Obudziło mnie przeraźliwe zimno.
Trzęsłam się cała, aż szczękały mi zęby. W
pierwszej chwili, jeszcze zanim otwarłam oczy, nie mogłam sobie przypomnieć,
dlaczego miałoby mi być zimno w połowie lipca podczas fali upałów w Nowym Jorku. Dopiero potem przypomniałam sobie swój
powrót do domu, wichurę i ulewę, która przemoczyła mnie do suchej nitki, i to
wreszcie zmobilizowało mnie do otwarcia oczu. W końcu leżałam nie wiedzieć jak
długo na klatce, całkiem sama i mokra, bo oczywiście przecież żaden z lokatorów
się nie mógł pofatygować, i z każdą chwilą zapalenie płuc groziło mi coraz
bardziej!
Spróbowałam zerwać się z miejsca, w którym
leżałam, i uderzyłam o coś głową; wobec tych niedogodności postanowiłam jednak
otworzyć oczy i wtedy odkryłam straszną prawdę.
Nie znajdowałam się w swoim mieszkaniu. Nie
znajdowałam się nawet na klatce prowadzącej do mojego mieszkania.
W zasadzie zgadzało się tylko jedno.
Byłam w klatce.
Rozejrzałam się w popłochu dookoła. Klatka była
nieduża, akurat na dziewczynę o moim wzroście; gdy usiadłam, czubek głowy lekko
tylko ocierał mi się o pręty na górze. Znajdowałam się w sporych rozmiarów
pomieszczeniu, którego ściany wyglądały jak zbite z desek – wydawało mi się to
jednak niemożliwe w środku Nowego Jorku, uznałam więc, ze musiała to być bardzo
udana boazeria. W pomieszczeniu znajdował się również zawalony jakimiś gratami,
drewniany stół i palenisko. Prawdziwe
palenisko. Na którym, notabene, płonął ogień.
Przy stole stały dwa krzesła, również drewniane,
a na zawieszonej na ścianie półce znajdowało się kilka książek i innych
zakurzonych przedmiotów. W pomieszczeniu panował półmrok, bo przez jedyne,
niewielkie, brudne okno nie wpadało wiele światła; co więcej, szkło w nim było
dziwne, jakby nie do końca przezroczyste. Wokół unosił się nieprzyjemny zapach
starości i kurzu, i nic dziwnego, w końcu wszystko tu dookoła wyglądało tak,
jakby zaraz miało się rozpaść.
Oprócz mojej klatki. Ona jedna była bardzo
solidna.
Oprócz trzaskania ognia w pomieszczeniu było
zupełnie cicho. To było tak dziwne, że niemalże natychmiast zwróciło moją
uwagę. No dobrze, nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby robić hałas – a już na
pewno nie było w pobliżu tej niespełna rozumu osoby, która mnie tam zamknęła –
ale co z resztą normalnych dźwięków? Co z ludzkimi głosami, co z warkotem
przejeżdżających samochodów, normalnymi dźwiękami ulicy? Czemu nie słyszałam niczego?
Nabrałam w płuca zimnego powietrza z zamiarem
wezwania pomocy krzykiem, zrezygnowałam jednak, zanim zdążyłam to zrobić.
Ostatecznie cisza wokół mnie sugerowała, że raczej nie znajdzie się nikt, kto
mógłby mnie usłyszeć. Poza tym nie chciałam krzykiem alarmować tego kogoś, kto
zamknął mnie w tej idiotycznej klatce, że już się zbudziłam, i ściągać go
tutaj. Co więcej, uważałam się za dorosłą, samodzielną kobietę, przed zabawą w
damę w opresji więc powinnam chyba spróbować o własnych siłach znaleźć wyjście
z tej sytuacji.
Znalazłam zawiasy klatki, sugerujące, że kraty
od strony środka pomieszczenia były tak naprawdę drzwiczkami. Macając je na
oślep, znalazłam zamek, do którego jednak, oczywiście, nie miałam kluczy. Więc
co, usunąć zawiasy? Niby czym, paznokciami?
Zaczęłam grzebać w kieszeniach mokrego żakietu,
który nadal miałam na sobie, uświadamiając sobie równocześnie, że z każdą
chwilą trzęsłam się coraz bardziej. Musiałam wreszcie spojrzeć prawdzie w oczy:
to nie była jedynie wina przemoczonych ubrań i włosów, nie tylko ze względu na
wyziębienie organizmu podczas ulewy miałam skostniałe ręce i stopy. W końcu
wyraźnie widziałam unoszącą się w powietrzu parę przy każdym moim wydechu.
Wyjaśnienia były dwa: albo komuś zepsuła się
klimatyzacja (bo przecież klimatyzacja tak bardzo pasowała do tego rustykalnego
stylu, prawda?), albo podczas upadku przeniosłam się do innej strefy
klimatycznej. Wszystko jednak wskazywało na to, że na zewnątrz wcale nie
panował lipcowy, nowojorski upał.
Co więcej, choć bardzo starałam się odsuwać od
siebie te myśli, wszystko wskazywało na to, że wcale nie byłam w Nowym Jorku.
W kieszeni żakietu skostniałymi rękami wymacałam
dziwny klucz, który w toalecie Corner Bistro podrzuciła mi tamta nawiedziona
kobieta. Wyjęłam go odruchowo i przyjrzałam mu się ze zmarszczonymi brwiami. To
było fizycznie niemożliwe, żeby ten języczek o tak skomplikowanym wzorze
pasował do drzwi wejściowych w mojej kamienicy na Brooklynie. Po prostu nie,
przeczyły temu wszelkie zasady logiki.
A jednak pamiętałam dobrze, że to ten właśnie
klucz włożyłam do zamka, a następnie wylądowałam w jakiejś idiotycznej klatce
Bóg wie gdzie i Bóg wie u kogo. Chociaż prawdopodobnie nie powinnam w to
mieszać Boga.
Schowałam klucz z powrotem, równocześnie
przeklinając swoją niechęć do noszenia czegokolwiek po kieszeniach. Na
kontemplację klucza prawdopodobnie będę miała czas później, uznałam, na razie
natomiast mogłam dla odmiany postrofować się za to głupie przyzwyczajenie
noszenia wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy – w tym, owszem, pilniczka i
składanego scyzoryka, a także gazu pieprzowego – w torebce. Bo przecież gdyby
zaatakował mnie jakiś gwałciciel, na pewno miałabym czas, żeby szukać w torebce
gazu pieprzowego, prawda?
Moja torebka jednak zniknęła – nie miałam
pojęcia, czy zabrała mi ją ta sama osoba, która zamknęła mnie w klatce, czy
raczej przepadła, gdy straciłam przytomność – ale musiałam poradzić sobie bez
niej. Wprawdzie dziwna wydawała mi się myśl, że zostałam bez komórki, portfela
i kart kredytowych w miejscu, którego kompletnie nie znałam, wiedziałam jednak,
że jakoś sobie poradzę. Zawsze sobie radziłam.
