraliśmy się zdążyć na czas, te czynniki sprawiły, że gdy zaczął zapadać zmrok, nadal znajdowaliśmy się na obrzeżach puszczy. Było tam już nieco więcej miejsca na drodze i nieco jaśniej, bo drzewa stały rzadziej, ale pogoda i tak nie dostarczała nam światła słonecznego, dlatego wcale nie było nam prościej jechać. W końcu stało się jasne, że nie damy rady wyjechać z puszczy na czas i że będziemy musieli spędzić w niej jeszcze jedną noc – prawdopodobnie bez grasujących po niej stworzeń, jak twierdził Jack, ale nadal w dość spartańskich warunkach.
Znaleźliśmy odpowiednią polankę, po czym Jack ponownie, jak poprzedniego wieczoru, spętał konie i rozpalił duże ognisko. Tym razem nie słyszeliśmy żadnych odgłosów w lesie dookoła nas i uznaliśmy to za dobry znak, nie potrafiłam jednak całkiem pozbyć się niepokoju, który gdzieś tam we mnie się tlił. Tak jakbym czuła, że mimo wszystko coś było nie tak.
Jack zrobił mi posłanie na drzewie, równie wielkim, albo i nawet większym od tego z poprzedniej nocy, po czym ześlizgnął się z powrotem, by pilnować ogniska. Zastanawiałam się, czy w takim razie on w ogóle sypiał, ale po kolejnym dniu spędzonym w siodle byłam półżywa i miałam tylko ochotę położyć się i spać przez dwadzieścia cztery godziny, dlatego nie zajmowałam sobie głowy długo tymi rozmyślaniami.
Wkrótce potem już spałam.
Obudziło mnie coś mokrego i zimnego i od pierwszej chwili, jeszcze zanim otwarłam oczy, wiedziałam już, że coś było nie tak. Nadal była noc, a wokół mnie było dziwnie ciemno – i wcale nie było cicho.
Wręcz przeciwnie.
Poczułam dłonie na ustach, spróbowałam więc się wyrwać, co poskutkowało tylko tym, że o mało nie spadłam z gałęzi. W następnej chwili usłyszałam przy uchu szept Jacka:
– Nie ruszaj się i nic nie mów.
Uspokoiłam się, pozwalając mu się objąć od tyłu w pasie i dziwiąc się, jakim cudem nie obudziłam się, gdy zajmował to miejsce. Faktycznie musiałam mieć mocny sen, tak jak mówił. Potem rozejrzałam się dookoła, żeby zorientować się w sytuacji, i zadrżałam z niepokoju.
Padał deszcz.
Ciężkie chmury, wiszące przez cały dzień na niebie, wreszcie wypuściły z siebie ulewę, trafiając na najgorszy możliwy moment. Na nas padało tylko trochę, bo chroniły nas liście na gałęziach, ale ognisko w dole było zagaszone, a wokół panował kompletny mrok. Konie rżały niespokojnie, a wokół nas w lesie dookoła słychać było zbliżające się szelesty.
– Spokojnie – wyszeptał mi znowu do ucha Jack, zapewne wyczuwając, jak bardzo się trzęsłam. – Nic nam nie będzie. Nie wejdą tu, jeśli nie zorientują się, że tu jesteśmy.
W następnej chwili coś otarło się o pień drzewa tak mocno, że zakołysało całym, chociaż drzewo było naprawdę potężne. Kurczowo chwyciłam się ramienia Jacka owiniętego wokół mojej talii, próbując nie stracić równowagi i równocześnie połykając krzyk, który już miałam na ustach. Po chwili Jack ponownie zasłonił mi je drugą dłonią.
Któraś z klaczy zarżała dziko i kopnęła kopytami, zapewne usiłując uciec, a w następnym momencie coś ciężko uderzyło o ziemię i rżenie urwało się jak ucięte nożem. Druga klacz wkrótce potem poszła w ślady pierwszej – najpierw zarżała krótko, urywanie, usłyszałam na dole kotłowaninę i wszystko ucichło. Wszystko oprócz paskudnych dźwięków rozrywanego końskiego ciała i mlaskania kolejnych zwierzęcych paszczy.
Boleśnie wyraźnie rozumiałam, że słyszałam w tamtej chwili śmierć.
Poczułam, że z oczu popłynęły mi łzy, ale bałam się zrobić choć jeden ruch, by je otrzeć. Gdy Jack też to poczuł, bez słowa przyciągnął mnie do siebie bliżej, jakby próbując dodać mi otuchy, ale to pomogło tylko częściowo. Nadal byłam przerażona i nadal było mi tak strasznie żal tych biednych, niewinnych zwierząt, przestałam jednak wstydzić się łez i pozwoliłam im płynąć, nie przejmując się już tym, co mógłby pomyśleć Jack. Bo w gruncie rzeczy, czy to miało jakiekolwiek znaczenie, co on mógł sobie pomyśleć?
Siedzieliśmy na drzewie bez ruchu przez kolejne dwie godziny, pozwalając się moczyć coraz mocniejszemu deszczowi, aż nie wiedziałam już, co na mojej twarzy było deszczem, a co łzami. Żadne z nas nie usnęło; nie byliśmy w stanie, słysząc te wielkie zwierzęta, krążące pod naszym drzewem i dojadające resztki z uczty, którą sobie tam urządziły, i widząc w ciemności ich czerwone oczy. Deszcz ustał dopiero tuż przed świtem, kiedy byłam już kompletnie przemoknięta i lodowata mimo przytulonego do moich pleców ciepłego ciała, a wkrótce potem stworzenia odeszły, uciekając przed słońcem, które zaczęło przedzierać się przez chmury.
Poczekaliśmy jeszcze pół godziny, zanim odważyliśmy się zejść na dół. Nawet wtedy Jack chciał mnie powstrzymać, prosił, żebym została na górze, i wiedziałam, dlaczego tego chciał – on po prostu wolałby, żebym nie oglądała obozowiska w takim stanie, w jakim zostawiły je tamte zwierzęta. Ja jednak nie mogłam dłużej siedzieć na drzewie i nie mogłam tak po prostu zamknąć oczu. Nawet jeśli po zejściu na ziemię na nowo popłynęły z nich łzy.
