24 grudnia 2013

3. Dorothy i Manczkinowie

Na początek, moje drogie, chciałam Wam wszystkim serdecznie życzyć wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Smacznego jedzonka, udanych prezentów, dużo radości, odpoczynku i świątecznej atmosfery - niech spełnią się wszystkie Wasze marzenia:) po drugie, chciałam także życzyć udanego Sylwestra - obojętne, czy spędzacie go w domu, czy na jakiejś imprezie - bo w międzyczasie nie uda mi się już dodać tu nic nowego. Także - wszystkiego najlepszego również na Nowy Rok!

_____________________________________


Kansas, serio. Co oni wszyscy z tym Kansas?!
– Jesteśmy w Oz, oczywiście – dodał po chwili Jack, całkowicie wyprowadzając mnie tym z równowagi. – Dokładniej w kraju Manczkinów. A teraz chodź już, nie powinniśmy zostawać tu zbyt długo. Jesteśmy za bardzo na widoku.
– Zaraz, moment! – Jack ruszył przed siebie, nie zważając na moje krzyki, nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko pójść za nim. A raczej niemalże pobiec, bo stawiał tak długie kroki, że zupełnie nie mogłam za nim nadążyć. Musiałam wyglądać komicznie, w tym wielkim płaszczu, z rozczochranymi, mokrymi włosami, jeszcze podskakująca przy nim niczym wesz na kołnierzu. Nie zamierzałam się tym jednak przejmować. – To jakiś idiotyczny żart, tak? Kto was do tego namówił, Emily? Możesz jej powiedzieć, że ten szantaż nic jej nie da!
– Nie znam żadnej Emily. – Jack zatrzymał się w pół kroku, tak gwałtownie, że o mało na niego nie wpadłam, po czym wskazał ręką dookoła siebie. – Poza tym, czy to wszystko wygląda ci na żart, Dorothy?
Chata za nami paliła się już na całego, a on nadal trzymał na ramieniu broń, boleśnie realną broń, o której naocznie przekonało się moje ramię. No, tak jakby.
Nie, to stanowczo nie przypominało żartu. Ale nadal było niedorzeczne.
– Ale… kraina Oz? – powtórzyłam nieco histerycznie, z niedowierzaniem. – Jak w tej bajce dla dzieci?
– Czy to wygląda ci na bajkę dla dzieci?! – powtórzył, nieco już zirytowany. Pokręciłam głową.
– Nie, no jasne, ale… O rany. Przecież jako dziecko czytałam tę historię i nawet śmiałam się, że nazywam się tak samo, jak jej bohaterka…
– Nie wierz temu, co przeczytałaś w książce – uciął, odwracając się ode mnie i ponownie ruszając w stronę zagajnika. – I nie gadaj tyle. Albo przynajmniej, jeśli już mówisz, równocześnie ruszaj nogami.
Z irytacją wpatrywałam się w jego kark, mając nadzieję, że czuł na sobie to spojrzenie i było mu przez to niezręcznie. Prawdę mówiąc, nie wyglądał jednak na faceta, który czuł się niezręcznie kiedykolwiek. Mówił mi o tym choćby sposób, w jaki się poruszał – zdecydowanie, z pewnością siebie, która budziła we mnie pewien niepokój.
Wobec tak nieprzyjemnej uwagi postanowiłam całkiem się zamknąć i najlepiej więcej w ogóle do niego nie odezwać. Problem w tym, że to ja miałam więcej pytań, bo on wyglądał tak, jakby się nad czymś zastanawiał, w związku z czym cisza pewnie była mu bardzo na rękę.
Ale… Oz, serio. Oz było krainą z bajki, z głupiej książki dla dzieci, a nie prawdziwym, istniejącym światem! To było niedorzeczne. On był niedorzeczny, mówiąc mi coś takiego. Na pewno nie zamierzałam dać z siebie zrobić idiotki, nawet jeśli na własne oczy widziałam kobietę odlatującą w powietrze w formie tornada. W końcu nadal mogłam mieć omamy.
Usilnie próbowałam przypomnieć sobie coś z tej książki, którą czytałam we wczesnym dzieciństwie, jednak poza istnieniem Dorothy, Tchórzliwego Lwa, Blaszanego Drwala i Stracha na Wróble niewiele z tego pamiętałam. Ach, wiedziałam też, że Dorothy trafiła do Oz przez tornado, które porwało ją wraz z całym jej domem.
No tak. To wyjaśniało te słowa o przywianiu mnie.
Jednak nawet jeśli jego słowa były idiotyczne i wcale w nie nie wierzyłam, nie zmieniało to podstawowego problemu. Musiałam jakoś wydostać się z tego miejsca, a jeśli on nie był w stanie mi pomóc, musiałam znaleźć kogoś innego, kogoś, kto byłby. Na pewno istniało jakieś wyjście z tej sytuacji.
Skryliśmy się w końcu między drzewami, zostawiając za sobą palącą się chatkę stojącą pośród niczego, i dopiero wtedy stwierdziłam, że w zagajniku Jack ukrył konia. Koń był gniady, miał piękną, błyszczącą sierść, był wielki… i nieco przytłaczający. Zatrzymałam się w pół kroku, spoglądając prosto w jego brązowe ślepia, podczas gdy Jack spokojnie przytroczył do siodła wszystkie swoje rzeczy. Dopiero potem odwrócił się do mnie z wyraźnym zniecierpliwieniem.
– Straciłaś głos, czy co? – zapytał kwaśno. – Jeśli zamierzasz mi w ten sposób zrobić na złość, ostrzegam, że ci się nie uda.
Między drzewami było jeszcze ciszej niż na otwartej przestrzeni. Zupełnie tak, jakby w tym dziwnym miejscu w ogóle nie było ptaków, nie wspominając już o innych ludziach. Rzuciłam Jackowi niespokojne spojrzenie. Pal sześć konia, ale co z nim? Skąd miałam wiedzieć, czy mogłam mu ufać?
Ale czy miałam w ogóle inne wyjście?
