– Jak udała się randka, Dee?
Zmuszając się, aby nie rzucić Emily
potępiającego spojrzenia, położyłam torebkę na biurku i spokojnie zdjęłam
kurtkę, zanim spojrzałam w stronę wiszącej na ściance mojego boksu,
rozentuzjazmowanej sekretarki. Emily miała dobre zamiary, doszła jednak do
wniosku, że znalazła panaceum na wszelkie moje troski i natychmiast postanowiła
zastosować kurację, która niekoniecznie mi odpowiadała. No, ale według niej nie
było przecież gorszego zła niż samotna dziewczyna.
– Mam do ciebie wielką prośbę, Emily –
odpowiedziałam powoli, kontrolując ton głosu, żeby przypadkiem na nią nie
krzyknąć. – Nigdy więcej nie umawiaj mnie na randki.
Przysunęłam do siebie dokumenty, równocześnie
włączając komputer i zajmując swoje miejsce za biurkiem. Emily otworzyła
szerzej usta, poprawiając nerwowo spódnicę, a wolną dłonią chwytając końcówkę
blond końskiego ogona (wyglądała w tamtej chwili jak mokry sen Jenkinsa,
naszego naczelnego dyrektora–erotomana), po czym wreszcie postanowiła zapytać.
– Ale… jak to, Dee?
Serio, Emily? Tylko na tyle było cię stać?
– Tak to – mruknęłam. Odkręciłam butelkę z wodą,
którą wcześniej postawiłam sobie na biurku, i upiłam spory łyk. Zerknęłam na
zegarek. Była dopiero za dziesięć ósma, a więc pomimo opóźnień na zajęciach z
jogi wciąż miałam jeszcze parę minut, by rzucić przyjaciółce kilka zdań do
słuchu. – Zgodziłam się na ten idiotyczny pomysł, bo miałam dość twojego
marudzenia, ale teraz koniec z tym. Żadnych więcej głupich randek w ciemno.
– Ale… ona nie była głupia – zaprotestowała
Emily, nie wiedzieć czemu z pretensją. – Niby co nie spodobało ci się w Tobym?
To najfajniejszy kumpel mojego chłopaka! I niezłe ciacho!
– Chyba suchar – prychnęłam, zakręcając wodę. –
Słuchaj, Em, może i Joel ma fajnych kumpli, ale to… to po prostu nie dla mnie,
w porządku? Nie mam nic przeciwko Toby’emu, mam raczej sporo przeciwko sobie.
Emily wywróciła oczami i opadła na siedzenie fotela,
który przysunęła sobie z sąsiedniego boksu (pustego, bo oczywiście Kathy jak
zawsze miała się spóźnić do pracy), nie zważając na to, że jej miejsce było w
sąsiednim pomieszczeniu, w sekretariacie dyrektora. Zajęła tym samym całe
przejście między boksami, na szczęście akurat w tamtej chwili nie było jeszcze
w firmie dużego ruchu. Nikt nie musiał nad nią przeskakiwać niczym utalentowany
zawodnik biegu przez płotki.
– Boże, ty i te twoje schizy – mruknęła,
zakładając nogę na nogę w wyprostowanej pozie godnej prawdziwej sekretarki.
Pokręciłam z dezaprobatą głową, włączając równocześnie skrzynkę mailową. Co
mnie obchodziła jej ocena mojej psychiki? – Dee, nigdy nie znajdziesz sobie
żadnego porządnego faceta, jeśli będziesz się tak zachowywać. Ja wiem, że nie
miałaś dobrych wzorców, ale może bez przesady. I to judo? Chcesz ich od siebie
odstraszyć, czy co?
– Nie, chcę się umieć bronić, gdyby nie udało mi
się ich odstraszyć – odgryzłam się natychmiast. Emily rzuciła mi potępieńcze
spojrzenie.
– Boże, z kim ja się muszę przyjaźnić…
Fakt faktem, że nasza przyjaźń była co najmniej
dziwna, gdyż kompletnie do siebie nie pasowałyśmy. Emily była przebojowa,
otwarta, wygadana, a w dodatku niespecjalnie przejmowała się nie tylko dniem
wczorajszym, ale nawet dzisiejszym. Emily po prostu żyła z dnia na dzień,
zostawiając przeszłość za sobą i nie oglądając się na nią. Ja nie potrafiłam
taka być.
Emily wielokrotnie przeklinała moją ostrożność,
moją nieufność, stonowanie i oszczędność w słowach, nazywając mnie pokrótce
zimną rybą. Może i miała trochę racji, trudno powiedzieć – nie zamierzałam się
jednak zmieniać tylko po to, by ją uszczęśliwić. W ogóle nie zamierzałam.
Była jednak moją jedyną przyjaciółką, jedyną na
tyle bliską znajomością, jaką udało mi się zawrzeć po przyjeździe do Nowego
Jorku i za to ją uwielbiałam. Bo gdyby to ode mnie zależało, pewnie nie miałabym
nawet jej; na szczęście to Emily przejęła inicjatywę w tym naszym trudnym
związku.
– Nikt ci nie każe, przecież wiesz – mruknęłam
więc, jak zawsze w podobnych sytuacjach. – W tej kwestii po prostu musimy się
zgodzić, że się nie zgadzamy, Ems. Nie będę sobie szukała faceta na randkach w
ciemno, nie ma mowy. To niedorzeczne, a poza tym chce mi się śmiać, gdy kolejny
raz słyszę pytanie „Co lubisz robić w wolnym czasie”?
– Dziwne, że nikomu jeszcze nie odpowiadałaś, że
z części mordowanych przez ciebie facetów składasz sobie w piwnicy idealnego
mężczyznę – odparła Emily, huśtając się na krześle. Rzuciłam jej zachwycone
spojrzenie.
– A ty wiesz, że to jest świetny pomysł?
– Dee, Boże, jesteś kompletnie niereformowalna!