A priorytetem było wydostanie się z klatki i
znalezienie jakichś suchych ciuchów, bo inaczej faktycznie groziło mi zapalenie
płuc.
Domysły na temat miejsca, w którym się
znajdowałam i osoby, która mnie tam zamknęła, zepchnęłam chwilowo na dalszy
plan i zajęłam się bardziej naglącym problemem. Wobec pustych kieszeni musiałam
improwizować. Ponieważ jednak miałam to szczęście, że miesiąc wcześniej
postanowiłam zapuszczać grzywkę, nadal używałam spinek do włosów, które
doskonale nadawały się jako zastępstwo dla klucza. Przekonałam się o tym już
kilkakrotnie, otwierając nimi pozamykane szuflady w domu w Lawrence, gdy ciocia
gubiła kolejne zestawy kluczy.
Wyjęłam spinkę z włosów, rozprostowałam ją i
wyciągnęłam rękę, żeby dosięgnąć do zamka i zacząć w nim grzebać. Trwało to
chwilę i już miałam wrażenie, że może jednak ten zamek – podobnie jak wszystko
tutaj – był na tyle inny od tego, do czego przywykłam, że sobie nie poradzę,
ale wtedy właśnie zamek puścił, a klatka stanęła otworem.
Zamarłam, wpatrzona hipnotycznie w uchylone
drzwiczki i zastanawiając się, jaki powinien być mój kolejny ruch – czyli po
prostu dokąd uciekać – gdy nagle
usłyszałam kroki, z każdą chwilą zbliżające się do jedynych drzwi w
pomieszczeniu, obecnie zamkniętych. Kroki były powolne, lekkie i nieco powłóczyste,
co nie sugerowało żadnego pełnego sił gwałciciela – wolałam jednak zdmuchać na
zimne. Rozejrzałam się szybko dookoła: jedyne okienko było za małe, żebym się
przez nie przecisnęła, droga ucieczki przez jedyne drzwi była już odcięta,
pozostawało więc gdzieś się schować. W pomieszczeniu było jednak tak niewiele
mebli, że udałoby mi się to chyba tylko wtedy, gdybym wtopiła się w ścianę.
Przez sekundę marzyłam o zamianie w kameleona, po czym zrobiłam jedyną rzecz,
jaka przyszła mi do głowy.
Przymknęłam drzwiczki klatki z powrotem.
Zrobiłam to w samą porę; w następnej chwili
drzwi się otwarły, a w progu stanęła jakaś postać. W pierwszej chwili jasne
światło dnia, wdzierające się do ciemnego pomieszczenia przez otwarte drzwi,
oślepiło mnie i nie pozwoliło od razu przyjrzeć się potencjalnemu przeciwnikowi;
dopiero po chwili, gdy drzwi zamknęły się z powrotem z hukiem, mogłam podnieść
wzrok.
– Obudziłaś się, i dobrze – usłyszałam w następnej
chwili zrzędliwy głos. – Musisz odpowiedzieć mi na kilka pytań.
Serce zabiło mi gwałtownie, gdy wreszcie odezwał
się we mnie niepokój. Zabawne, całkiem spokojnie przyjęłam zamknięcie mnie w
klatce i to dziwne otoczenie, a jedna kobieta była w stanie natychmiast
wyprowadzić mnie z równowagi.
W zasadzie nie wyglądała nawet bardzo dziwnie.
Nie była stara, choć miała na twarzy trochę zmarszczek, ciemne, nieco
skołtunione włosy spięła w ciasny kok, była wysoka i bardzo szczupła, zaś nieco
skośne oczy, wystające kości policzkowe i odstające, spiczaste uszy budziły we
mnie dziwne skojarzenie z lisem. Nosiła ciemne ubrania, których nie potrafiłam
bliżej zidentyfikować – choć wydawało mi się, że na dole miała długą spódnicę –
a wąskie usta wykrzywiła w cierpkim uśmiechu. W zasadzie nie było w niej nic
takiego, co kazałoby mi się bać. A jednak… było coś takiego w jej spojrzeniu…
co sprawiło, że natychmiast stałam się bardziej czujna.
Rozpięła i ściągnęła z siebie pelerynę, na
podłogę w kącie rzucając worek z jakąś bliżej niezidentyfikowaną zawartością,
który ze sobą przyniosła. Miałam jedynie nadzieję, że to nie była włoszczyzna
do dzisiejszego obiadu, w którym miałam stanowić główne danie.
– Umiesz chyba mówić, co? – prychnęła, znowu się
do mnie odwracając. – A więc powiedz mi, bo to jedyny powód, dla którego wciąż
żyjesz. Jak się tu znalazłaś? Jak ominęłaś moje pułapki?
Naprawdę chciałam odpowiedzieć na jej pytania,
jeśli to miało przedłużyć mój czas na opracowanie jakiegoś planu. Jakiegokolwiek planu nie obejmującego
histerycznego wołania o pomoc. Ale jak miałam to zrobić, skoro nie miałam
bladego pojęcia, o co mogło jej chodzić?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odparłam
więc, opierając się plecami o tylną ściankę klatki, żeby cały czas mieć ją
przed oczami. Kobieta zaśmiała się gniewnie.
– Kiepsko ci to wychodzi, kochanie – syknęła
następnie. – Nie kłam, jeśli nie potrafisz. Do mnie nie da się przywiać, więc
na pewno nie trafiłaś tu w ten sposób. Żadna z moich pułapek nawet nie drgnęła.
Więc jak? Chcę to wiedzieć. I kto właściwie cię przysłał?! Obiecuję, że jeśli
powiesz prawdę, zastanowię się nad niezabijaniem cię.
O rany. Niby obydwie mówiłyśmy po angielsku, a
jednak jakbyśmy pochodziły z dwóch różnych planet.
– Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz –
powtórzyłam uparcie. – Wracałam do siebie do domu, była burza, straciłam
przytomność i obudziłam się tutaj. Gdzie ja właściwie jestem?
– To ja tu zadaję pytania, jasne? – Kobieta
zrobiła krok w moim kierunku, wyciągając ku mnie długi, zakończony spiczastym
paznokciem palec. Skóra na nim była bardziej pomarszczona, niż wskazywałby na
to stan jej twarzy. – Ukrywam się w tej norze od dwóch miesięcy, jestem
ostrożna jak cholera, a ty jakby nigdy nic przechodzisz przez moje pułapki!
Nikt nie może robić czegoś takiego. Kto cię nasłał? Kim jesteś i skąd się tu
wzięłaś?!