– Co zamierzasz zrobić? – zapytałam ostrożnie, na wszelki wypadek cofając się o krok. Przez twarz Jacka przemknęło rozdrażnienie, po czym zrobił z kolei krok w moim kierunku.
– Zamierzam posadzić cię na Iskrze, siąść za tobą i pojechać przed siebie – odparł twardo. – Masz z tym jakiś problem?
– Chodziło mi raczej… o bardziej ogólne „co zamierzasz zrobić” – zaprotestowałam. – Nie, co zamierzasz zrobić w tej chwili. Nigdzie z tobą nie pojadę, nie wiedząc, dokąd i po co mam jechać.
No przecież korona z głowy by mu nie spadła, gdyby wytłumaczył mi, w jakim dokładnie miejscu zamierzał się mnie pozbyć, prawda? Miałam dziwne wrażenie, że w naturze Jacka rzeczywiście nie leżała bezinteresowna pomoc. A więc na co liczył? Nie miałam przecież nic, co mogłabym mu dać, bo podczas powrotu do domu straciłam torebkę, wszystko, dosłownie wszystko z wyjątkiem klucza i karteczki, które nadal leżały bezpiecznie w kieszeni żakietu.
Przyjrzał mi się przeciągle, nie odpowiadając, jakby czekał, aż zmienię zdanie, niczego takiego jednak nie zrobiłam. Po chwili mruknął „Jak chcesz”, po czym odwrócił się i po prostu wskoczył na konia, nie zwracając na mnie większej uwagi.
Serce zabiło mi szybciej, bardzo pilnowałam jednak twarzy, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to zaniepokoiło. Zwłaszcza że Jack w następnej chwili ponaglił konia delikatnym dotykiem pięt i klacz ruszyła. Stępem, wprawdzie, ale i tak miałam wrażenie, że oto w ekspresowym tempie traciłam właśnie jedyną szansę na wydostanie się z tego miejsca.
– Powodzenia w takim razie! – krzyknął jeszcze przez ramię, po czym odjechał, zostawiając mnie samą.
Tak po prostu. Zostawił mnie.
Oparłam się ciężko o najbliższe drzewo, próbując poradzić sobie z tą sytuacją. Nie, żeby specjalnie mnie to zdziwiło. Może i w Lawrence panowały inne warunki, ale przecież Nowy Jork był pod tym względem istną dżunglą, o czym zdążyłam się przekonać na własnej skórze podczas miesięcy mieszkania tam. W Nowym Jorku to było całkiem normalne, że nikt nie obchodził nikogo, że sąsiedzi z jednego domu się nie znali, a pracownicy jednej firmy nie obdarzali się nawzajem nawet krótkim „dzień dobry”. No dobrze. W Nowym Jorku to było normalne.
Ale tu, gdzie wyglądało na to, że gęstość zaludnienia była mniejsza niż na biegunie południowym?
Oderwałam się w końcu od drzewa i zmusiłam nogi do marszu, uznając, że wcale nie potrzebowałam pomocy. Sama wydostałam się z chaty domniemanej czarownicy i sama zamierzałam wrócić do domu. Nie chciałam niczyjej pomocy, zwłaszcza nie pomocy ze strony aroganckiego, irytującego, wiecznie niezadowolonego…
– Siadaj. – Tuż nad sobą usłyszałam ten jakże przyjemny w brzmieniu głos, który całkowicie psuł jego podirytowany ton, po czym ręce Jacka wywindowały mnie do góry, prosto w siodło, bez najmniejszego problemu. Nie zdążyłam nawet zaprotestować, a już siedziałam przed nim na koniu, opierając się plecami o jego klatkę piersiową, a ramiona Jacka otaczały mnie z obydwu stron, by chwycić wodze klaczy. Zesztywniałam. To absolutnie nie było dla mnie normalne, znajdować się tak blisko kompletnie mi obcego mężczyzny! Spróbowałam się odsunąć, ale zatrzymał mnie w miejscu, obejmując mnie w pasie. – I nie wierć się, bo obydwoje przez ciebie spadniemy. Coś mi się wydaje, że to będzie długa droga.
Westchnęłam i w końcu się poddałam. No dobrze, skoro chciał się w to bawić, to ja też mogłam. Mogłam udawać, że uwierzyłam w to Oz i zabijanie czarownic. Proszę bardzo.
– Więc po co wróciłeś? – zapytałam, nie mogąc pozbyć się z głosu wrogości, choć przecież powinnam być mu wdzięczna. W zasadzie byłam, tylko nie bardzo chciałam to po sobie pokazać. Cóż, może i zachowywałam się nieco dziecinnie.
Westchnął mi prosto do ucha.
– Bo miałbym cię na sumieniu, gdybym tego nie zrobił – odparł z irytacją. – Jesteś jak dziecko we mgle, i w zasadzie trudno cię winić. Chociaż będąc tak zagubioną, mogłabyś być nieco milsza i docenić pomoc udzieloną ze szczerego serca. Zawiozę cię do najbliższej wioski.
– A potem co? – Spróbowałam na niego spojrzeć, ale w wyniku tego tylko zachwiałam się w siodle, na co syknął z niezadowoleniem.
– A potem musisz sobie radzić. Może znajdziesz jakiegoś jelenia jak ja, który pomoże ci dalej.
– Ale właściwie gdzie „dalej”? – Nie dawałam za wygraną. – Sam mówiłeś, że mam pecha, bo tu utknęłam. O ile nie znasz jakiegoś genialnego meteorologa, który jest w stanie przewidzieć najbliższe tornado…
– Nie, ale jest ktoś lepszy – przerwał mi. – Tylko ciężko się do niego dostać. Powinnaś udać się do Czarnoksiężnika.
Zmarszczyłam brwi. Robiło się coraz dziwniej.
– Czarnoksiężnika z krainy Oz? – uściśliłam. Jack przytaknął.
– Dokładnie. Jeśli ktoś będzie mógł ci pomóc, to tylko on. Czarnoksiężnik wie bardzo dużo. Pewnie zna się też na huraganach, w końcu sam kiedyś z nich korzystał. On praktycznie rządzi w większości Oz. Problem w tym, że nie tylko ciężko jest uzyskać u niego audiencję, ale na dzień dzisiejszy nawet dostać się do Emerald City, gdzie mieszka. Ale jeśli poradzisz sobie z tym drugim, to jestem pewien, że cię przyjmie.