– No proszę, praktycznie od początku tej rozmowy robiłam wszystko, żeby nie
podnieść na nią głosu, a tymczasem jedna moja niewinna uwaga wystarczyła, by
ona podniosła swój. Kątem oka podchwyciłam rzucane nam ukradkiem znad ścianki
boksu spojrzenie Victora, mojego kolegi z teamu, wstałam więc z krzesła i
mruknęłam coś o herbacie, kierując się w stronę socjalnego. Musiałam wprawdzie
minąć połowę boksów w tym dużym pomieszczeniu, w którym razem pracowaliśmy,
nadzorując w ten sposób siebie nawzajem, ale to i tak było lepsze od siedzenia
w miejscu i pozwalania, by inni słuchali narzekań Emily na temat mojego życia
uczuciowego. Oczywiście poszła za mną. – Byś się chociaż odwróciła, kiedy do
ciebie mówię! Nie widzisz, że niszczysz sobie w ten sposób życie, Dee? Masz
dwadzieścia cztery lata, i ile miałaś do tej pory związków, co? Takich
prawdziwych związków, nie jakichś głupich, pojedynczych randek? Może zamiast
trenować to idiotyczne judo, powinnaś się nauczyć, jak opuścić gardę i zaufać
komuś innemu poza sobą, co?!
Problem z Emily niestety był taki, że była też
cholernie spostrzegawcza.
Zacisnęłam zęby, nie odpowiadając, w milczeniu
dążąc w stronę socjalnego. Utkwiłam wzrok w drzwiach prowadzących do tego
pomieszczenia i starałam się jak najszybciej stawiać kroki, co w szpilkach nie
było wcale takie proste. Obcasy i w miarę elegancki strój był jednak w mojej
pracy podstawą.
– Proszę cię, Emily, nie mów mi, jak mam żyć –
odpowiedziałam w końcu, gdy weszłyśmy już do czystego, wręcz sterylnego
socjalnego, wciąż na szczęście pustego. Włączyłam wodę na herbatę, po czym
wreszcie się do niej odwróciłam. W niebieskich oczach Emily widziałam, nie
wiedzieć czemu, pretensję. – Jesteś moją przyjaciółką i rozumiem, że masz dobre
intencje, ale to… w tej chwili wykraczasz poza swoje kompetencje.
Emily ze smutkiem pokiwała głową.
– Jasne – odpowiedziała tonem, który wcale mi
się nie spodobał. – Podejrzewałam, że tak to się skończy, już kiedy umawiałam
cię z Tobym, ale chciałam dać wam szansę, bo bardzo lubię was obydwoje. Gdybyś
tylko spojrzała na niego poza pryzmat randki w ciemno i głupiego pytania o
twoje zainteresowania, to wiesz, może też przekonałabyś się, że fajny z niego
facet.
– Może i tak – przyznałam, odwracając się z
powrotem do czajnika i przygotowując sobie herbatę. – Problem w tym, że wcale
nie chciałam go takim widzieć.
Emily nie odpowiedziała, doskonale zdając sobie
sprawę, że w tych ostatnich słowach wreszcie zawarłam odrobinę prawdy. Nic na
to nie potrafiłam poradzić, zresztą nigdy specjalnie z tym nie walczyłam; tak,
prawda, izolowałam się od mężczyzn, właściwie od ludzi w ogóle, ale podczas gdy
Emily, jedyna osoba, którą mogłabym określić mianem przyjaciółki, martwiła się
przez to o mnie, ja nie widziałam w tym nic złego. Tak było mi dobrze.
Przynajmniej na nikim nie mogłam się zawieść.
Nigdy więcej randek w ciemno, zadecydowałam
stanowczo. I tak ta jedna nadszarpnęła moje poczucie bezpieczeństwa.
Z herbatą wróciłam do biurka, nie niepokojona
już przez Emily, zamierzając wreszcie zająć się pracą. Victor spojrzał na mnie
złośliwie znad ścianki dzielącej nasze boksy.
– Uważaj, Dee, bo zostaniesz sama na starość i
co wtedy? – zapytał, jak zwykle uszczypliwie; nie miałam pojęcia, czy miał
takie usposobienie, czy po prostu mnie nie lubił, nie znałam go na tyle dobrze,
ale i tak mnie wkurzał. Co nie zmieniało faktu, że zazwyczaj starałam się
odpowiadać możliwie dyplomatycznie, na wszelki wypadek, gdybym jednak źle
odczytywała sygnały i Victor po prostu się ze mną przekomarzał.
– I wreszcie będę miała odrobinę spokoju. –
Usiadłam przy swoim biurku i utkwiłam wzrok w ekranie komputera, dając mu znak,
że to koniec rozmowy. Poddał się temu bez oporów i akurat temu się nie dziwiłam
– w końcu nasza znajomość była co najmniej płytka, więc i wymiany zdań z reguły
nie bywały długie.
Około południa odłożyłam słuchawkę telefonu i
przeciągnęłam się, z zadowoleniem stwierdzając, że właśnie skończyłam pracę nad
projektem. Oczywiście to była tylko kwestia czasu, aż nowe zadanie pojawi się
na mojej skrzynce, ale póki co zamierzałam delektować się paroma minutami
błogiego spokoju. Zerknęłam przez przysłonięte żaluzjami okno, żałując, że
jednak zrezygnowałam z urlopu; pierwsza połowa lipca nadeszła wraz z falą
upałów, która rozgrzała Nowy Jork do czerwoności i wygoniła większość jego
mieszkańców za miasto. Ponieważ jednak nie miałam sprecyzowanych planów
urlopowych, stwierdziłam, że lepiej spędzić ten czas w klimatyzowanym biurze
niż starym, rozgrzanym domu ciotki Ruth w Lawrence.
Niemalże w tej samej chwili rozdzwoniła mi się
komórka, a na wyświetlaczu pojawiło się znajome imię. O wilku mowa, pomyślałam
z rozbawieniem, po czym odebrałam.
– Dzień dobry, ciociu – powiedziałam,
uśmiechając się odruchowo. – Co tam słychać w Lawrence?
Nie nazywałam Lawrence swoim domem. Już nie. Na
początku ciocia miała kłopot z przyzwyczajeniem się do tego, ale w końcu
przywykła. I przestała mnie poprawiać.
– Przecież wiesz, że tutaj nigdy nic się nie
dzieje – odpowiedziała, częściowo tylko żartując. – A już dla takiej światowej
nowojorczanki jak ty na pewno! Dzwonię, żeby spytać, co tam u ciebie, kochanie.
Zrobiło mi się ciepło na sam dźwięk głosu cioci Ruth.
Kojarzyła mi się najbardziej z tym okresem, kiedy miałam straszne wrażenie, że
nie należę nigdzie, że nie mam swojego miejsca na świecie i że już zawsze będę
zagubiona – i z tym momentem, w którym ciocia wyciągnęła do mnie rękę,
przytuliła mocno i zapewniła, że wszystko będzie dobrze.