Zasłoniłam usta dłonią, widząc, w co zamieniło się nasze obozowisko. Trawa pod drzewem i na prawie całej polance była zakrwawiona, w niektórych miejscach wciąż leżały resztki końskich wnętrzności. Zapach był okropny, unosił się nawet pomimo do niedawna padającego deszczu, i przyprawiał mnie o mdłości. Jack bez słowa przeszedł przez polankę i pochylił się nad naszymi bagażami, a ja przypatrywałam mu się z niedowierzaniem, walcząc z chęcią zwrócenia wszystkiego, co zjadłam na kolację.
Był taki cholernie spokojny. Jak mógł być tak spokojny po tym, co się stało?!
– Jack? – zapytałam nieco rozhisteryzowanym tonem głosu. Podniósł torby, nawet się na mnie nie oglądając.
– Mówiłem, żebyś nie schodziła.
– Jack!
– Co?! – Odwrócił się wreszcie; w jego szarych oczach zobaczyłam złość. Nie powstrzymało mnie to jednak przed powiedzeniem tego, co chciałam powiedzieć. Rozłożyłam ręce, wskazując na polankę dookoła nas.
– Chryste, jeszcze wczoraj jechaliśmy na nich! To były twoje klacze! Nie poświęcisz nawet sekundy temu, co się stało?!
Bez słowa podszedł bliżej i chwycił mnie za ramię, przyciągając do siebie bliżej. Chciałam się wyrwać, ale trzymał mnie mocno, gdy zaś spojrzałam mu w oczy, ochota na bunt przeszła mi momentalnie.
Było w nich coś, co mnie przestraszyło. Myliłam się, myśląc, że Jack był spokojny.
Nie był.
– Myślisz, że tego nie robię? – syknął. – Myślisz, że mnie to nie obeszło? Miałem Iskrę i Gwiazdę od dwóch lat! Były z tej samej matki, klaczy, która kiedyś też należała do mnie. Gdybyś obudziła się w porę, gdy cię wołałem, zanim zaczęła się ulewa, może zdążylibyśmy uciec, uratować je! Ale musiałem wejść do ciebie na drzewo… i wtedy było już za późno.
Te słowa zabolały mnie tak mocno, że aż na moment straciłam oddech i zakręciło mi się w głowie. Jack puścił mnie i odszedł, żeby pozbierać nasze rzeczy.
– Musimy się zbierać – mruknął po chwili, chyba nie zdając sobie sprawy, jak bardzo zranił mnie swoimi słowami. – Pieszo będziemy szli dużo wolniej. Mamy kilkanaście godzin, żeby całkiem wyjść z puszczy.
Potrzebowałam wszystkich sił, żeby jakoś pozbierać się do kupy i ruszyć z miejsca, w którym jakby wrosłam w zakrwawioną ziemię. Może to było głupie i Jack prawdopodobnie by tego nie rozumiał, ale czułam się okropnie.
Nigdy nikt przeze mnie nie umarł, ani żaden człowiek, ani zwierzę. Nigdy wcześniej. Do czasu, aż nie znalazłam się w cholernym Oz.
Teraz klacze, na których jechaliśmy przez ostatnie dwa dni, nie żyły. Zginęły okropną śmiercią, rozszarpane przez dzikie zwierzęta. Z mojej winy.
A ja słyszałam tę śmierć.
Nie mogłam tak po prostu puścić tego w niepamięć, choćbym bardzo chciała. A chciałam.
W końcu jednak ruszyłam się z miejsca i podeszłam bliżej, żeby odebrać od niego część bagażu. Chociaż ręce mi się trzęsły i nadaremnie próbowałam uspokoić oddech, nie mogłam przestać myśleć o Jacku. Ile podobnych śmierci musiał widzieć? Ilu ludzi – nieważne, czy dobrych, czy złych – własnoręcznie pozbawił życia, że tak na to wszystko zobojętniał? Że potrafił tak po prostu wstać i pójść dalej, nawet jeśli w głębi duszy cierpiał?
Próbowałam sobie to wyobrazić i nie umiałam. Obojętne, czy byliby to mordercy czy czarownice – jak mógł z tym żyć? Mnie robiło się niedobrze na myśl, że przeze mnie zginęły dwa konie. A on? Jak on to robił?
– Weź tę torbę, możesz ją założyć na ramiona jak plecak – poinstruował mnie Jack, podając mi jakiś w miarę lekki tobół. – Resztę wezmę ja. I nie przejmuj się. Poświęciłbym kolejne dwie klacze, żeby cię ratować.
– Oczywiście – przytaknęłam, posłusznie wkładając torbę na plecy. – W końcu beze mnie nie dostaniesz się do Emerald City.
Odwróciłam się, po czym zrobiłam kilka kroków w stronę, gdzie, jak sądziłam, znajdowała się brukowana kostką droga do miasta. Dotknęłam palcami miejsca, gdzie pod sukienką wisiał schowany przed wzrokiem ciekawskich amulet.
– Poza tym – dodałam po namyśle – czy to nie tak, że ten amulet miał mnie chronić? I że Kalidachy nie mogłyby mnie skrzywdzić?
– Nie, Dorothy – odparł Jack, zrównując się ze mną. – Amulet chroni tylko przed magią. Dzikie zwierzęta rozszarpałyby cię na strzępy, tak jak nasze klacze. Nie martw się, nie musisz mi dziękować za uratowanie życia.
Przyglądałam mu się przez chwilę w bezruchu, gdy wyciągnął swój majcher, kojarzący mi się z kukri, po czym zaczął nam torować powrotną drogę ku szlakowi; w końcu uznałam, że może chodziło właśnie o to.
Może Jack był w stanie przetrwać wszystkie te śmierci, które zadał, wszystkie ofiary, które zostawił za sobą, bo wiedział, że dzięki temu ratował niezliczenie większą ilość osób.
Prawdę mówiąc, miałam szczerą nadzieję, że tak było. Z jakiegoś powodu wolałam myśleć, że robił to z myślą o żyjących, niż że po prostu nie miał serca.
Zostawiłam za sobą zakrwawioną polanę i ruszyłam za nim w dalszą drogę, a choć nadal czułam ciężar na sercu z powodu naszych klaczy, czułam się już odrobinę lepiej.
Zwłaszcza że około południa wyszliśmy wreszcie na zalaną jasnym światłem słonecznym łąkę.