– Dlaczego? – drążyłam, bo coś w jego głosie podpowiedziało mi, że miał na myśli coś konkretnego. Jack jednak nie odpowiedział, a w następnej chwili wyjechaliśmy z zagajnika i moją uwagę odwrócił nowy krajobraz, który roztoczył się przed naszymi oczami.
Dookoła nadal rozciągały się pola przykryte cienką warstewką tego śniegu o dziwnym, nieco niebieskawym odcieniu, ale w oddali zobaczyłam domy mieszkalne; z kominów kilku z nich unosił się nawet dym. Chociaż z tej odległości nie mogłam powiedzieć tego z całą stanowczością, miałam wrażenie, że mieścina raczej nie przypominała Nowego Jorku ani innych miejsc, do których przywykłam w moim świecie.
Nie, żeby to miał być jakiś decydujący argument.
Jack popędził klacz, gdy tylko wyjechaliśmy spomiędzy ostatnich drzew, zmuszając ją do kłusa. Serce znowu zabiło mi szybciej i zachwiałam się, gwałtownie chwytając łęku siodła. Usłyszałam za sobą niecierpliwe prychnięcie.
– Masz jakiś problem?
– Tak. Z końmi – przyznałam niechętnie. – Niewielki. Po prostu nie uważam, żeby jeżdżenie na czymś, co jest od ciebie dwa razy większe, może cię podeptać, kopnąć i złamać ci kark, było naturalne albo, nie daj Boże, bezpieczne. To jak z tygrysami. Podobają mi się, ale na odległość.
– I jak tygrysy, mogą też cię ugryźć. – Zadrżałam na te słowa, wypowiedziane prosto do mojego ucha. – Daj spokój, to tylko koń, nie jakaś krwiożercza bestia. Jakim cudem nie bałaś się, będąc zamknięta w chacie z czarownicą, a boisz się głupiego konia?
– A kto powiedział, że się wtedy nie bałam? – prychnęłam, choć bardziej po to, żeby mieć ostatnie słowo niż dlatego, że faktycznie w to wierzyłam. Ostatecznie faktycznie się nie bałam, nawet jeśli nie przyszło mi wtedy nawet do głowy, że to mogłaby być czarownica, która opuści nas w formie tornada. Nie chciałam jednak przyznawać mu racji.
Jedyną odpowiedzią Jacka było popędzenie klaczy do galopu. Kołysząc się idiotycznie w siodle, z paniką chwyciłam jego ramię, przytrzymując się go mocno. Chyba wbiłam mu w skórę paznokcie, ale nie zamierzałam się tym przejmować.
Następne kilka mil przejechaliśmy w milczeniu. Miałam do niego tysiąc pytań – począwszy od tych dotyczących Czarnoksiężnika, o którym mówił z wyraźnym szacunkiem, a na jego planach związanych z Czarownicą ze Wschodu kończąc; nie zadałam jednak żadnego, nie chcąc go znowu irytować. A jeszcze bardziej nie chciałam irytować siebie. Jackowi najwyraźniej to odpowiadało, bo sam nie zainicjował żadnej rozmowy.
Byłam gotowa mu odpuścić, bo w końcu jednak wrócił po mnie, chociaż nie musiał. Nawet jeśli podpowiedziało mu to jego niekoniecznie często używane sumienie – to i tak się liczyło. I za to, mimo wszystko, byłam mu wdzięczna.
Miasteczko zbliżało się do nas z każdym oddechem pędzącej przed siebie klaczy, a ja rozluźniałam się coraz bardziej, uznając w końcu, że w sumie jazda konna nie była taka zła. Oczywiście jeśli miało się kogoś, kto potrafił prowadzić konia. I kogo mogłam się trzymać. Z pyska klaczy leciała para, podobnie jak z moich ust, i wkrótce kompletnie zgrabiały mi ręce, które w końcu przestałam czuć. Ciężko było uwierzyć, że był to żart i wcale nie znajdowaliśmy się w Oz, choćby biorąc pod uwagę pogodę. Musiałabym zostać wywieziona naprawdę daleko, żeby klimat zdołał zmienić się tak diametralnie. W tym wypadku Oz byłoby sensowniejszym wytłumaczeniem.
Problem w tym, że mój mózg po prostu nie przyjmował tego do wiadomości. Nie i już. W zasadzie nic do niego nie trafiało.
Mimo ciepłego płaszcza Jacka było mi coraz zimniej i pomyślałam, że jeśli wkrótce nie rozgrzeję się w jakimś ciepłym pomieszczeniu, to jednak dostanę tego zapalenia płuc. Miałam nadzieję, że on myślał o tym samym, bo wyraźnie jechaliśmy w kierunku wioski. Co zresztą miało sporo sensu, skoro zamierzał mnie tam zostawić.
Chociaż nieco się go obawiałam i niechętnie odwracałam się do niego plecami – bo przecież go nie znałam i nie miałam pojęcia, jakie mógł mieć zamiary – to jednak był jedyną osobą w tym dziwnym miejscu, na którą mogłam liczyć. Jedyną w miarę znajomą mi twarzą. Starałam się być niezależna, starałam się robić wszystko, żeby radzić sobie w życiu sama, ale nie miałam pojęcia, jak poradzę sobie dalej. Krótko mówiąc, potrzebowałam planu, skoro nie zamierzałam nikomu pozwolić sobie mówić, co powinnam robić.
Ale żeby obmyślić plan, najpierw musiałam mieć więcej informacji.
Siedząc na galopującym koniu, ciężko było jednak rozmawiać, dlatego poczekałam, aż wjedziemy do wioski, gdzie Jack był zmuszony zwolnić do kłusa. Rozglądałam się dookoła z zaciekawieniem i lekkim zdziwieniem, bo z bliska wioska wyglądała nieco inaczej, niż ją sobie wyobrażałam z dużej odległości. Na pewno nie przypominała wiosek, które wcześniej spotykałam podczas podróży. Wszystkie domy, stojące po obydwu stronach utwardzonej drogi, były niskie, przysadziste, zakończone obszernymi kopułami, i w dodatku pomalowane na brzydki, szaroniebieski kolor, który kojarzył mi się z kolorem leżącego wszędzie śniegu.