Zasadniczo ona nawet nie była moją prawdziwą
rodziną. To wujek Henry był bratem mojego taty, ciocia tylko wżeniła się w tę
rodzinę. Ale chociaż zawsze kochałam wujka, to ciocia była dla mnie prawdziwą
podporą. I osobą, na której zawsze najbardziej mi zależało.
– Och, nic takiego. – Dobrze wiedziałam, że
ciocia niczym sęp czekała na dwa rodzaje wiadomości: albo informację, że do
niej wracam, albo że się zaręczyłam. – Nowy Jork przeżywa teraz falę upałów, a
ja wraz z nim. Właściwie nie mam w ogóle ochoty wychodzić z firmy.
– Tak, u nas też jest gorąco – przyznała. – A
nie planujesz przypadkiem urlopu? Nie chciałabyś mnie odwiedzić?
Zawahałam się. Prawdę mówiąc, odkąd wyprowadziłam
się z Lawrence, nie miałam ochoty tam wracać. Większość jego mieszkańców, jeśli
już przenosiła się do pracy do większego miasta, wybierała zazwyczaj Kansas
City albo Wichitę, prawie nigdy Nowy Jork. Co to była w ogóle za myśl –
przenieść się z Lawrence w Kansas do Nowego
Jorku…! Tym bardziej od czasu, gdy się tego dopuściłam, dziwnie na mnie
patrzono w rodzinnym mieście. Jakbym ich zdradziła czy coś.
I jakby moja przeszłość nie była wystarczającym
powodem, żeby mówić o mnie za moimi plecami.
– Na pewno wykorzystam urlop, żeby przyjechać do
Lawrence, ciociu – obiecałam. – Ale teraz nie mogę. Dużo osób w pracy wzięło
urlop, ktoś przecież musi pracować. Myślę, że może w sierpniu.
Ten termin wydawał mi się wystarczająco odległy.
– No dobrze – westchnęła ciocia. – Wiesz, Keith
wrócił do miasta. Rozwiódł się.
Skrzywiłam się na te słowa. Ach, ciocia Ruth i
jej mania zeswatania mnie z kimś z Lawrence, żebym tylko tam wróciła, została
kurą domową i żyła długo i szczęśliwie. A raczej nieszczęśliwie i do czasu pierwszej
(udanej) próby samobójczej.
Keith był w dodatku mężczyzną tak idealnie
pasującym do jej planów. W końcu kochałam się w nim nieprzytomnie, gdy miałam
szesnaście lat. A Keith, świeżo rozwiedziony, właśnie wrócił do domu,
podejrzewałam, że aby przejąć wreszcie gospodarstwo po ojcu. Oczywiście byłby z
niego świetny mąż. Koniecznie dla mnie.
– Roztył się i zaczął łysieć na czubku głowy? –
zapytałam bezlitośnie. Ciotka żachnęła się w słuchawkę.
– Skąd ci to przyszło do głowy?!
– Bo dokładnie tak wyglądał jego ojciec w wieku
trzydziestu lat, a Keith zawsze był podobny do ojca – wyjaśniłam. – A co, mam
rację?
– Wiesz co, z takimi komentarzami to naprawdę
nigdy nie znajdziesz męża – ofuknęła mnie ciotka, co tylko utwierdziło mnie w
przekonaniu, że miałam rację. Zaśmiałam się.
– No mam nadzieję, ciociu, mam nadzieję!
Kiedy w końcu skończyłam z nią rozmowę, uznałam,
że to najwyższy czas, żeby wyskoczyć na lunch. Zignorowałam uwagę Victora o
odbieraniu prywatnych rozmów w czasie pracy, po czym wyciągnęłam Kathy,
koleżankę z boksu obok, na szybki posiłek w naszej ulubionej jadłodajni za
rogiem, Corner Bistro.
Kathy miała tę pożądaną przeze mnie cechę, że z
reguły była małomówna. Doskonale pasowała jej praca w korporacji, w pełnej
sali, gdzie ciągle słychać było rozmowy pracowników i dzwonki telefonów, bo
dzięki temu mogła wtopić się w tłum. Nawet wyglądała jak ktoś, kto nie lubi się
wyróżniać – ubierała się wyłącznie na szaro, porządnie, ale nic poza tym,
spinała jasne włosy w schludny koczek, a bystre, zielone oczy ukrywała za
szkłami okularów. Nie malowała się i nigdy nie zachowywała głośno. Pewnie
dzięki temu nikt nie zauważał, że regularnie spóźniała się do pracy.
Kilkakrotnie zastanawiałam się, czy po pracy nie przeistaczała się w seryjną
morderczynię, bo według mnie pasowałaby do profilu.
Wyszłyśmy z biurowca i natychmiast zostałyśmy
zaatakowane przez nieznośny żar, lejący się z nieba. Było duszno i parno i
przez moment żałowałam, że nie zdecydowałam się zjeść w bufecie w budynku.
Kathy spojrzała w niebo i stwierdziła spokojnie:
– Będzie burza.
Spojrzałam na nią z rozbawieniem.
– Burza, Kath, serio? – prychnęłam. – Nie ma ani
jednej chmurki.
Zielone spojrzenie przemknęło po mnie dosłownie
na moment, po czym szybko uciekło z powrotem do kontemplowania stanu pogodowego
i budynków dookoła nas.
– Zobaczysz – powiedziała jeszcze, a potem
zamilkła na dobre. To i tak było dziwne, że sama z siebie zainicjowała rozmowę.
Zjadłam sałatkę, bo na samą myśl o zamawianiu
czegoś gorącego w taką pogodę robiło mi się duszno, po czym zamówiłam sobie
mrożoną herbatę dla samej chęci posiedzenia dłużej w klimatyzowanym wnętrzu
restauracji zamiast w pracy. Kathy poszła za moim przykładem, choć tak naprawdę
wcale nie wyglądała, jakby wyrwała się z pracy, skoro przez cały czas, nawet przy
jedzeniu, przeglądała jakieś papiery. Przynajmniej przy naszym stoliku było
cicho.
Przeprosiłam ją w końcu i poszłam do toalety.