10 komentarzy:

  1. Mam dylemat. Nie wiem komu bardziej chciałabym przywalić w łeb, za przeproszeniem.
    Dorothy wydaje się teraz taka...egoistyczna. ONA musi wrócić do domu, ONA musi wszystko wiedzieć, ONA nie może wstać (ja też mam mocny sen, więc tutaj jej aż tak nie winię, w końcu spała, no cóż), ONA twiedzi, że Jack nie ma jakichkolwiek uczuć i uważa go za dupka, bo stara się on utrzymać ją przy życiu, a nie rozpacza po stracie - jasne, że pewnie jest mu przykro i w ogóle, ale przecież nie zostanie na kolejną noc w puszczy, żeby zorganizować jakiś, no nie wiem..pogrzeb.
    Z drugiej strony Jack to też niezłe ziółko. Klapnij kobyłę w zad i każ jej przeskoczyć przez zwalone drzewo z niedoświadczonym jeźdźcem! No jasne! swietny pomysł, wio! Zwalmy całą winę na nieświadomą praktycznie nieczego co związane z Oz Dorothy, bo przecież nie obudziła się wcześniej i tak naprawdę to wszystko sobie z góry zaplanowała, Jezu! i ukrywajmy wszystko związane z Oz, z soba i z tą całą podróżą do Emerald City. Im mniej wie, tym lepiej!
    Dobra, poniosło mnie, a teraz przejdę do tej normalniejszej części komentarza :D Rozdział był w miarę nawet taki spokojny. chcociaż mordowanie koni i ta cała akcja z huraganem, tornadem i w ogóle też nie są wcale takie spokojne, ale ogólnie jest tak gdzieś pomiędzy spokojem, a akcją, pościgami i wybuchami co dwa zdania :D. Ale i tak mi się bardzo podobało, a już na pewno akcja z przeskakiwaniem przeszkód.
    Jestem ciekawa co dalej... I to bardzo, bardzo!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony Cię rozumiem, a z drugiej jednak... Ej, no trudno, żeby w zupełnie obcym sobie świecie przejęła się problemami innych, zwłaszcza, że ma swoje. Ja tam ją rozumiem, bo sama na pewno nie rzuciłabym się na pomoc Jackowi, tylko raczej zrobiła wszystko, żeby to on pomógł mnie; poza tym, narracja jest przecież z jej perspektywy, to kto inny miałby twierdzić? xd