Z kominów unosił się dym, a ulicą szło kilku ludzi, którzy wyglądem bardzo pasowali do domów, w których mieszkali; wydawało mi się, że byli bardzo niscy, ale w pierwszej chwili nie byłam pewna, czy ta obserwacja poczyniona z końskiego grzbietu aby na pewno była słuszna. Dopiero kiedy Jack zatrzymał klacz przed jednym z budynków, a ze środka wybiegł do nas jakiś człowieczek, żeby przytrzymać wodze, mogłam spojrzeć uważniej i stwierdzić, że jednak się nie myliłam.
– Zaczekaj – mruknął mi Jack do ucha, a gdy zsiadł, zachwiałam się i zimno mi się zrobiło bez jego obecności. Pozwoliłam się zsadzić na ziemię, chociaż nie byłam pewna, czy noszenie mnie w tę i z powrotem dobrze zrobi jego kręgosłupowi. Najwyraźniej jednak był silniejszy, niż na to wyglądał.
Oparłam się dłońmi o jego ramiona, żeby nie stracić równowagi, po czym odsunęłam się pospiesznie, mocniej opatulając płaszczem. Niski człowieczek, który przy Jacku wyglądał wręcz jak karzeł, podszedł bliżej i przyjął coś od mojego towarzysza, podejrzewałam, że jakąś zapłatę.
– Pokój, Jack? – mruknął człowieczek. Jack rzucił uważne spojrzenie najpierw mnie, potem niebu, żeby na koniec zawyrokować:
– Taa. Pasza dla Iskry, a o posiłek dla nas zatroszczy się twoja żona. Musimy cię wysuszyć. – Te ostatnie słowa skierował już do mnie. Człowieczek podążył za jego wzrokiem.
– No tak – przyznał. – Gdzie ją znalazłeś, w strumieniu?
– Gdyby tylko – mruknął Jack, po czym chwycił mnie za przedramię i pociągnął do środka domku, nie uznając za stosowne przedstawić mnie swojemu znajomemu. Nie, żebym czuła się z tego powodu urażona, ale stwierdzenie, że wolałby, żebym wylądowała w strumieniu zamiast w domu wiedźmy, przez co zapewne bym się na niego nie natknęła, było nieco niegrzeczne.
Chyba powinnam się przyzwyczaić.
W środku domek wyglądał nieco bardziej jak typowa karczma. Po prawej stronie znajdował się kontuar, bardzo niski, bo stała przy nim kobieta jeszcze niższa od swojego męża, który na zewnątrz zajmował się klaczą Jacka, po lewej zaś kilka równie niskich stolików. Najwyraźniej tutejsi nie miewali wielu gości z daleka, skoro nie wzięli ich pod uwagę przy wyborze wielkości mebli. Wszystkie drewniane sprzęty wyglądały na stare, ale były czyste i dobrze utrzymane. Tylko jeden był zajęty – siedziało przy nim rozbawione towarzystwo składające się z czterech mężczyzn i dwóch kobiet – reszta natomiast była pusta. Barmanka apatycznie wycierała blat ścierką.
Porównałam sobie tych ludzi z człowiekiem, którego spotkaliśmy na zewnątrz i utwierdziło mnie to tylko we wcześniejszych spostrzeżeniach. Wszyscy byli do siebie w jakiś sposób podobni: niscy, z dużymi głowami i wyłupiastymi oczkami, i wszyscy ubrani w ciuchy o tym dziwnym, szaroniebieskim kolorze. Miałam wrażenie, że wszystko w tym miejscu było szaroniebieskie, co tylko nadawało mu wyjątkowo ponury wygląd.
– Jack. – Kobieta za kontuarem uśmiechnęła się szeroko; Jack odpowiedział jej tym samym, co sprawiło, że stanęłam na moment w miejscu, bo po raz pierwszy widziałam, jak się uśmiechał.
A musiałam przyznać, że było na co popatrzeć, bo uśmiech miał naprawdę ładny.
– Jak poszło polowanie? – zapytała, gdy podszedł bliżej, by się przywitać. Wskazała mnie głową. – Nie widzę żadnego trofeum, więc zgaduję, że Czarownica dalej będzie nękać okolicę. Za to chyba kogoś od niej uwolniłeś.
– Ta dama świetnie poradziła sobie z uwolnieniem się beze mnie – sprostował Jack, w określenie mnie wkładając sporo ironii. No co za bezczelny typ. – Właściwie to tylko ją postrzeliłem, ale rzeczywiście, Czarownica uciekła. Zajmę się nią później. Nieważne. Możemy dostać pokój i jakieś kobiecie ciuszki?
– Z pokojem nie będzie problemu, ale ubrania… – Kobieta obrzuciła mnie powątpiewającym spojrzeniem. – Za wysoka, nie wiem, czy coś na nią znajdę. Owiń się na razie w koc, kochanieńka, i oddaj mi ubrania, upiorę je i wysuszę. Potem zobaczę, czy znajdę coś dla ciebie na zmianę.
I znowu nie zostałam przedstawiona. Powoli zaczynało mnie to już irytować, bo chociaż nie wymagałam żadnych uprzejmości w stylu Wersalu, przyjemnie byłoby jednak wiedzieć, z kim miałam do czynienia i kto, wedle słów Jacka, miał mi pomóc, gdy on już mnie zostawi. Nie wątpiłam bowiem, że to właśnie w tym zajeździe nasze drogi się rozejdą.
Jack poprowadził mnie na tyły; minęliśmy kuchnię, w której uwijał się kolejny niewielki człowieczek, aż w końcu trafiliśmy do pokoju na samym końcu korytarza, o przeciętnych rozmiarach, z szerokim, starym, podwójnym łóżkiem i szafą w kącie. Na drewnianej podłodze przy oknie stał niewielki stolik, a na nim miska i dzbanek, zapewne z wodą. Świetnie. Najwyraźniej trafiłam gdzieś, gdzie nie słyszeli o tak genialnym wynalazku, jakim jest łazienka.