Była czysta, pachnąca i zadbana, i to głównie z tego powodu lubiłam Corner
Bistro i często tam wracałam. Wzdłuż wyłożonej beżowymi kafelkami ściany
wisiały umywalki, nad nimi zaś znajdowało się szerokie lustro. Przejrzałam się
w nim niechętnie, bo dobrze wiedziałam, jaki widok w nim zastanę. Wyglądałam na
zmęczoną i tak też się czułam. Z jednej strony cieszyłam się, że udało mi się
wyrwać z Lawrence, a z drugiej czułam, że wpadam w jakąś okropną rutynę, której
nie potrafiłam przerwać. Ratowały mnie z niej jedynie judo i joga, tylko wtedy
czułam się w miarę spokojnie, ale to przecież było za mało.
Westchnęłam i opłukałam twarz wodą, nie licząc
się z resztkami makijażu, które być może się na niej ostały. W następnej chwili
usłyszałam, że drzwi toalety się otwarły, nie zwróciłam jednak uwagi na osobę,
która weszła do środka, za bardzo zajęta sobą. Dopiero kiedy podniosłam wzrok
znad papierowego ręcznika, którym osuszyłam policzki, stwierdziłam, że coś było
nie tak.
Kobieta, która weszła do toalety, stała przy
sąsiedniej umywalce i patrzyła prosto na mnie.
Poza tym stanowczo nie wyglądała normalnie.
Powstrzymałam odruchową chęć cofnięcia się o
krok, uznając, że nie mogłam pokazać po sobie strachu. Nawet jeśli kobieta
wyglądała tak, jakby urwała się ze szpitala psychiatrycznego. Wprawdzie skupiła
na mnie wzrok, ale wyglądała tak, jakby mimo to wcale mnie nie widziała; włosy
miała rozczochrane tak bardzo, jakby już dawno złamała na nich grzebień i teraz
w ogóle nie miała ich czym czesać, chociaż ich jasny kolor i długość
przemawiały na jej korzyść; ciuchy za to miała takie, jakby dostała je w Armii
Zbawienia, w dodatku każdy od kompletnie innego kompletu – zwiewna, szyfonowa
koszula, gruba wełniana spódnica i zaciągnięte rajstopy bynajmniej do siebie
nie pasowały, podobnie jak wysokie do łokci rękawiczki, które również miała na
sobie.
A jednak w jej ciemnych oczach kryło się coś
dziwnego, co tym bardziej mnie zaniepokoiło. Bystre spojrzenie omiotło mnie z
zainteresowaniem, wreszcie jakby mnie dostrzegając. I chociaż wiedziałam, że
powinnam była odwrócić się na pięcie, ominąć ją i wyjść bez słowa z toalety,
nie byłam w stanie tego zrobić. To była chyba jakaś patologiczna konieczność
sprostania wymaganiom innych.
– Proszę pani? Wszystko w porządku? – Mimo woli
zrobiłam krok w jej stronę, obiecując sobie, że jeden jej nieprzewidziany ruch
i zwalę ją z nóg, a w następnej chwili zesztywniałam, gdy chwyciła mnie za
rękę. Ale nie zrobiłam nic oprócz tego.
– Musisz to mieć – powiedziała, wcale na mnie
nie patrząc. Zmarszczyłam brwi. Wyglądała na kompletnie oderwaną od
rzeczywistości. Kiedy uniosła ku mnie wolną dłoń, w której kurczowo ściskała
jakąś karteczkę, spróbowałam się oswobodzić, ale jak na tak niepozorną kobietę
– ostatecznie była ode mnie niższa o pół głowy i dużo szczuplejsza, wręcz chuda
– miała bardzo mocny uścisk.
– Co muszę mieć? – zapytałam, zastanawiając się
równocześnie, czy połamałabym jej wszystkie kości, gdybym jednak jej
przywaliła. Kobieta rzuciła mi zniecierpliwione spojrzenie.
– To! Musisz to mieć! – Wyciągnęła w moją stronę
dłoń z karteczką, a kiedy nie zrobiłam ani jednego gestu, by ją przejąć, sama
sięgnęła do mojej ręki i wcisnęła mi w nią to coś. To było kompletnie
idiotyczne: powinnam przecież jakoś protestować, bronić się, a jednak stałam
tam niczym bezwolna kukła i pozwalałam, by obca kobieta pchała mi coś w rękę.
Pod palcami poczułam szorstkość papieru i coś jeszcze, co najwyraźniej było nim
owinięte. – Musisz to mieć, jeśli chcesz przejść.
– A jeśli nie chcę? – Czułam się tak
abstrakcyjnie, rozmawiając z nią, że wcale nie dotarło do mnie, że może nie
powinnam reagować i dawać się wciągać w tę dziwną wymianę zdań. Ale skoro już
dałam się napastować jakiejś obcej, dziwnej kobiecie w restauracyjnej toalecie,
to czemu nie? Czy mogło być jeszcze gorzej?
– To nie zależy od ciebie – odparła spokojnie,
odsuwając się ode mnie. – Zostałaś wezwana.
Odwróciła się i odeszła, a ja przez chwilę
trwałam w tak idiotycznym bezruchu, że nawet nie przyszło mi do głowy, by za
nią biec. Kiedy w końcu wypadłam z toalety i rozejrzałam się po restauracji,
nigdzie nie dostrzegłam kobiety.
Kto w ogóle wpuścił ją do środka?, pomyślałam z
irytacją, wracając do toalety i zamykając za sobą drzwi. Przecież niewiele
brakowało, by ktoś wziął ją za żebraczkę, naprawdę wpuszczali takie osoby do
porządnych knajp?!
Rozwinęłam dłoń, w którą wcisnęła mi karteczkę.
Ciekawość wzięła we mnie górę nad resztą, oparłam się więc tyłkiem o umywalkę i
odpakowałam zawiniątko.
Wewnątrz znajdował się klucz.
Przynajmniej tak sądziłam, że był to klucz.
Sugerował to z grubsza jego kształt: po jednej stronie, tej, za którą zwykle
chwyta się klucz, był grubszy, zdobiony jakimś dziwnym ornamentem, zaś jego
końcówka była nierówna, jakby oderwano od niego część, po drugiej zaś wąska
końcówka przeistaczała się w skomplikowany wzór, niepodobny do żadnego klucza,
jaki kiedykolwiek widziałam. A przecież klucze otwierające dom cioci w Lawrence
widziały jeszcze dziewiętnasty wiek.