      No ba. Jack po prostu taki jest i już, nie lubi zdradzać za dużo, nie lubi niańczyć innych i najprawdopodobniej ma już dość Dorothy. Ale co ja tam wiem;)

      Spoko:) nie wiem, czy to dobrze, ale w każdym razie staram się, żeby w każdym rozdziale coś się działo. I cieszę się, że mimo wszystko się podobało xd

      No to już w piątek następny:)

      Całuję!

      Usuń
  2. Brr, okropna śmierć i okropnie być takiej śmierci świadkiem.
    A w ogóle to wcześniej, w poprzednich rozdziałach, Jack tak gadał, że jaki to las wielki i niezbadany, i ile żyć już odebrał, że nie spodziewałam się, że przebrną przez cały w niecałe dni (z czego spory kawałek na piechotę). Rozumiem, że przez większość czasu nic się nie musiało dziać, w końcu za dnia, kiedy jeszcze pędzili na koniach, to i co się specjalnego miało dziać, ale jakoś po tych wcześniejszych zapowiedziach spodziewałam się czegoś wielkości Puszczy Amazońskiej i to rozmiarów sprzed pojawienia się Europejczyków w Ameryce Południowej! Ech, to kłamstwo w reklamach... :P
    Baaardzo żałuję, że nie było więcej o pobycie Jacka w Nowym Jorku, w końcu jego też musiało wszystko co krok dziwić i musiał czuć, że niczego nie rozumie, tak jak Dorothy w Oz, a byłoby ciekawie sobie te dwa doświadczenia porównać. Ja wiem, ja wiem, tu chodziło o to, że to wszystko to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i Jack już nie chce tam wracać, ale i tak no, ciekawość mnie zżera. Bo a nuż miał jakieś dzikie przygody w stylu Krokodyla Dundee, tylko lepsze (nie wiem, próbował zabić ciężarówkę, bo myślał, że to jaka bestia albo coś :P). Jeśli nie będzie to rozwijane w powieści, to może pomyśl o tym jako o bonusie? ^^
    Nie każ nam za długo czekać na ciąg dalszy, proszę, i pozdrawiam cieplutko,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To na pewno ;(

      Bo ten las jest taki bardziej... w poprzek xd wydawało mi się, że gdzieś o tym wspominałam, ale może nie, że to taka bardziej granica między krainami i jest długa, ale niekoniecznie nie do przebycia w dwa dni konno + trzeci pieszo;) a zresztą możliwe, że sama sobie to źle wymyśliłam, nie mam zbyt przestrzennej wyobraźni, pomyślę nad tym jeszcze.