Naprawdę, czy mogło być jeszcze gorzej?
W pokoju było ciemnawo, czego zasługą z pewnością było to idiotyczne, nieprzepuszczające światła okno. Rozejrzałam się dookoła, spojrzeniem omiatając także kolorowy dywanik rzucony na podłogę i dwie lampy naftowe, ustawione na stolikach koło łóżka; wszystko to wyglądało aż zbyt prymitywnie dla kobiety przyzwyczajonej do codziennego korzystania ze zmywarki, iPhone’a i suszarki do włosów, jaką byłam. Jack chyba dostrzegł coś w mojej twarzy, bo powiedział z ironią:
– Czyżbyś przywykła do innego standardu w Kansas?
Pokręciłam głową, robiąc mu przejście, żeby mógł za mną wejść do środka. Nie miałam nawet pretensji o tej jeden pokój, zwłaszcza że nie wyglądało na to, żeby w tym zajeździe było ich dużo więcej. I zwłaszcza że to on płacił.
– Nieważne – mruknęłam, a mój wzrok pobiegł do umieszczonego w kącie pokoju, niewielkiego kominka. – Jest jakaś szansa na odrobinę ogrzewania?
– Jasne, ktoś zaraz rozpali w kominku. – Podszedł do łóżka, zerwał z niego brązową narzutę, po czym mi podał. – Zdejmij mokre ciuchy i owiń się tym. Odwrócę się.
Odwrócę się, łaskawca! Przez moment trwałam w bezruchu, przygryzając wargę i nie bardzo wiedząc, co robić – przecież to był jednak obcy facet! – potem jednak uznałam, że nawet gdyby ten obcy facet zobaczyłby mnie w bieliźnie, jakoś bym to przeżyła. Zdjęłam z siebie płaszcz i żakiet, jednego ruchu potrzebowałam, by ściągnąć przez głowę sukienkę, i już owijałam się narzutą. Zostawiłam sobie tylko szpilki, bo i tak były wykonane z materiału, który nie przemakał, a nie zamierzałam biegać po okolicy boso.
– Już – mruknęłam, zakładając na siebie poły narzuty. Jack odwrócił się i nie patrząc na mnie, pozbierał moje ciuchy, po czym oświadczył, że zaraz wróci, i wyszedł.
Zostałam sama. Umościłam się na jednym z krzeseł przy stoliku i poprawiłam okrycie, dopuszczając wreszcie do siebie myśl, że prawdopodobnie jednak zwariowałam.
To wszystko przecież nie było możliwe. Byłam w Nowym Jorku, na litość boską, i nagle przeniosłam się na taki koniec świata? Ludzie wyglądający jak Humpty Dumpty? Zajazdy bez łazienek i podróżowanie konno? Czarownice, magiczne huragany? Nie, to stanowczo nie było normalne.
Obróciłam w dłoni klucz, który wraz z karteczką wyjęłam z kieszeni żakietu podczas rozbierania się. Nie byłam idiotką, wiedziałam, że w tym musiała tkwić tajemnica. Nie chodziło o huragan, jak sądził Jack, a przynajmniej nie tylko. Włożyłam ten klucz do dobrze mi znanych drzwi kamienicy, w której mieszkałam, i klucz się przekręcił, chociaż nie miał prawa pasować. Właśnie dlatego na wszelki wypadek nie chciałam pokazywać go Jackowi. Coś z nim było nie tak.
Brałam jednak pod uwagę, że może rzeczywiście znalazłam się w jakimś dziwnym miejscu, w którym nie było samochodów, telefonów i łazienek. Jasne, nigdy nie wierzyłam w takie bajki, ale byłabym idiotką, zaprzeczając temu, co miałam przed oczami; to, że w nic takiego nie wierzyłam, nie znaczyło jeszcze, że faktycznie nie istniało. Zakładając jednak, że to wszystko, czego doświadczałam od czasu powrotu do domu w ulewie, było rzeczywistością, a nie idiotycznym koszmarem ani moim przywidzeniem, pozostawał jeden podstawowy problem do rozwiązania.
Jak miałam wrócić do domu?
Nie mogłam przecież tak po prostu tu zostać. Miałam w Nowym Jorku życie, z którego byłam zadowolona, miałam obowiązki i zobowiązania, których nie mogłam zostawić. A przede wszystkim miałam ciotkę Ruth w Lawrence, której na wieść o moim zaginięciu chyba pękłoby serce. Jak mogłaby kolejny raz przeżyć coś takiego?
Rozwiązanie było więc proste: przestać dziwić się wszystkiemu, co widziałam po drodze, przyjąć to za rzeczywistość i znaleźć wyjście. I nie dać się wplątać w nic głupiego.
Kiedy wrócił Jack, ten prowizoryczny plan miałam już całkiem nieźle przygotowany. Psychicznie czułam się nieco lepiej, nawet jeśli ów plan miał niewiele wspólnego z rzeczywistością i tym, co faktycznie musiałam zrobić, żeby wrócić do domu. Tego jednak zamierzałam się dopiero dowiedzieć i Jack miał mi w tym pomóc. Zrzuciłam szpilki i przyciągnęłam do siebie nogi, próbując okryć je narzutą, bo było mi cholernie zimno, a Jack przyglądał się temu sprzed kominka, w którym próbował właśnie rozpalić ogień. Do pokoju wrócił z naręczem drewna, a mnie na sam ten widok zrobiło się cieplej. Na wszelki wypadek, z braku innej kryjówki, klucz i karteczkę wsadziłam sobie do stanika.
– Zimno ci? – zapytał ostro, na co kiwnęłam głową; zupełnie nie pojmowałam jego tonu. Zabiłoby go, gdyby okazał mi odrobinę uprzejmości? – Zaraz będzie cieplej.
Kiedy już rozpalił ogień, podszedł bliżej i klęknął tuż przede mną. Chciałam się odsunąć, gdy wyciągnął do mnie ręce, ale nie bardzo miałam gdzie, więc tylko drgnęłam gwałtownie, gdy chwycił moją lodowatą stopę i zaczął ją rozgrzewać dłońmi. Miał bardzo ciepłe, szorstkie dłonie, i chociaż w pierwszej chwili chciałam się wyrwać, ostatecznie tego nie zrobiłam. To było całkiem miłe.