Chyba tylko dlatego, że w końcu na mnie
krzyknęła, spanikowałam nieco i wyrwało się ze mnie:
– Jestem Dorothy Gale, mieszkam w Nowym Jorku i
naprawdę nie mam pojęcia, o co ci chodzi!
Kobieta zatrzymała się w pół kroku, przyglądając
mi się podejrzliwie. Wyłamała niespokojnie palce, po czym jakby sama do siebie
pokręciła głową. Te jej palce wyglądały jak pomarszczone pająki.
– Dorothy? – powtórzyła w końcu powoli, takim
tonem, jakby moje imię ledwie przeszło jej przez gardło. – Ta Dorothy? Z
Kansas?
Właśnie w tamtej chwili gdzieś w głowie
zaświeciła mi się czerwona lampka.
– Skąd wiesz, że jestem z Kansas? – Zapomniałam
o zasadzie niezadawania pytań, może dlatego, że właściwie nie spodziewałam się
odpowiedzi; w czarnych oczach kobiety zapalił się gniew, gdy niespodziewanie
odzyskała sprawność w nogach, niemalże biegnąc w moją stronę.
– Nie, to niemożliwe! – wykrzyknęła po drodze. –
To nie jesteś ty i zaraz to udowodnię!
Schyliła się do drzwiczek klatki, szukając
czegoś – zapewne klucza – w kieszeni spódnicy; zrozumiałam, że z jakiegoś
powodu chciała mnie wyciągnąć na zewnątrz, ale nie czekałam, żeby zobaczyć, co
zamierzała zrobić później. Zareagowałam odruchowo, nawet o tym nie myśląc.
Oparłam się plecami o tylną ściankę klatki, a
dłońmi o podłogę, i wyprostowałam nogi, z całej siły uderzając nimi w uchylone
drzwiczki. Drzwiczki, zgodnie z wszelkimi prawami fizyki, odbiły i trafiły
prosto w czoło pochylonej nad klatką kobiety. Krzyknęła, łapiąc się za czoło i
odskakując do tyłu, wykorzystując więc chwilę zamieszania, wygramoliłam się z
klatki i wystosowałam w jej stronę pięknego kopniaka, z którego na pewno byłby
dumny mój instruktor.
Kobietę ponownie odrzuciło w tył i tym razem
wpadła… prosto w ogień, palący się na palenisku.
Dziki wrzask wypełnił całe pomieszczenie; w
pierwszej chwili odruchowo chciałam jej pomóc, szybko powstrzymałam jednak w
sobie tę chęć i pognałam do drzwi, zostawiając za sobą klatkę, to dziwne
miejsce i kobietę, która – byłam tego pewna – zamierzała mnie skrzywdzić.
Wybiegłam na zewnątrz i natychmiast zatrzymałam
się za progiem, oślepiona jasnym światłem słonecznym; gdy zasłoniłam się
ramieniem, pod nim rozglądając się dookoła, nogi tym bardziej odmówiły mi
posłuszeństwa, tak bardzo nie rozumiałam, jakim cudem znalazłam się w takim miejscu.
Nie byłam w Nowym Jorku. Nie byłam nawet w
mieście. Znajdowałam się na progu jakiejś starej drewnianej chaty, stojącej
pośrodku niczego – w zasięgu mojego wzroku znajdował się jedynie pokryty cienką
warstewką niebieskawego śniegu pas ziemi, a po mojej prawej, całkiem niedaleko,
także niewielki zagajnik złożony z jakichś drzew iglastych. I to tyle. Jak
okiem sięgnąć, nie widać było niczego więcej.
Za sobą usłyszałam krzyk i to zmobilizowało mnie
do ruszenia się z miejsca; ostatecznie kontemplację okolicy mogłam sobie
zostawić na później, kiedy już ucieknę tej chorej psychicznie kobiecie.
Wybrałam prawą stronę, jako że znajdujący się tam zagajnik w przeciwieństwie do
połaci pustej ziemi dawał jakąkolwiek osłonę przed cudzym wzrokiem, ale
zdążyłam ledwie dobiec do załomu chaty, gdy coś świsnęło mi tuż przy uchu.
Poczułam palący ból w przedramieniu, gdy coś się
o nie otarło; dopiero gdy odruchowo chwyciłam się za rękę i stwierdziłam, że
krwawiła, zrozumiałam, co się działo.
Kule. Ktoś do mnie strzelał.
Bez namysłu padłam na ziemię, przykrywając głowę
dłońmi i nie przejmując się śniegiem, który natychmiast oblepił mnie całą –
jakbym nie dość jeszcze była przemoczona. Padły kolejne strzały, a słysząc za
sobą pospieszne kroki kobiety, spróbowałam odczołgać się dalej od wejścia do
chaty. Jeszcze jeden krzyk kazał mi jednak odwrócić głowę i spojrzeć, co
właściwie działo się z moją porywaczką. Stała całkiem niedaleko ode mnie,
wpatrując się w krwawiącą dziurę pośrodku swojego brzucha; nawet na czarnych
ubraniach widziałam wyraźnie powiększającą się cały czas, czerwoną plamę.
Ktokolwiek strzelał, trafił ją.
Wydawało mi się, że go dostrzegła, bo wbiła
wzrok w jedno miejsce gdzieś w okolicach zagajnika, musiała być jednak zbyt
poważnie ranna, by wszcząć pościg. Spodziewałam się, że wobec tego ucieknie –
może z powrotem do środka chaty, a może ledwie widoczną spod śniegu, brukowaną
drogą przez puste pola – ona jednak niczego takiego nie zrobiła.
Rzuciła mi ostatnie spojrzenie, po czym zaczęła
okręcać się wokół własnej osi. Nie mogłam oderwać od niej wzroku, gdy robiła to
coraz szybciej i szybciej, szybciej i szybciej, aż przestałam w ogóle odróżniać
jej twarz, i widziałam już tylko kolorową plamę, kręcącą się cały czas w tym
samym kierunku.
Zerwał się wiatr, który zmierzwił moje już i tak
wilgotne włosy, po czym postać przy wejściu do chaty zaczęła unosić się w
powietrze. Była coraz wyżej i wyżej, najpierw unosząc się powoli i jakby z
trudem, a później już coraz łatwiej i szybciej. W końcu musiałam zadrzeć głowę,
żeby nadal mieć ją w zasięgu wzroku, a wkrótce potem oddaliła się na tyle, że
całkiem już przestała przypominać postać, a stała się jedynie odległą kropką na
niebie. Na ziemi pozostała tylko czarna szata, którą za sobą zostawiła.
Wiatr w końcu się uspokoił, a po chwili, gdy
przekonałam się, że nie było już więcej strzałów, odważyłam się podnieść z
ziemi i usiąść na niej, bo nogi nadal miałam na tyle miękkie, że nie
odważyłabym się na nich stanąć.