Klucz był ciężki i po swojej grubszej stronie
miał niewielką, okrągłą dziurkę, jakby specjalnie do przewleczenia sznurka, za
który można by go powiesić na szyi. Przez chwilę przyglądałam się z
zastanowieniem temu znalezisku, mimo woli próbując odgadnąć, czy kobiecie
rzeczywiście o coś chodziło, czy też był to po prostu zwykły wybryk chorej
kobiety lub, co gorsza, ukryta kamera. Klucz wyglądał jednak na autentycznie
stary, wykonany jakby z mosiądzu, ale pewna nie byłam. Nigdy się na tym nie
znałam.
Niemożliwe, żeby to był klucz, doszłam w końcu
do wniosku. Niemożliwe, żeby gdziekolwiek istniał tak skomplikowany zamek.
Zmięłam w rękach karteczkę, z której odpakowałam
klucz, i właśnie wtedy dostrzegłam, że było na niej coś napisane. Te starannie
wykaligrafowane, okrągłe, eleganckie litery z czymś mi się kojarzyły, ale nie mogłam
sobie przypomnieć, z czym. Natomiast zdanie z kartki dość jednoznacznie
skojarzyło mi się z kluczem.
Czekam na
ciebie.
Musisz to
mieć, jeśli chcesz przejść.
Dopiero po chwili otrząsnęłam się z zamyślenia,
wyzywając się w myślach od naiwnych idiotek. Co za głupota, pomyślałam z
rozbawieniem, kręcąc z niedowierzaniem głową. Jakaś nawiedzona baba robi sobie
ze mnie żart, wciska mi do ręki jakieś śmiecie, a ja jeszcze zastanawiam się,
co to mogłoby znaczyć? Przecież to jasne, że znaczyło tylko jedno – że musiałam
kompletnie oszaleć, skoro poświęcałam temu swój czas!
Stanowczym krokiem wymaszerowałam z łazienki,
postanawiając zapomnieć o dziwnym spotkaniu, kluczu i karteczce. Właśnie
dlatego po drodze klucz wrzuciłam głęboko w czeluście mojej torebki, a kartkę
zmięłam w dłoni i schowałam w kieszeni żakietu, by do Kathy dotrzeć już z
pustymi rękami. Uśmiechnęłam się, gdy podniosła na mnie pytające spojrzenie, po
czym znacząco zerknęłam na zegarek.
– Wracamy do pracy?
Trudno było mi tego dnia dosiedzieć w firmie do
siedemnastej. Zazwyczaj lubiłam swoją pracę, lubiłam poczucie anonimowości,
jaką mi dawała w tym dużym pomieszczeniu z wieloma boksami i wieloma
pracownikami, ale nie tego dnia. Co chwila zerkałam na zegarek, mając ochotę
jak najszybciej wrócić do domu, przebrać się i pomaszerować prosto na trening
judo; zasłużyłam sobie tym samym na kolejną złośliwą uwagę Victora, tym razem
dotyczącą odliczania minut do fajrantu. Wyjątkowo mu się nie odgryzłam, bo w
zasadzie miał przecież rację.
Kiedy o godzinie siedemnastej pięć stanęłam
wreszcie przed głównym wyjściem z budynku, w zdziwieniu rozszerzyłam oczy,
spoglądając na zalaną deszczem ulicę.
Cholera. Kathy miała rację.
Wyglądało to tak, jakby nad Nowy Jork wreszcie
nadciągnęła jedna z licznych katastrof, jakie nawiedzały to miasto w filmach
Emmericha. Spowijające niebo ciężkie burzowe chmury sprawiły, że na ulicy
zrobiło się całkiem ciemno; deszcz siekł mocno, popędzany jeszcze ostrym
wiatrem, pod wpływem którego drzewa w pobliskim parku kołysały się dziko, jakby
zaraz miały zostać wyrwane z korzeniami. Kathy miała rację. W ciągu tych kilku
godzin nad Nowy Jork nadciągnęła porządna, rasowa burza z wichurą, a ja miałam
na sobie cienkie pończochy i wycięte szpilki.
I byłam bez parasola.
– Nieźle, co? – zagadnął mnie jakiś facet w garniturze,
uśmiechając się cierpko na widok szalejącego na zewnątrz żywiołu. – Na
szczęście do stacji metra tylko kilkadziesiąt jardów. Eskortować cię?
Wskazał na porządny, czarny parasol, który
trzymał w ręce, na co posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie. No proszę,
zdarzali się jeszcze na tym świecie prawdziwi dżentelmeni!
– Ratujesz mi życie – oświadczyłam nieco na
wyrost. Po namyśle poprawiłam się więc: – A przynajmniej fryzurę. Tak czy
inaczej, będę dozgonnie wdzięczna.
Dzięki facetowi, który, jak się okazało, miał na
imię Pete i pracował w dziale płac, rzeczywiście doszłam do metra względnie
sucha, choć skostniała z zimna. Szerokie barki Pete’a ochroniły mnie przed
większością siekącego deszczu, ale nie przed podmuchami zimnego wiatru, od
którego dosłownie zmarzły mi ręce. W lipcu.
Kiedy wreszcie się z nim pożegnałam, obiecując,
że następnego dnia dam się odszukać w firmie, zbiegłam na dół i odetchnęłam z
ulgą. Odgrodzenie się od zimnego wiatru od razu mnie pokrzepiło i kazało
przypuścić, że może jednak nie będzie tak źle – ostatecznie od mojego
przystanku na Brooklynie miałam niedaleko do mieszkania i choć było więcej niż
pewne, że zmoknę, miałam nadzieję, że obejdzie się przynajmniej bez zapalenia
płuc.
W metrze było jeszcze bardziej tłoczno niż zwykle,
zapewne z powodu pogody, co jednak, o dziwo, nie zepsuło mi humoru. W gruncie
rzeczy zmianę pogody po początkowym zdziwieniu potraktowałam jako przyjemną
odmianę od codziennej rutyny, małą przygodę w drodze do domu.
Było mi całkiem zabawnie, póki nie przyszedł
czas wysiadania z wagonu i powrotu na ulicę. Miałam nieśmiałą nadzieję, że może
przez czas mojej podróży deszcz trochę ustanie, ale kiedy tylko wyszłam na
górę, okazało się, że było wręcz przeciwnie – wichura tylko się wzmogła, a wraz
z nią deszcz, który uderzył we mnie jeszcze mocniej, jakby odbierając sobie za
to, że na Manhattanie obronił mnie pełen poświęcenia współpracownik.