Przygryzłam wargę, przyglądając mu się, a kiedy przeszedł w końcu do drugiej stopy, nie wytrzymałam i wyrzuciłam z siebie:
– Jak na kogoś, kto zamierza mnie tu za chwilę porzucić, bardzo się przejmujesz.
Podniósł na mnie wzrok, a ja wstrzymałam oddech. Może rzeczywiście byłoby lepiej, gdybym zamiast do chatki czarownicy, trafiła do jakiegoś strumienia.
– Możliwe, że moje plany uległy zmianie – mruknął, wracając po chwili do kontemplacji mojej stopy. W tamtej chwili cieszyłam się, że poprzedniego dnia zrobiłam sobie pedicure. – Muszę tylko się zastanowić, jak wszystko ze sobą pogodzić.
– To znaczy? Jakie wszystko? – drążyłam, gdy zamilkł. Chwycił obydwie moje stopy w dłonie i zmarszczył brwi.
– Zrozum, Dorothy, mam zobowiązania – odpowiedział w końcu. – Przyjąłem zlecenie na zabicie Czarownicy, a kiedy mi uciekła, będzie mogła dalej krzywdzić ludzi. Mogłem ją zabić, ale tego nie zrobiłem, więc ich krew będzie na moich rękach. Nie mogę do tego dopuścić, muszę ją dorwać.
– Ale…? – Znowu zamilkł, puścił wreszcie moje stopy i chwycił z kolei dłonie. Też były zimne, więc pozwoliłam mu je przez chwilę trzymać.
– Ale chcę odprowadzić cię do Emerald City, Dorothy – dokończył wreszcie.
W głowie zapaliła mi się czerwona lampka. To jakaś ściema, podpowiedziało mi coś natychmiast. Jeszcze godzinę wcześniej zarzekał się, że porzuci mnie, gdy tylko będzie mógł. Nie wierzyłam w tę nagłą odmianę zarówno postanowień, jak i serca, bo przecież od początku podejrzewałam, że Jack nie był typem filantropa. Nie zrobiłby tego bezinteresownie.
Może więc właściwe pytanie brzmiało: Co on zamierzał z tego mieć?
Wyrwałam mu się i wstałam z krzesła, klepiąc bosymi stopami po deskach. Musiałam po prostu się od niego odsunąć, zamiast tego jednak udałam, że postanowiłam przybliżyć się do kominka, w którym powoli zaczynał już płonąć ogień. Jack podniósł się i poszedł za mną.
– Dlaczego? – zapytałam w końcu, nie zamierzając bawić się w podchody. Wzruszył ramionami.
– A muszę mieć jakiś powód?
– Tak, musisz – odpowiedziałam bezlitośnie. – Widzę wyraźnie, jakim jestem dla ciebie problemem. Po cholerę miałbyś robić coś takiego, skoro to tylko skomplikuje ci plany? Wybacz, ale nie kupuję tego.
Po jego minie poznałam, że chyba nie do końca zrozumiał moją wypowiedź, ale w końcu odparł:
– No dobrze, mam w tym swój interes. Ale to nie ma nic wspólnego z tobą, więc nie musisz się obawiać. – Jasne, to zapewnienie przecież bardzo mnie uspokoiło. – Powiem ci tyle, ile musisz wiedzieć, Dorothy. Tak jak wspominałem, ciężko jest dostać się do Emerald City. Jeśli w ogóle tam dotrzesz, nie dostaniesz audiencji u Czarnoksiężnika ot tak, bo masz taką zachciankę. On nie przyjmuje pierwszych lepszych ludzi z ulicy. Tak się składa, że mam interes w Emerald City, ale nie mam jak tam się dostać. Obiecaj, że wprowadzisz mnie do środka, a zaprowadzę cię na miejsce bezpiecznie i w jednym kawałku.
Odgarnęłam włosy z czoła, próbując nie okazać po sobie zdziwienia. No dobrze, to brzmiałoby nawet sensownie, gdyby nie jeden niewielki szkopuł. O którym oczywiście nie mogłam nie wspomnieć.
– To pięknie brzmi, owszem, ciekawi mnie jednak, skąd przyszło ci do głowy, że wpuszczą mnie do Emerald City – powiedziałam, mocniej zaciskając palce na końcach narzuty. – Mówisz, że nie wpuszczają tam byle kogo, a kim ja niby jestem? Jestem człowiekiem z ulicy. Nie mogę być twoją przepustką do Czarnoksiężnika.
– Ależ oczywiście, że możesz, i to właśnie jest piękne. – Znowu zobaczyłam na jego ustach uśmiech, tym razem przeznaczony dla mnie. Ale też był to inny uśmiech, dużo bardziej tajemniczy i niepokojący. Jakby Jack uśmiechał się nie do mnie, a do swoich myśli. – Kiedy tylko staniesz przed strażnikami przed wejściem do Emerald City i powiesz, kim jesteś oraz skąd przybyłaś, wpuszczą cię. Ba, jeszcze osobiście odeskortują cię do Czarnoksiężnika!
Mówił już coś takiego, przypomniało mi się. Wtedy, gdy po raz pierwszy wspomniał o Emerald City. Nadal jednak nie miało to dla mnie więcej sensu niż wtedy.
– Nie rozumiem – poskarżyłam się więc z niezadowoleniem. – Niby dlaczego mieliby zrobić coś takiego? I skąd to niby wiesz?
– Nie wierzysz mi? – Podniósł jedną brew, wyraźnie rozbawiony. – Pozwolę ci przekonać się o tym na własne oczy. Wystarczy, że wyjdziesz ze mną do restauracji. Daj mi pięć minut, a wszystko zrozumiesz.
Rzuciłam mu nieufne spojrzenie. Co on kombinował? I dlaczego właściwie, do diabła, nie potrafił powiedzieć nic wprost, tylko gadał tymi idiotycznymi zagadkami?
– Pięć minut? – powtórzyłam z niedowierzaniem. Poważnie kiwnął głową.
– Pięć minut, Dorothy. Sama zobaczysz. Pozwól sobie pomóc.
Kiwnęłam wreszcie głową, podejrzewając jednak, że będę tego bardzo żałować.
W końcu Jack nie wyglądał na faceta, z którym układy wychodziłyby kobietom na dobre.