      Będzie, tylko później;) problem w tym, że Jack nie lubi o tym mówić, w sumie o sobie w ogóle nie lubi, także najpierw musi nabrać do Dorothy odrobiny zaufania. Ale tak dokładnie nie zamierzałam tego opisywać, dlatego bonus to faktycznie fajny pomysł^^

      Teraz to już chyba regularnie co dwa tygodnie będą nowe rozdziały. Także nie wiem, czy to długo;)

      Całuję!

      Usuń
  3. O Boże, co przykry rozdział. Biedne klacze. Tak mi ich żal. Nie mogę w to uwierzyć, że te bestie tak po prostu je rozszarpały. Zginęły tragiczną śmiercią, a Dorothy przy tym była. Słyszała, jak umierają.
    Po tym jak Dee naskoczyła na Jacka, zrobiło mi się go żal. To jasne, nie jest idealny i nigdy nawet nie był w pobliżu tego słowa, ale na pewno nie jest całkiem bez serca. Nie pokazuje po sobie uczuć, bo tak go życie nauczyło, ale jednak śmierć klaczy o wiele większe znacznie niż dla Dee. Przynajmniej tak mi się wydaję. Rozdział świetny, choć z bólem serca czytałam o śmierci koni.
    Puszcza to tylko niewielka część tego, co czeka ich dalej. W końcu Kalidachy swój dom miały w lesie, a co będzie dalej, tego nikt nie wie, prócz Ciebie oczywiście;)
    Sama nie wiem teraz co myśleć o Jacku. Po tym rozdziale mam mieszane uczucia i tak, jak Dee, nie wiem już czy kłamie we wszystkim czy może lawiruje między prawdą i kłamstwem.
    No cóż, czekam na kolejny! <3

    Ze względu na zimę ściskam gorąco! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. Tak przypuszczałam, że ten rozdział Ci się niespecjalnie spodoba ;p

      No, na pewno nie. I na pewno nie było tak, jak myślała początkowo Dee, że w ogóle się tym nie przejął. On po prostu nie chciał o tym mówić i tyle, bo faktycznie nie ma w zwyczaju się uzewnętrzniać. Cieszę się, że się podobał:)

      Haha, tego to nawet ja do końca nie wiem xd

      Ha! To dobrze, że nie tylko Dee ma co do niego wątpliwości. Spoko, większość tajemnic wyjaśni się w Emerald City^^

      Całuję!

      Usuń
  4. Och, jaki przykry rozdział. Nie sądziłam, że klacze skończą tak bestialsko, czy te Kalidachy tak je rozszarpały. A Jack w złości powiedział naprawdę brutalne słowa. Też bym się załamała, gdyby ktoś mi powiedział, że przeze nie żyją zwierzęta. Przykre, bardzo przykre.
    Zastanwiam się jeszcze nad tym milczeniem Jacka w sprawie jego rodziny. Z pewnością coś musiało się stać, ze nie chciał o tym rozmawiać.
    No i to zniknięcie rodziców i wujka Hedryego... Wydaje się to podejrzane...

    Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to na pewno, ale Jack chyba nie do końca zdawał sobie sprawę, że te słowa tak mocno podziałają na Dorothy. A już na pewno nie zrobił tego tak całkowicie świadomie. No cóż, w końcu Oz to nie przelewki;)

      O, na pewno. Spokojnie, wszystko się jeszcze wyjaśni. Słusznie masz pewne podejrzenia, tyle mogę przyznać:)

      Całuję!

      Usuń
  5. Pewnie tak. Ciekawe tylko, czy będzie warto.

    Całuję!

    OdpowiedzUsuń
  6. "Przygoda" w puszczy zjeżyła mi włosy na głowie. Ich noc spędzona na drzewie przypomniała mi scenę z Igrzysk Śmierci, iedy to Katniss spała na drzewie. Tam na arenie też nie było różowa i w każdym momencie mogło się stracić życie. U Ciebie wcale nie jest inaczej.

    Biedne konie... ;/

    Mimo, że Jack chce pomóc naszej Dee, to robi to tak bardzo interesownie, że zastanawiam się czy on posiada serce? Może tak jak w opowiadaniu/serialu "Once upon a time" może wyciągnąć je sobie i funkcjonować bez uczuć??

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.