– Odleciała – powiedziałam do siebie na głos, bo
miałam wrażenie, że nie uwierzyłabym w to, gdybym to tylko pomyślała, chociaż
widziałam to na własne oczy. Musiałam jakoś sama siebie przekonać. – Odleciała
jak jakieś pieprzone tornado.
– A czego się spodziewałaś? – Usłyszałam
niedaleko pełne złości prychnięcie. – Że grzecznie poczeka, aż ją dobiję?
Podskoczyłam, tak bardzo zaskoczył mnie i
przestraszył ten głos. Odwróciłam się, a widząc tę nową, stojącą przede mną
postać, pomyślałam, że tego już było dla mnie za wiele. Miałam dość.
Chciałam wreszcie obudzić się z tego
idiotycznego koszmaru.
Stojący przede mną mężczyzna był młody, raczej
nie miał nawet trzydziestki. Był dość wysoki, ale szczupły, ubrany w ciemny,
rozpięty płaszcz i ciemne spodnie. On w ogóle cały był ciemny: począwszy od
ubrania, poprzez ciemnoszare oczy w ciemnej oprawie rzęs, a na czarnych, nieco
przydługich włosach kończąc. Miał zbyt wyraziste, za ostre rysy twarzy i zbyt
wyraźnie zarysowany podbródek, żeby uznać go za przystojnego, ale w jego oczach
czaiła się inteligencja, a twardo zaciśnięte usta i oszczędne, pewne ruchy
zdradzały zdecydowanie.
Ale nie dlatego zrobił na mnie wrażenie. Jego
wygląd i sposób noszenia się były drugorzędne wobec znacznie poważniejszej
sprawy.
Ten facet nosił na wierzchu broń.
I to nie byle jaką broń. To, co trzymał w ręce
za rękojeść, lufę oparłszy sobie na ramieniu, nie przypominało niczego, co do tamtej
pory widziałam. Po namyśle zdecydowałam, że musiał to być rodzaj karabinu
maszynowego, ogromnego i bardzo nieporęcznego, ale jednak. Albo musiał mieć w
tym potworze możliwość przełączenia ognia ciągłego na pojedynczy, albo chował w
tym płaszczu coś jeszcze, bo przecież strzały, których byłam świadkiem, gdy
wybiegłam z chaty, na pewno nie były strzałami z broni maszynowej. Gdyby tak
było, zostałabym natychmiast podziurawiona jak sito.
Podszedł w końcu do mnie, oparł swojego potwora
o udo, po czym wyciągnął w moją stronę dłoń w czarnej rękawiczce, żeby pomóc mi
wstać. Wahałam się przez chwilę, czy przyjąć tę pomoc, ale w końcu pozwoliłam
się wywindować do pozycji stojącej, tylko po to, żeby stwierdzić, że sięgałam
facetowi do podbródka. A przecież nigdy nie uważałam się za bardzo niską.
– Wybacz, gdybym wiedziała, że czaisz się za
drzewami, oczywiście poczekałabym z ucieczką, aż z nią skończysz – odparłam
cokolwiek za późno. Mężczyzna uniósł jedną brew.
– A jak właściwie udało ci się uciec?
Wzruszyłam ramionami.
– Przecież to nic takiego. Po prostu, wrzuciłam
ją do paleniska.
– Do paleniska? – powtórzył z niedowierzaniem. –
Czarownicę?
Miałam nadzieję, że moje wymowne milczenie powie
mu wszystko, co na ten temat sądziłam, ale wyglądało na to, że pospieszyłam się
z oceną jego inteligencji, bo najwyraźniej nie chwytał takich aluzji. Naprawdę,
to już nawet nie było zabawne. Czarownicę, jasne.
Co jeszcze? Czy zaraz zagwiżdże na swój latający
dywan i zastrzeli złego wilka z lasu?
Z drugiej strony, może i coś w tym było. W końcu
jak inaczej mogłaby odlecieć w postaci tornada?
– Krwawisz – dodał facet, nie doczekawszy się
mojej odpowiedzi. Niechętnie stwierdziłam, że miał bardzo przyjemny głos, łagodny
i miękki; gdy chwycił mnie za przedramię, odruchowo spróbowałam mu je wyrwać.
Trzymał mnie jednak mocno. – Cholera, jednak cię trafiłem. Kiedy wybiegłaś z
chatki, myślałem, że to ona.
– Ona…? – podjęłam, stawiając na końcu tak
wyraźny znak zapytania, że nie byłoby to bardziej oczywiste, nawet gdybym mu
napisała. Mężczyzna rzucił mi zdziwione spojrzenie.
– Czarownica ze Wschodu – wyjaśnił takim tonem,
jakby to było oczywiste, równocześnie puszczając moją rękę, co stwierdziłam z
ulgą. Zdjął z ramienia torbę, którą miał ze sobą, i zaczął w niej czegoś
szukać, co chwila zerkając na mnie dość nieżyczliwie. – Śledziłem ją od trzech miesięcy,
i kiedy wreszcie nadarzyła się okazja, żeby ją sprzątnąć, musiałaś mi wejść w
paradę. Jak mogłaś o niej nie słyszeć? I co w ogóle u niej robiłaś? Byłem
pewien, że nie porwie nikogo jeszcze co najmniej przez tydzień.
To była najdziwniejsza przemowa, jaką słyszałam
od dłuższego czasu, chyba dziwniejsza nawet niż słowa nawiedzonej kobiety w
Corner Bistro i pewnego chłopaka z sąsiedztwa, Evana, który w dniu moich
osiemnastych urodzin wyskoczył z prośbą o moją rękę. Któreś z nas musiało
zwariować, i miałam jedynie nadzieję, że to nie byłam ja.
– Nic nie rozumiem – poskarżyłam się wobec tego,
posłusznie dając sobie oczyścić ranę i owinąć ją jakimś gałganem, który
wyciągnął z torby. Sama rana wprawdzie nie wyglądała źle, to było ledwie
draśnięcie, więc tylko trochę szczypało, ale wolałam nie mieć wszystkiego
ubrudzonego krwią. Moje ubrania i tak sporo już przeszły. Potem facet podszedł do
pozostawionych przez kobietę szat i przez moment w nich grzebał. – Kim ty
właściwie jesteś? I gdzie my jesteśmy?!
Gdy się podniósł, znowu na mnie spojrzał, a jego
kolejne szare, uważne spojrzenie wyprowadziło mnie nieco z równowagi. Zaczęłam
się mimo woli zastanawiać, czy aby na pewno ten facet nie był niespełna rozumu.