14 komentarzy:

  1. Również życzę wesołych Świąt i udanego Sylwestra!
    Rozdział wspaniały. Jack to... dziwny facet, a Dorothy widać, że strasznie uparta. Jestem ciekawa jak to się potoczy.
    Piszesz przyjemnie i tak... luźno, ale nie nie profesjonalnie że tak powiem :D Wszystko jest ładnie opisane, ale też tak autentycznie jakby opowiadała o tym właśnie Dorothy, bez żadnych sztywnych wypowiedzi, ani też takich zbytnio slangowych :D
    Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału!
    Pozdrawiam i jeszcze raz życzę WESOŁYCH ŚWIĄT!!! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję:)
      Czy dziwny... raczej tajemniczy, ale fakt, że Dorothy jest uparta. Ciężko im się będzie dogadać;)

      Bardzo mi miło, że tak uważasz:) zawsze się staram, żeby język był raczej potoczny i naturalny, ale nie zbyt kolokwialny, i cieszę się, jeśli mi się udaje. W następnym będzie więcej gadania, za to później już bardziej akcja, to mogę obiecać XD

      Raz jeszcze dziękuję i całuję!

      Usuń
    2. Dziwny raczej w dobrym sensie, ale tajemniczy też, wcześniej mi się szczerze mówiąc to słowo nawet nie nasunęło na myśl :D
      Ja co do takiego stylu mam problemy, więc tym bardziej doceniam, jeżeli ktoś potrafi tak pisać nie pozostawiając żadnych luk i w ogóle :D
      Gadanie wcale nie jest takie złe, a już na pewno nie w przypadku tego opowiadania... :D ale na akcję i tak czekam.
      Nie ma za co, szczera prawda, pozdrawiam!

      Usuń
    3. Haha, chyba że tak:) tajemniczy trochę też, ale to głównie wyjdzie na jaw później XD

      Wydaje mi się, że najłatwiej po prostu pisać tak, jak się czuje, i nie kombinować zbyt wiele, ale trudno mi w tej kwestii o jakieś rady, bo mi to po prostu tak normalnie wychodzi;) mam właśnie nadzieję, że nie będzie nudno, bo po prostu parę rzeczy musi się najpierw skrystalizować, zanim ruszymy dalej z akcją;) całuję!

      Usuń
  2. Zawsze jestem kiepska w składaniu życzeń i zawsze się powtarzam. Wesołych, radosnych i smacznych Świąt Bożego Narodzenia, udanego Sylwestra oraz szczęśliwego Nowego Roku! <3

    Uwielbiam Jacka, ale w tym rozdziale bardzo mnie irytował. Może dlatego, że wyglądało to na to, jakby rzeczywiście był zdolny do pozostawienia Dee na pastwę losy. Na szczęście jednak wrócił po nią i oboje pojechali do wioski zamieszkanej przez te urocze stworzenia:) Manczkinowie są naprawdę bardzo mili i bardzo dobrze znają Jacka, który pewnie bardzo często podróżuje przez ich wieś:)
    Układy z tym facetem są raczej dość niebezpieczne, zwłaszcza dla Dorothy, która w ogóle go nie zna. I zastanawia mnie jej zachowanie, bo mam wrażenie, że fizyczna bliskość z mężczyzną ją przeraża, może przesadziłam, ale na pewno wprawia ją w niemały strach i niepokój. Może Jack rzeczywiście wydać się takim tajemniczym facetem, którego jest się niepewnym, ale ostatecznie ( póki co ) nie ma wobec niej żadnych parszywych zamiarów. Zresztą, Dorothy w jej sytuacji nie ma wyjścia. Musi mu zaufać, bo jest sama, w obcej krainie, gdzie czekają na nią złe czarownice i inne niebezpieczeństwa;)
    Ciekawi mnie, jaki to interes ma Jack, aby wejść do Szmaragdowego Miasta. Bardzo ciekawe;)

    Pozdrawiam! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic nie szkodzi, ja też:) dziękuję bardzo <3

      No bo był. Jack to w gruncie rzeczy interesowny facet, tego go życie nauczyło, i nie zamierza się zmieniać tylko dlatego, że Dorothy na niego spojrzała. Po drodze jednak uznał, że sam mógłby coś na tym zyskać, ot i cała tajemnica;) co do Dorothy natomiast - może nie tyle przeraża, co mocno niepokoi, bo ona absolutnie nie była przygotowana na słabość, jaką do niego poczuła. Nie chce tego i broni się przed tym, ale kiepsko jej idzie XD a poza tym Dorothy nie ma w zwyczaju ufać mężczyznom. A Jack nie daje jej powodów, by ufać akurat jemu;) ale masz rację, Dorothy nie ma wyjścia. Sama sobie w Oz nie poradzi, lepiej więc pewnie oddać swoje życie w ręce Jacka niż kogoś innego;]

      A, to wyjaśni się koło rozdziału trzynastego. Tak wstępnie szacuję XD

      Całuję! <3

      Usuń
    2. Najwidoczniej tak i tego się boję, że będą pewne momenty, w których nadłoży swój interes nad interes Dorothy, choć może to brzmieć nieco infantylnie, bo jej nie zna i dlaczego w ogóle ma poświęcać dla niej swój interes, nawet jej nie zna przecież:)
      Hahaha, to zabawne, bo facet jest szorstki. arogancki, nieco despotyczny i czasami zachowuje się niepoczytalnie ( choćby wspomniane wcześniej porzucenie w lesie i powrót ), a Dorothy jednak odczuwa do niego pewną słabość i bardzo ją to niepokoi. Założę się, że to pierwszy facet od dłuższego czasu, który tak na nią podziałał. Sądzę jednak, ze chyba ta ostrożność i nieufność wygra. Tak mi się wydaję:)
      No cóż, oby tylko nic nie zagrażało jej życiu, a Jack uderzył się w pierś w miarę szybko, chociaż to facet, więc z tym "szybko" będzie pewnie ciężko.
      Aa, czyli jeszcze trochę muszę poczekać, no nic, będę czekała;)
      Piszesz sobie jeszcze, czy na razie nic jeszcze nie ruszyłaś? ;)

      <3

      Usuń
    3. No właśnie. Nie róbmy z Jacka ciepłych kluch, faceta, który od pierwszego spojrzenia na Dorothy już całkowicie przepadł XD Jack twardy jest, to jeszcze się trzyma ;>

      O, to na pewno. Dorothy nie odczuwa słabości do facetów, ona jest powszechnie uważana za górę lodową;) także na pewno nie czuje się z tym dobrze. Tym bardziej właśnie, że faktycznie nie wie, czego się po Jacku spodziewać;)