Wiatr odebrał mi oddech i wtłoczył go z powrotem
w płuca, i zanim zdążyłam się obejrzeć, byłam już cała przemoczona. Najbardziej
odczuły to moje łydki, osłonięte tylko cienkimi pończochami, bo na siebie
zarzuciłam przynajmniej kusy żakiet; czarna, zwiewna sukienka, którą na sobie
miałam, nie zapewniała jednak kompletnie żadnej ochrony ani przed deszczem, ani
przed wiatrem. Jeśli do tamtego momentu ostały mi się na twarzy jakieś resztki
makijażu, deszcz skutecznie je rozmazał, przemoczył mi też włosy, które w
strąkach zaczęły mi opadać na oczy.
Próbowałam przebiec się kawałek, ale w butach na
obcasie, po śliskim od deszczu chodniku, wcale nie biegło się łatwo.
Brooklyńska ulica, przy której mieszkałam, była już niemalże całkiem
opustoszała: nieliczni przechodnie, skryci pod czarnymi parasolami, spieszyli
się z powrotem do domów i nie rozglądali na boki. Ścisnęłam mocniej torebkę i
spróbowałam opatulić się połami żakietu, co jednak nie dało zbyt wiele, bo był
raczej dopasowany, i liczyłam numery. Jeszcze tylko dziesięć i będę pod domem.
Jeszcze tylko…
Ulicą przejechał samochód, ochlapując mnie od
góry do dołu, jakbym nie dość była jeszcze przemoczona. W następnej chwili z
nieba runął na mnie huk grzmotu. Świetnie, a więc zapowiadało się na burzę.
Wzdrygnęłam się odruchowo i przyspieszyłam kroku. Wcale nie chciałam, żeby po
drodze uderzyła we mnie jeszcze błyskawica. Kolejny silny podmuch wiatru
wycisnął mi łzy z oczu i właśnie wtedy, w błysku kolejnej błyskawicy, prawie
nic nie widząc dopadłam drzwi kamienicy, w której mieszkałam.
Były zamknięte.
Świetnie, po prostu świetnie, pomyślałam, na
oślep szukając w torebce kluczy. Na współlokatorów zawsze można było liczyć.
Zazwyczaj przystawiali drzwi, czym tylko się dało – nawet cegłami – żeby były
otwarte, ale akurat tego dnia, kiedy chciałam jak najszybciej schronić się pod
dachem, idiotyczne drzwi musiały być zamknięte. Ironia losu, nie ma co!
Zagrzmiało, wiatr podwiał mi sukienkę pod samo
udo, spróbowałam ją poprawić wolną ręką i właśnie wtedy drugą w torebce,
zakleszczonej pomiędzy moim kolanem a drzwiami, wymacałam klucz. Na oślep, nie
patrząc, włożyłam go w zamek i dopiero kiedy bez problemu udało mi się go
przekręcić – co było dziwne, bo zazwyczaj zewnętrzne drzwi stawiały opór i
dlatego właśnie lokatorzy zostawiali je otwarte – po fakturze, jaką wyczułam
pod palcami, zrozumiałam, że to nie był mój klucz.
Dziwaczny klucz, który powinien pasować jedynie
do tego niemożliwego, nieistniejącego zamka, właśnie otworzył mi drzwi.
Zastygłam na moment, przyglądając się temu ze
zdziwieniem. Drzwi były uchylone, ale nie otwarte, bo mogłam wpatrywać się
jedynie w ten ciężki klucz z dziwaczną końcówką, by następnie ostrożnie wyjąć
go z zamka i obejrzeć. Tak, to na pewno był on. I nadal miał ten niemożliwy w
kształcie języczek.
Zdążyłam tylko włożyć go do kieszeni żakietu; w
następnej chwili zachwiałam się na moich szpilkach, gdy od tyłu uderzył mnie
mocny podmuch wiatru, uderzyłam w drzwi, które otwarły się pod moim naporem, po
czym poleciałam przed siebie, głową do przodu.
Potem chyba w coś nią uderzyłam, bo zrobiło mi
się ciemno przed oczami i najprawdopodobniej straciłam przytomność.
Ooo, ciekawy pomysł, żeby pokazać akurat "Czarnoksiężnika" ze współczesnego punktu widzenia. Dorothy na pewno będzie miała boskie czerwone buty, a nie jakieś tam dziecinne lakierki. *.* (Taaak, błyszczące czerwone szpile niczym od Christiana Louboutina wspaniale się nadają na długie spacery :P)
OdpowiedzUsuńJako że wstęp jedynie zaostrzył mi apetyt na więcej, to po prostu powiem, że jest świetny i czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg. Stęskniłam się za Twoim stylem. :)
Pozdrawiam ciepło,
Cieszy mnie, że tak uważasz, bo miałam wątpliwości, czy aby nie jest zbyt karkołomny i czy się na nim nie przejadę, ale to się pewnie okaże z czasem:) a czerwone szpilki to całkiem ciekawy pomysł XD
UsuńDziękuję:) i obiecuję, że w dwójce będzie się więcej działo. Całuję!
Nareszcie się doczekałam Twojego opowiadania, a o rozdziale nie wspominając. Cieszę się, że już wróciłaś i będziesz tu z nami. Twój powrót to najlepszy prezent od Mikołaja jaki dostałam, przynajmniej do tej pory:)
OdpowiedzUsuńRozdział genialny, a Dorothy oczywiście ma swój urok. Nie będę porównywała jej do Sashy, bo chyba to dwie różne postaci, więc powiem tylko jedno: zapowiada się cholernie ciekawie!
Czekam na drugi rozdział<3
Też się cieszę, i mam tylko nadzieję, że Was tym moim powrotem nie zawiodę;)
UsuńOj tam, zaraz genialny, nic się w nim nie działo XD Dorothy na pewno ma przynajmniej jedną cechę wspólną z Saszą - trudne doświadczenia, jeśli chodzi o rodziców xd no i mam nadzieję, że faktycznie będzie ciekawie, zobaczymy przy dwójce^^
Za nim zapomnę: wyłącz weryfikację obrazkową, proszę*_*
UsuńNie no, co Ty. Dlaczego miałabyś nas zawieść? Uważam, że każdy Twój czytelnik będzie się cieszył z tego, że postanowiłaś coś publikować, w dodatku zupełnie coś innego.