Ostatecznie kto inny łazi z takim działkiem na wierzchu, twierdząc, że zabija
nim czarownice? Co będzie, jeśli
okaże się, że trafiłam w ręce szaleńca?!
A potem pokiwał głową, jakby nagle coś
zrozumiał, po czym powiedział:
– Przywiało cię, co?
Miałam wrażenie, że już wcześniej słyszałam to
sformułowanie. Po namyśle przypomniałam sobie, że owszem, tak właśnie wyraziła
się ta kobieta, która zamknęła mnie w klatce. Czarownica ze Wschodu. Niech
będzie.
– To w zasadzie byłoby niezłe uzasadnienie,
biorąc pod uwagę moje nazwisko[1]
– przyznałam z pewną irytacją. – Ale nadal nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, ale i pewnym
pobłażaniem, jak mi się wydawało, po czym schował wszystkie swoje rzeczy do
torby, obrzucił mnie jeszcze jednym uważnym spojrzeniem i wydedukował niczym
Sherlock Holmes:
– Jesteś mokra.
– Tak, jestem mokra – przyznałam, nadal
zirytowana. – Zmoczył mnie deszcz. Właściwie to ulewa. Z piorunami.
– Ale tutaj pada śnieg.
– Dziękuję za wskazanie mi rzeczy oczywistych –
prychnęłam, próbując go wyminąć. Gdy zagrodził mi drogę, po prostu odwróciłam
się i ruszyłam w drugą stronę. – Mógłbyś mi wskazać drogę do Nowego Jorku? Nie
mam pojęcia, gdzie jestem ani jak się tu znalazłam, ale nie mogę zostawić
mojego mieszkania samego. Mój rododendron umrze. A ciotka wiele razy powtarzała
mi, że żeby nauczyć się szacunku dla ludzi, muszę najpierw umieć dobrze
obchodzić się z roślinami. Nie idzie mi najlepiej…
Urwałam w połowie zdania, właśnie wtedy, gdy
mężczyzna wreszcie zdjął z siebie płaszcz i narzucił mi go na ramiona. Potem
chwycił mnie za zdrowe ramię i odwrócił do siebie przodem. Spoglądając w jego
szare oczy, stwierdziłam z lekką paniką, że byłam stanowczo za blisko.
W dodatku jego płaszcz był taki ciepły. I
pachnący. Cholera, chyba całkiem zwariowałam.
– Uspokój się – polecił mi twardym głosem.
Zamrugałam oczami. – Najpierw ważniejsze rzeczy. Musisz się wysuszyć i przebrać,
bo zachorujesz.
– Dzięki za troskę – mruknęłam. – Czy zamierzasz
mnie też przeprosić, że mnie postrzeliłeś?
– Nie, nie zamierzam. – Puścił mnie i odwrócił
się, podnosząc z ziemi broń. Odgarnęłam z czoła wilgotne włosy, żałując, że nie
miałam gumki, żeby je spiąć, bo oblepiały mi szyję, przez co było mi jeszcze
zimniej. Przestałam już nawet przejmować się tym, jak wyglądałam. – Sama jesteś
sobie winna. Nie mogło cię tak po prostu przywiać na terytorium Czarownicy, w
miejsce, gdzie ustawiła pułapki. Więc jak to zrobiłaś?
– Nic nie zrobiłam – zaprotestowałam, chociaż
tak naprawdę nie miałam pojęcia, o czym mówił. – Poza tym, ty też tu wszedłeś.
– Tak, gdy już odleciała. – Wzruszył ramionami.
– Przestały działać, gdy nie ma jej w pobliżu. Ale ty… to co innego. Wylazłaś
mi prosto pod lufę…
Tymi słowami zupełnie mnie już zirytował.
Naprawdę, postrzelił mnie i zamierzał jeszcze mnie o to obwiniać? Co za
bezczelny typ!
– Chcę wiedzieć, kim jesteś i jak mam stąd
wrócić do domu. Nie obchodzi mnie ten twój… proceder, rób sobie, co chcesz,
tylko powiedz mi najpierw, jak mam wrócić.
Opatuliłam się szczelniej płaszczem, idąc za
nim. Roześmiał się krótko, po czym stwierdził tonem, który sugerował, że
odpowiedź była oczywista:
– Nie wrócisz. Huragany są cholernie nieprzewidywalne
i nie mają określonego rozkładu jazdy. Przykro mi, złotko, miałaś pecha.
Miałam pecha.
Miałam pecha.
To był chyba jakiś żart. Raz jeszcze rozejrzałam
się dookoła, jakby mając nadzieję, że okolica w międzyczasie się zmieni,
zastąpiona znanymi mi ulicami miasta, które od kilku miesięcy nazywałam swoim
nowym domem, ale nic takiego nie nastąpiło. Krajobraz wokół był pusty, dookoła
było cicho i spokojnie, drewniana chatka wciąż stała w tym samym miejscu, i
miałam nieodparte wrażenie, że znalazłam się na jakimś końcu świata.
O ile to w ogóle była rzeczywistość. Łatwiej
byłoby uwierzyć, że upadając, uderzyłam się w głowę i teraz miałam jakieś
głupie omamy, prawda?
– Poza tym gdyby nie ty, Czarownica już by nie
żyła, a teraz odleciała i dalej będzie krzywdzić ludzi, więc wybacz, ale
niekoniecznie chce mi się ci pomagać – dodał po chwili, po czym wszedł do
chaty, zostawiając mnie samą na zewnątrz.
Nie no, oczywiście. Należało mnie przecież
jeszcze obwinić o to, że chciałam uciec przed kobietą, która najwyraźniej zamierzała
mnie skrzywdzić. To takie sensowne. Dlaczego nie zrzucić na mnie winy także za
głód na świecie, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów?
Nie poszłam za nim, bo nie miałam ochoty
ponownie oglądać miejsca, w którym się obudziłam. Nie obchodziło mnie też
specjalnie, co robił w środku; w zasadzie chciałam jedynie wrócić do swojego
mieszkania, wysuszyć się i zakopać pod kołdrą, najlepiej na najbliższe
dwadzieścia cztery godziny. Niestety tak się składało, że ten facet był jedyną
żywą istotą w promieniu najbliższych kilku mil, więc siłą rzeczy tylko on mógł
pomóc mi wrócić do domu.
Włożyłam ręce do kieszeni płaszcza, czekając, aż
wyjdzie z powrotem na zewnątrz, a moja dłoń natrafiła na coś twardego,
chłodnego i gładkiego. Zamarłam. Ten facet naprawdę miał więcej niż jedną spluwę. I trzymał ją, do cholery jasnej, w
kieszeni płaszcza!
Nigdy nie lubiłam broni palnej, wolałam
posługiwać się kopniakami i pięściami. A teraz nagle miałam w kieszeni pistolet
nieznanego pochodzenia, nie miałam nawet pojęcia, czy zabezpieczony! Chociaż
nadal było mi zimno, pot wystąpił mi na czoło.