      Haha, masz rację, to facet i będzie z tym ciężko XD ale to tekst przygodowy, tu ciągle coś im musi zagrażać^^

      Nic nie ruszyłam na razie. Muszę się ogarnąć, zrobić parę ważnych rzeczy do pracy i gdzieś w okolicach weekendu pewnie wreszcie dokończę ten feralny rozdział dwunasty, który mi tak nie idzie XD poza tym jestem pod wpływem lektury pewnego bloga i znowu mam ochotę na założenie kolejnego z kolejnym tekstem, więc czekam, aż mi przejdzie XD

      <3

      Usuń
    4. Tak strasznie podobał mi się tamten szablon, ale zapomniałam go pochwalić, a Ty już zmieniłaś na nowy! Ale też bardzo ładny, śliczny<3 Ty w ogóle nie robisz brzydkich szablonów, w ogóle... :)

      Dokładnie, ktoś tu musi być twardy, ktoś musi być egoistą i przecież nie będzie różowo od pierwszego rozdziału. To mi się podoba, choć nie lubię, gdy autorzy tak maltretują swoich bohaterów.

      Żal mi jej, taka fajna dziewczyna i trzyma się z daleka od facetów. Nie powinna być sama, bo w końcu nikt tego nie lubi... A ona tym bardziej kogoś potrzebuje. I to jest chyba najgorsze, bo żyje w ciągłej niepewności. Niby mu ufa, ale przecież nie ma innego wyboru. Bo komu innemu może powierzyć swoje życie w tej krainie?
      No właśnie, dlatego coś się dzieje, cały czas! :)

      A ja w ciągu tych paru dni odwaliłam kawał dobrej roboty. Dużo pisałam:) To czekam w takim razie. Pochwal się i tym blogiem, którym się zainspirowałaś i oczywiście pomysłem. Wiesz, że ja chętnie chłonę wszystko, co mi podrzucisz;) Ale dlaczego? Nie rób tego, dopóki mi nie powiesz:)

      Usuń
    5. Dziękuję:) mnie też się nawet podobał, ale mnie szablony nudzą się momentalnie, więc ten pewnie też długo tu nie powisi ;> miło mi, że tak uważasz, nawet jeśli się nie zgadzam ;p

      No właśnie! XD aj tam, przecież wiesz, że ja swoich uwielbiam maltretować. Po Negatywie już się powinnaś przyzwyczaić ;p

      Oj, raczej nie powiedziałabym, że Dorothy ufa Jackowi;) raczej traktuje go jak zło konieczne. Ale wiesz, Dorothy ma swoje powody. Może nie jakieś bardzo dramatyczne, ale jednak:)

      O, to super! Masz już coś skończonego? Pochwalę się, jeśli go założę, bo na razie to tylko pomysł, a blog mam w linkach, możesz sobie zajrzeć ;> no dobrze, może na razie go całkiem nie porzucę ;p

      Usuń
    6. Tak, wiem, dlatego własnie, kiedy wchodzę na Twojego bloga spodziewam się, że zastanę coś nowego. To chyba jedyna rzecz, przy której mamy odmienne zdania;)

      Tak, no właśnie, ale widzisz, zawsze to coś nowego. Każde opowiadanie jest inne i w inny sposób maltretuje się bohaterów.

      Powody powodami, jakiekolwiek by one nie były i tak widać, że chciałaby, a nie może, bo ma bloka;) I tak zawsze będzie mi jej żal. Dobre i to, zło konieczne też jest jakiś tam wyjściem. I tak jest lepszym wyjściem, niż błąkanie się po okolicy:)

      Aww, to daj mi znać, jak coś się poruszy, okej? :) Nie, jeszcze nic nie skończyłam, ale na Zamkowej wszystko zbliża się do finału:)

      Usuń
  3. Podróże pociągiem jednak na coś się przydają, bo mogłam w końcu ogarnąć rozdział... ^^
    Haha, na miejscu Dorothy pilnowałabym stanika albo nie ulegałabym uśmiechowi Jacka, bo może czasami sam sobie sięgnąć po zawartość. Dorothy może chce ukryć przed nim klucz i karteczkę, ale pewnie niedługo i tak samo się wyda albo Jack sprytnie połączy fakty. On chyba od początku wiedział, kim jest Dorothy (szczęściarz, ona i czytelnicy jeszcze tego nie wiedzą xD) i pewnie postanowił ukryć tę swoją wiedzę, ale skoro trochę zmieniły się plany... Ha, i teraz pytanie, czy Jack jest na pewno właściwą osobą, którą ona powinna spotkać? ;> Już brak manier (chociaż ten brak przestawiania zamierzony) i szorstkość zniosłabym, ale nie brak zaufania.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podróże pociągiem są w ogóle fajne;)

      Tego to on się raczej nie spodziewa i tak prędko to na jaw nie wyjdzie, bo ten klucz jest tutaj dosyć istotny. Ale o tym później XD haha, Jack na pewno nie był najwłaściwszą osobą, ale w tej sytuacji przynajmniej teoretycznie może pomóc Dorothy - o ile rzeczywiście jego plany nie staną im na drodze. Tak, rzeczywiście był zamierzony i dobrze, że to zauważyłaś, bo nie byłam pewna, czy nie za mało dałam to do zrozumienia;) ale obcym ludziom zawsze trudno jest zaufać, a już Dorothy na pewno ma z tym problem. Jasne, Jack jej tego nie ułatwia, ale mnie to akurat niespecjalnie dziwi;)

      Całuję!

      Usuń
  4. Jack musi być bardzo pociągający skoro Dee jeszcze nie zwiała od niego. Fakt, że aktualnie tylko dzięki niemu żyje, ale... Dobrze wiem jak traktowała innych facetów. Teraz sama przed sobą musi się przyznać, że nieznajomy jest interesujący i na pewno chciałaby bardziej zgłębić z nim znajomość :D. (tak tak, zboczuch ze mnie :P)

    Karta przetargowa do czarownika? Dlaczego akurat tak?
    Dziwi mnie też fakt, że Jack to łowca... Jak to się stało, że nim jest?

    Zmykam do kolejnego rozdziału ^^

    OdpowiedzUsuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.