No, ale dla mnie jest, bo znów mogę się cieszyć Twoimi rozdziałami i bohaterami oraz ich niesnaskami<3 Tego akurat nie wiedziałam, ale dobrze, że mówisz, choć pewnie tak się tego dowiemy.
Dlatego nie mogę jej się tak doczekać:)
Done:)
UsuńA tak jakoś, przyzwyczaiłam Was do czegoś całkiem innego i dlatego mam nadzieję, że ten tekst nie będzie rozczarowujący. Ale mam już pomysł na nowe, typowe romansidło, więc jakby co to może coś, kiedyś... XD
Niesnasek będzie a będzie, zwłaszcza jak już się Jack na horyzoncie pojawi xd dowiecie się, dowiecie, ale to za trochę, w każdym razie już się nie mogę doczekać, co na ten wątek powiecie^^ i w sumie w ogóle też nie mogę się doczekać Waszych reakcji ;>
Dziękuję Ci <3
UsuńSerio? Masz już nowy pomysł? Lol. Przede wszystkim witaj w klubie. Nie mogę się doczekać, kiedy się nim ze mną podzielisz:) Uwielbiam romansidła<3
Domyślam się, no i sama mi kiedyś to wspominałaś. Jezu, Jack, nie mogę się doczekać, kiedy się pojawi! <3 No właśnie, zastanawiam się, co to za wątek nam ujawnisz;)
A proszę:)
UsuńHaha, tak, ale na razie to na szczęście tylko pomysł na fabułę - bez pomysłu na adres, tytuł i szablon, i dzięki temu jest mi trochę łatwiej się powstrzymać XD ale znając mnie, pewnie będę o tym myśleć, aż mi coś do głowy nie wpadnie, bo po SEC, gdzie jest jednak sporo akcji, mam ochotę na takie typowe romansidło^^
No właśnie xd a to długo czekać nie będziesz musiała, do czternastego ledwie. I chyba jednak uda mi się tu wpakować więcej niespodzianek, niż początkowo sądziłam, także ciekawi mnie, ile z tego się domyślicie ;>
By the way, zdążyłam już zrobić dla Dorothy nowy szablon XD ten wisiał tak długo, zanim oficjalnie otwarłam bloga, że już mam go dość, lol xd
A dziękuję ;P
UsuńTo wiesz, że jak tylko dostaniesz lapka z powrotem to czekam na wiadomość od Ciebie? Oby! Liczę na to:) W sumie, przygodówki są fajne, sama chciałabym napisać taką mocną, ale jednak tęczowe romanse mają w sobie pewną magię, że tak powiem. Czekam na coś takie od Ciebie;)
To już? To już on będzie????? :) Awww, Jack, tak się cieszę! Jeszcze więcej? Serio? W sumie, przy tym opowiadaniu spodziewam się naprawdę wszystkiego i oczekuję wiele suprajsów.
Oj tam, raptem chyba miesiąc wisiał, no nie? :)
Haha, jeszcze zdążyłam ją wysłać XD wszystko jest wprawdzie prowizoryczne, bo chciałam po prostu zapisać to, co mi wpadło do głowy, póki nie nadgryzę mocniej SEC nie zamierzam ruszać z niczym nowym, ale pomysł sobie wisi i może po trochu będzie mi głowy wchodził coraz bardziej. Też tak uważam i właśnie dlatego mam ochotę na taki trochę niemożliwy romans XD
UsuńTaak, będzie, i to nawet nie w samej końcówce się pojawi, więc będziecie mogły już odrobinkę go poznać. No mam nadzieję, że z parę razy uda mi się Was zaskoczyć, chociaż zazwyczaj, w przypadku Negatywu choćby, bywało tak, że zaskakiwałam tylko Saszę, więc zobaczymy ;>
No właśnie! To już CAŁY miesiąc XD
Myślałam, że kiedy dam upust emocjom i wrzucę je wszystkie na swojego bloga, to biurowe klimaty przestaną mnie prześladować xD Domyślałam się, że niekoniecznie wraz z kolejnymi rozdziałami znajdę je na tym blogu, noale... Niektóre rzeczy nie dają o sobie zapomnieć ;P
OdpowiedzUsuńW zasadzie nie mam pojęcia, co mogę Ci napisać pod tym rozdziałem, zaczekam cierpliwie na kolejny, skoro tam ma się zacząć dziać ;) Daję znać, że przeczytałam i pozdrawiam ciepło! ;*
Haha, nie pomyślałam w ogóle o tym, że mogłaś to jakoś tak skojarzyć;) no nie, więcej biurowych klimatów tu nie będzie, ale może jednak gdzieś je jeszcze znajdziesz, skoro Cię prześladują? ;P
UsuńCieszę się, że wpadłaś, dzięki i całuję ;*
Skojarzyłam, bo po prostu ostatnio sporo działo się, chociaż później tylko w mojej głowie xD Z tym prześladowaniem, tak sobie teraz myślę, że pewnie będę podświadomie szukać takich wątków ;D
UsuńRozdział jest cudowny!
OdpowiedzUsuńJuż widzę, że zapowiada się bardzo ciekawie. Strasznie podoba mi się Twój pomysł na bloga. Jest bardzo oryginalny.;)
I Jack, Jack, Jack... Kocham to imię! Wymawia się je tak seksownie... A zresztą tak jak inne czytelniczki nie mogę się doczekać rozdziału, kiedy przybędzie Jaaack. Nie mogę się wręcz doczekać.
A najbardziej nie mogę się doczekać tych erotycznych i słodkich scen. xD
Wygląd bloga jest świetny! Aż sama bym chciała mieć takie cudeńko na swoim blogu. ;)
Pozdrawiam,
Kadu ;*.
http://50-twarzy-crossa.blogspot.com/
http://creative-trailers.blogspot.com/
Na początek dziękuję za odwiedziny. Cieszę się, że rozdział się podobał:)
UsuńJak tak patrzę po ostatnich pomysłach, zwłaszcza na seriale, to zaczynam wątpić, czy oryginalny, ale rzeczywiście ze współczesną Dorothy jeszcze się nie spotkałam. Między innymi to dlatego właśnie za nią się zabrałam:)
Prawda? Też mi się to imię strasznie spodobało ;> Jack pojawi się niedługo, bo już w kolejnym rozdziale, także już teraz zapraszam;) na sceny erotyczne wprawdzie trzeba będzie poczekać, ale może nie aż tak długo, jak w moim poprzednim tekście xd
Dziękuję;) tak myślę, że wykonam coś z propozycji, które zostawiłaś na Goldrushed, więc może coś przypadnie Ci do gustu;)
Całuję! ;*
Jestem:) podobalo mi sie i czekam na wiecej. Jest szansa, ze rozdzial pojawi sie wczesniej?