Nie, to musiał być koszmar. To nie mogła być
rzeczywistość, prawda?
Facet wyszedł z powrotem na zewnątrz, a wkrótce
potem poczułam zapach palonego drewna. Ze zdziwieniem spojrzałam na chatę, z
której zaczynało się już dymić. On tymczasem, zupełnie nie zwracając na to
uwagi, podszedł do mnie i podniósł z ziemi torbę.
– Idziesz? – zapytał, spoglądając na mnie
przelotnie. Przygryzłam wargę.
– Podpaliłeś to? – Dłonią wskazałam na chatę.
Kiwnął głową.
– Jasne. Żeby tu nie wróciła. Będzie miała coraz
mniej kryjówek, aż w końcu kiedyś nie znajdzie kolejnego miejsca, w którym
będzie się mogła ukryć. Wtedy pewnie ją dopadnę. Idziesz?
– Mówiłeś, że nie zamierzasz mi pomagać. –
Zaplotłam ramiona na piersi, próbując nie zwracać uwagi na trzaskający coraz
bardziej ogień, trawiący chatę od środka. Wzruszył ramionami; mimo woli
zdziwiłam się, jak też nie było mu zimno, w końcu pod płaszcz założył jedynie
cienką, jasną koszulę z długim rękawem.
No, ale on przynajmniej nie był mokry.
– Bo nie zamierzam – przyznał. – Ale nie mogę
też zostawić cię tutaj, to nie byłoby humanitarne. Idziesz?
Rany, zapyta o to jeszcze raz i mu przywalę!,
obiecałam sobie, nadal nie byłam jednak przekonana. A skąd niby miałam wiedzieć,
że on nie chciał mi zrobić krzywdy?!
– Nie znam cię – odparłam więc. Podszedł jeszcze
bliżej i wyciągnął w moją stronę rękę.
– Jestem Jack – przedstawił się, gdy ujęłam ją
niepewnie. Miał ciepłą, szorstką w dotyku dłoń, a uścisk mocny i zdecydowany. –
A ty?
– Dorothy – odpowiedziałam odruchowo. – To gdzie
właściwie jesteśmy?
Rzucił mi zaskoczone spojrzenie, po czym
uśmiechnął się przebiegle. Bardzo nie podobał mi się ten uśmiech.
– Jedno jest pewne – stwierdził po chwili z
rozbawieniem. – Nie jesteśmy już w Kansas, Dorothy.
Wow, Dee świetnie poradziła sobie w sytuacji, w których wielu ludzi poddałoby się przerażeniu i zaczęło krzyczeć, co oczywiście przywołałoby Czarownicę ze Wschodu. Albo po prostu czekaliby na niechybną śmierć. Choć w przypadku Dee sprawa chyba nie jest tak prosta, jakby się wydawało, bo wszyscy ją tutaj znają, więc mimo wszystko jakąś wartość ma.
OdpowiedzUsuńO Boże, Jack*_* Nareszcie się pojawił i to w jakim stylu. Postrzelił Dee! On to potrafi zrobić wejście i jeszcze ją obwinia! Jest bardzo arogancki i pewny siebie, ale chyba w jego "zawodzie" tak trzeba. Co jednak nie zmianie faktu, że rzeczywiście mógłby ją przeprosić. Mówił o tym, że poluję na wiedźmę, żeby nie krzywdziła niewinnych osób, a sam co? Sam byłby ją zranił, choć nieświadomie. Ale i tak się cieszę, że się pojawił.
No i zaczęłam oglądać Alice i Dracule, na razie to jedynie to drugi film mi się spodobał, bo Aleksander jest taki wow wow<3
A Ci panowie od naprawy to miszcze kompuf. Zadzwoń do nich i zdrowo opieprz, bo wzięli kasę, choć zrobili coś zupełnie innego. Nie wytrzymałabym i chyba poszła tam i zdzieliła każdego, kto tam pracuje po pysku.
Bardzo ładny szablon<3 I kolorowy, bo wydaję mi się, że taki bardziej pasuje do tego opowiadania, zwłaszcza, że będą same przygody:)
Cieszę się, że już dodałaś rozdział. Nie mogę się doczekać kolejnego! <3
Pozdrawiam! <3
Nie tylko miszcze kompuf, ale wręcz ciule i bydlaki. Wojna z serwisem trwa już w najlepsze, bo bez mojej wiedzy i zgody (sic!) wymienili mi dysk twardy na nowy; tamten podobno był uszkodzony, tylko że chyba uszkodzili go sami, bo u mnie działał dobrze. Oddać starego nie chcą, bo podobno nie mogą, mogą za to odpłatnie odzyskać dane. Ale spokojnie. Odzyskam ten dysk i nie będę im za to płacić, choćbym miała to uzyskać zasądzone przez sąd.
UsuńNo cóż, Dee ma w sobie po prostu odrobinę rozsądku;) jej może nie znają, znają pewnie jakąś inną Dorothy, zresztą co ja tam wiem - wszystko się okaże xd
Tak? Czyli ogólnie postać Jacka przypadła Ci do gustu? XD no wiadomo, że musiał być trochę arogancki, gdyby nie był, nie kłóciłoby im się dobrze;] ale to przecież przez przypadek. I właśnie dlatego był na nią zły i to powiedział, bo pośrednio przez nią czarownica uciekła.
Haha, ja w ogóle lubię Jonathana, ale tam jest trochę za... bardzo XD a Alice strasznie mi się podobała, ale fakt, faceta macho to tam nie ma ;>
Dziękuję:) wolę kolorowe, ale zobaczymy, na następny mam nieco inny zamysł, a co wyjdzie, to wyjdzie. Najpierw muszę w sobie znaleźć siły, żeby na kompie zainstalować Gimpa i pościągać wszystkie potrzebne mi materiały -.- a kolejny już w Wigilię:) i pewnie też coś tam się w nim będzie działo XD
Całuję! ;*
Mój Boże, to do jakiego serwisu Ty to oddałaś? WTF? Mogą oddać, bo mimo wszystko jest TWÓJ dysk, a nie ich, więc pewnie go uszkodzili i teraz mają cykora. Czasami zastanawia się, skąd takie ułomy się biorą. No bo chyba nie bardzo wiedzą, jak zająć się kompem. I bardzo dobrze, rób wszystko, żebyś odzyskała dysk i to Ty jesteś stroną poszkodowaną.
UsuńNawet więcej niż odrobinę, co widoczne było w pierwszym rozdziale. Ach, czyli była poprzedniczka, ta mała, no nie? :)
Można tak powiedzieć, choć na razie powstrzymam się od ogólnych zachwytów, bo jeszcze mnie może zaskoczyć w negatywny sposób. Hahaha, ważne, aby dobrze im się kłóciło:) No tak, ale mimo wszystko, nie pchała mu się na linię strzału, a że on akurat sobie wybrał taki moment na łowy... No cóż, dobrze, że przynajmniej lekką ją drasnął.
Za bardzo fajny? Nie wiem, ale m się strasznie spodobał. I dziś sobie obiecałam, że obejrzę przynajmniej dwa kolejne odcinki, jeśli takowe istnieją, bo po tym pierwszym to się zakochałam w trym serialu i będę sobie go fangirlować, choć jeden. No właśnie, to mnie zastanawia, bo powinien pomóc jakiś przystojniak, a tymczasem ona musi Jacka sama ratować;)
Już masz pomysł na nowy? No weź, noo:) Okej, to posyłam Ci swoją energię! <3 Instaluj sobie tego Gimpa, a może w końcu odzyskasz swój dysk z danymi.
Ha! W to w ogóle nie wątpię, czekam na akcję! :)
No niestety właśnie nie ja oddałam, miałam dodatkową gwarancję wykupioną razem z laptopem Media, i to stamtąd go zabierali. Niestety, udowodnić im nie udowodnię, że uszkodzili, a sprawdziłam to i starego dysku mają prawo nie oddawać. Mea culpa, że nie skopiowałam sobie wcześniej wszystkiego, ich, że są bydlakami.
UsuńNo była, była. A przynajmniej tak wszyscy myślą xd
No nie pchała się, to bynajmniej nie była jej wina, ale Jack był wkurzony i na kogoś po prostu musiał ją zrzucić. Z timingiem trochę nie trafili, to fakt, ale lepiej, że ją drasnął, niż gdyby go miało tam nie być i Czarownica miałaby Dorothy jednak dopaść;) czy negatywny... A, tego jeszcze nie wiem^^
Trochę przerysowany, moim zdaniem, a jego głos to już w ogóle mnie bawi. Ale też się wkręciłam i czekam do stycznia, bo wtedy będą kolejne:) ach, ależ przecież tam to nie Jack jest głównym bohaterem męskim ;>
Niby mam, ale prędko go nie ziszczę, bo na razie do Gimpa to mi się nawet nie chce zaglądać -.-
Cieszy mnie niezmiernie Twoja pewność w moje możliwości XD
Czytam rozdział i cały czas mam wrażenie, że gdzieś już to czytałam. Miałam jedno skojarzenie: Utracony cel. Jak już sobie to skojarzyłam, to zaczęłam dostrzegać podobieństwa. Nie będę się rozpisywać, bo chyba nie ma sensu, a być może to tylko mylne pierwsze wrażenie ;)
OdpowiedzUsuńJakoś się nie dziwię, że Dorothy użyła kopa przeciw Czarownicy, w końcu w takiej stresującej, nowej sytuacji człowiek zachowuje się... jak zwierzę, jakkolwiek to brzmi xD Instynkt obronny, adrenalina i te sprawy, plus jeszcze nabyte umiejętność umiejętności. Zdziwiłabym się, gdyby ona nic nie zrobiła ;)
Nie wiem, czy Ci mój komentarz poprawił humor ;P Sama jestem w kiepskim, więc nie będę się rozpisywała bez sensu... ^^ Pozdrawiam!
Serio? o.O dlatego, że Dorothy mieszkała w Nowym Jorku czy że umie kopać? XD nie wiem, czy mylne, bo ja osobiście podobieństw nie widzę, ale jakbyś zauważyła jakieś konkretne, pisz, spróbuję zaradzić;)
UsuńHaha, no w sumie, pewnie tak:) automatycznie użyła tego, czego się nauczyła, więc jasne, na pewno był to instynkt obronny. W każdym razie na pewno wtedy nie myślała XD
No to życzę, żeby przynajmniej Twój się poprawił... U mnie się nie zanosi, to może chociaż Tobie:)
Całuję!
P.S. Pomyślałam jeszcze o jednym skojarzeniu z Utraconym. Czy to przypadkiem nie to, że tam Mandy podobnie opisywała swoje pierwsze wrażenia po przebudzeniu jak tu Dorothy, znalazłszy się w nowym otoczeniu? Obydwie się obudziły, tylko tamta miała amnezję, a ta znalazła się w nowym miejscu. Jak tak o tym pomyślałam, to to faktycznie mogło być podobne:)
Właśnie przede wszystkim myślałam o tym, że teraz Dorothy poznaje wszystko na nowo, wszystko jest dla niej obce, więc zachowanie może być podobne do Mandy po przebudzeniu. Z tą różnicą, że Mandy przez cały czas tkwiła w świecie nie do końca obcym, poruszała się po omacku i właściwie na każdym kroku musiała się oswajać z otoczeniem, które ją zna. W przypadku Dorothy myślę, że może być trochę inaczej, bo jednak znalazła się w obcym miejscu, ludzie jej nie znają, no chociażby Jack, poznaje wszystkich i wszystko od początku, a Amandę wszyscy znali. Mam nadzieję, że rozumiesz o co chodzi, trudno mi to wytłumaczyć xD Oczywiście nie wiem, jak to będzie w przypadku Dorothy, ale podejrzewam, że te podobieństwa mogą później zniknąć, przynajmniej jeśli chodzi o takie "poznawanie świata". Dlatego napisałam, że to może być pierwsze wrażenie, które po pewnym czasie zniknie ;)
UsuńA z innych podobieństw, takich, które chyba mają mniejsze znacznie, Dorothy i Mandy mieszkały w Nowym Jorku, ale przyjechały do miasta "skądś" i być może miejsce urodzenia również w przypadku Dorothy będzie miało znaczenie. Jack automatycznie skojarzył mi się z Ryanem, w końcu facet z bronią, ale też chyba są podobni z wyglądu. Poza tym same sytuacje (te niebezpieczne) mogły się tak skojarzyć, Utracony był ostatnim Twoim tekstem o takiej tematyce, który czytałam. No, i chyba tyle... ^^
Tak, dokładnie, też właśnie pomyślałam, że na tym mogło polegać podobieństwo. No cóż, pod pewnym względem te dwa początki rzeczywiście są trochę podobne, mam nadzieję jednak, że ze względu na różnice w fabule to się potem rozejdzie:) z Mandy była ta różnica, że pewnych pytań nie mogła zadawać wprost, Dorothy natomiast nie ma takiego problemu, i dzięki temu na pewno szybciej się nauczy, jak radzić sobie w Oz. Także chyba rozumiem;) sama Dorothy może pod pewnym względem być nieco podobna do Mandy, ale na pewno ma mocniejszy kręgosłup moralny, więc na tym polu różnice raczej też się pojawią XD
UsuńOj tam, a kiedy Ty czytałaś o Ryanie z bronią? XD może i trochę są, ostatecznie u mnie wszyscy faceci to bruneci XD w każdym razie dzięki za wyjaśnienia, na pewno wezmę je pod uwagę^^
Fajny szablon ;) też chce taki xD
OdpowiedzUsuńPolubiłam Jacka. Mam nadzieję, że Dorothy nie będzie drugą Saszą? Liczę, że była narzeczona Jacka trochę namiesza.