OdpowiedzUsuńTak w ogole zastanawiam sie czy wrocic z nowym opowiadaniem. Mam za duzo pomyslow.
Pozdrawiam ;*
Masz może zapisane stare szablony? ;) robiłaś mi go w zeszłym roku, bodajże 12 września
UsuńCieszę się, że się podobało:) zobaczymy, nie planuję na razie, zwłaszcza że mam problemy z kompem, ale myślę, że bez problemu wytrzymacie:)
UsuńChyba gdzieś go mam, ale na laptopie, niestety. A laptopa póki co niet;( ale zgłoś się do mnie, jak już go dostanę z powrotem, a Ty może będziesz wiedzieć w 100%, co chcesz pisać, to zrobię nowy;)
Całuję! ;*
Chyba wiem, co to będzie ;) Zaraz siadam do pisania. Może coś z tego wyjdzie^^ Jeśli nie, spróbuję czegoś innego.
UsuńJak obiecałam, tak jestem :) Zawsze chciałam zapoznać się z Twoją twórczością, lecz opowiadania miały już sporo rozdziałów, a raczej za takie się nie biorę, bo mój czas jest ograniczony, dlatego cieszę się, że ruszyłaś z nowym opowiadaniem.
OdpowiedzUsuńNigdy nie zapoznałam się z Czarnoksiężnikiem z krainy Oz, ale myślę, że to nie będzie przeszkodą, bowiem pierwszy rozdział bardzo mi się podobał i zachęca do dalszego zapoznania się z opowiadaniem. Bardzo ładne masz opisy. Są tak zbudowane i obrazowe. Najbardziej podobała mi się scena w toalecie i kiedy ta tajemnicza kobieta wręczyła jej klucz. Końcówka też najlepsza, bo trzyma w napięciu i aż chce się wiedzieć co będzie dalej;)
Jeśli miałabyś ochotę to też zapraszam do siebie. Dodaje Cię oczywiście do linków i życzę dużo wenki.
Pozdrawiam :*
[pogromca-smierci]
[nowojorskie-tajemnice]
Bardzo mi miło, że wpadłaś:) rozumiem całkowicie, sama pewnie nie zabrałabym się za bloga z taką ilością tekstu. Co do nieznajomości Czarnoksiężnika - absolutnie to oczywiście nie przeszkadza, bo historia jest moja i tylko w kwestii ogólnego kręgosłupa historii bazowana na Czarnoksiężniku, a poza tym inni bohaterowie będą wszystko Dorothy na bieżąco tłumaczyć, bo ona też nie pamięta tej opowieści zbyt dobrze;) cieszy mnie też, że podobają Ci się opisy, bo mnie właśnie nie bardzo, zawsze wydawały mi się nieco wymuszone. W następnych rozdziałach będzie się więcej działo, więc mam nadzieję, że tym bardziej przypadną Ci do gustu:) a końcówki - to mogę chyba zdradzić - często takie będą XD
UsuńNa pewno wpadnę, ale to niestety dopiero jak odzyskam laptopa, bo teraz moje możliwości komputerowe są mocno ograniczone (aktualnie np. piszę w wolnej chwili z komputera w pracy^^). Dziękuję i całuję! ;*
Witam! Zostałaś nominowana do Libster Awards. Jeżeli nie chcesz przyjąć nagrody, po prostu pomiń ten komentarz. Więcej na: http://twenty-secrets-of-love.blogspot.com/2013/12/nominacja-do-libster-awards.html. Pozdrawiam, Kadu ;*
OdpowiedzUsuńPragnę cię poinformować, że nominowałam cię do Liebsten Award. Szczegóły za chwilę na moim blogu --> http://ciemnyelf.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńZapowiada się świetnie, szkoda, że jest tak późno i nie dam rady już przebrnąć przez kolejne części. Genialny pomysł stworzenia nowej historii Dorothy. Choć od samego jej opisu bardziej interesuje mnie morał, jaki z niego wypłynie, jak to w bajkach bywa. Choć i te bywają brutalne.
OdpowiedzUsuńJutro pewnie tu wrócę :) [dzisiaj już, ups]
Pozdrawiam,
http://scisle-tajna.blogspot.com/
Na razie tak nieśmiało zaczynam Twojego bloga i nie wiem jeszcze czy zostanę na dłużej, ale pierwszy rozdział mi się podobał. Uwielbiam współczesne wersje starych baśni :) A sądząc po tym że inspirowałaś się ,Alice', będzie to ciekawa historia ;) Polubiłam siłę i sceptyczność Dorothy. Końcówka pozostawia po sobie dreszcz zaciekawienia ;)
OdpowiedzUsuńPraca monotonna, ale ważne, że w miarę przynosi naszej bohaterce satysfakcję i dobre wynagrodzenie.
OdpowiedzUsuńTo naprawdę dziwna przyjaźń pomiędzy Emily a Dee. Jednak zawsze będę powtarzać, że przeciwieństwa się przyciągają - czy to w związku, czy to w przyjaźni. :)
Zaskoczył mnie ten dżentelmen z parasolem. Naprawdę to było miłe z jego strony. Zazwyczaj każdy ma w dupie każdego, więc od czasu do czasu, odmiana jest pozytywnie odbierana! :)
Klucz, który otwiera wszystkie zamki? Skąd ja to znam? :D
Cieszę się, że tak szybko znajdzie się w krainie "swoich czarów".
Pozdrawiam i przepraszam, że ślimaczę się z czytaniem bloga... Naprawdę zaciekawił mnie on, ale wiadomo: sprzątanie, a to magisterka, a to znowu jakieś zakupy, a to obiad, a to znowu sprzątanie, a to bieganie wieczorem i wiecznie czasu nie mam... Obiecuję jednak, że czytam i czytać będę, więc może mi troszkę zejdzie, ale do końca października z wszystkim zdążę! :))