Coraz bardziej lubię to opowiadanie ^^
Pozdrawiam ;*
Dzięki:) no na razie się nie zanosi, straciłam dysk z Gimpem i wszystkimi moimi materiałami do szablonów, i na razie jestem z tego powodu zbyt wściekła, żeby zaczynać wszystko od początku -.-
UsuńTo się cieszę. Nie wiem, co złego było w Saszy, ale gdybym miała porównywać do kogoś Dee, to prędzej byłaby to Mandy niż Sasza:) ktoś namiesza na pewno, zresztą tutaj bardziej sytuacje i fabuła będą mieszać, niż bohaterowie, ale nie wiem, czy akurat Annabelle ;>
Miło mi w takim razie:) całuję! ;*
Ha, u mnie też będzie Jack :D Chirurg.
UsuńTak w ogóle to zainspirowała mnie ostatnia powieść Kinga ;)
Znalazłam trzy szablony, któryś z nich pewnie wykorzystam
Wiadomo, że Jack i Dee będą razem. Annabelle mogłaby namieszać.
;*
Znalazłam szablon z Alexandrem i Anne:D
UsuńZ początku chciałam połączyć obie historie.
To cieszę się, że znalazłaś, bo ja już wiem na pewno, że starego dysku ze wszystkimi plikami z szablonami nie odzyskam. Także kiedyś coś tam mogę Ci zrobić, ale na pewno nie teraz, bo na razie nie mam siły siadać do niczego, co z moim laptopem związane, nawet pisanie kiepsko mi idzie -.-
UsuńTylko nie wiem z perspektywy, której siostry pisać. Dwóch opowiadań raczej nie dam rady pisać.
UsuńPodoba mi się bardzo :D Ciekawy pomysł, fajna realizajca i w ogóle :D Lubię Dorothy, jest niezależna i odważna.
OdpowiedzUsuńNie mogę się już doczekać 24, a narazie powodzenia!
PS. Współczuję tego z komputerem, raz też oddaliśmy do serwisu, ale wcześniej nam pozgrywał większość plików... Sama sobie nie wyobrażam nie mieć zdjęć, filmów i w oóle wszystkiego na komputerze.
Pozdrawiam! :D
Cieszę się;) mam nadzieję, że taka zostanie, a nie da się zepchnąć Jackowi pod pantofel XD 24 już niedługo, a na razie dziękuję:)
UsuńGdybym go oddała do normalnego serwisu, na pewno informatyk tak by zrobił, bo już nie raz przy formacie znajomi zostawiali mi kopię zapasową dysku. Niestety, tym razem poszedł na gwarancji w świat i takie są tego efekty ;/
Całuję!
Bardzo współczuję Ci, że utraciłaś wszystkie potrzebne dokumenty. Nie dziwię się, że jesteś wściekła, na Twoim miejscu też bym się tak zachowała. Mam nadzieje, że koledzy informatycy zdołają coś odzyskać.
OdpowiedzUsuńRozdział mi się podobał. Jak zaczęłam czytać, to poszło z górki i niewiadomo jak, znalazłam się już przy końcu. Masz taki niezwykły styl i taką lekkość w tekście, że fajnie to wszystko się komponuje.
Dla Dorothy musiał być to wielki szok, gdy znalazła się w klatce jakiejś psychicznej wariatki. Myślałam, że Dorothy użyje tego niezwykłego klucza, aby się wydostać, a tu jednak użyła klasycznej spinki do włosów ^^
Tajemniczy wybawiciel o imieniu Jack wydaje się jak na razie tajemniczy. Nawet nie przeprosił ją za to zranienie, ale widać okazał trochę wdzięczności i oddał jej płaszcz.
A scena z ulatniającą się czarownicą dość niezwykła^^
Jestem ciekawa już ciągu dalszego i masz bardzo ładny nowy szablon ;)
Pozdrawiam :*
Dzięki... Chociaż niestety, informatycy nic nie pomogą, bo, jak się okazało, bez powiadomienia mnie o tym wymieniono mi całkowicie dysk ;/ podobno był uszkodzony, ale to bzdura, bo pracowałam na nim i wiem, że był ok, rzeczy ze starego dysku jednak odzyskać się nie da.
UsuńCieszę się, że rozdział się podobał:) nie zawsze mi to wychodzi, ale akurat tu, przynajmniej w początkowych rozdziałach, dobrze mi się pisało, co i widać po tekście. W sumie masz rację, muszę dać tam jakąś wzmiankę o kluczu, bo Dorothy mogła o tym przecież pomyśleć...;)
Ach, bo Jack jeszcze przez jakiś czas będzie tajemniczy, z dziesięć rozdziałów przynajmniej xd po drodze na pewno coś tam na jego temat się odkryje, ale nie wszystko od razu. W pierwszej chwili się uniósł i dlatego odmówił przeprosin, ale potem chyba mu się zrobiło głupio, poza tym ludzkie odruchy jednak mu nieobce, stąd ten płaszcz ;>
Jakoś mi tak pasowało, zwłaszcza że motyw tornada będzie się tu przewijał XD
Dziękuję:) a następny już w Wigilię, więc już teraz zapraszam;)
Całuję! ;*
W wigilię nowy rozdział? Oj, to muszę już Cię uprzedzić, że prawdopodobnie pojawię się u Ciebie z komentarzem w styczniu, bowiem wyjeżdżam na święta i sylwestra na wieś, a tak Internetu nie będzie:)
UsuńOwszem, informacje o dacie następnego rozdziału podaję zawsze w zakładce "zapowiedź", jak i aktualnościach po lewej stronie:) kiedykolwiek wpadniesz, będzie mi bardzo miło, i w takim razie już teraz życzę udanego wyjazdu, świąt i Sylwestra:)
UsuńJack, który jest męski, który jest tajemniczy i wcale nie zainteresował się pod kątem seksualnym naszą Dee... No więc to na bank podziała na nią jak wabik! Kobiety tak niestety mają... xD
OdpowiedzUsuńCzarownica... Ukrywająca się czarownica... Ciekawe.
Poza tym Dorothy zapomniała o tym magicznym świecie. Ktoś maczał w tym palce, czyż nie?
Jestem naprawdę zaintrygowana dalszą częścią! :)