Całe miasto miało ten dziwny, szaro–zielonkawy
kolor. Zielone były również dachy większości budynków. Przynajmniej tyle
widziałam przez mur, który ciągnął się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż całej polany,
zapewne okalając miasto. W murze była jedna brama – dokładnie naprzeciwko
miejsca, w którym wyszliśmy na polanę, nic dziwnego, skoro prowadziła do niej
brukowana droga, którą szliśmy – w bramie zaś stało dwóch strażników. Miałam
ochotę powiedzieć, że to trochę kiepska ochrona jak na armię latających małp,
jednak wtedy właśnie zauważyłam również uzbrojone patrole na murze, które
kazały mi przypuszczać, że Emerald City jednak było lepiej przygotowane na
inwazję Czarownicy z Zachodu, niż początkowo myślałam.
– Miasto? Za murem? Na polanie w środku dżungli?
– W końcu na głos wypowiedziałam moje obawy. Jack pokiwał głową.
– Miasto systematycznie się rozrasta i, uwierz
albo nie, te mury ciągle są przebudowywane, żeby pomieścić wszystkich
mieszkańców. Poza tym poza miastem, po drugiej stronie, na miejscu
wykarczowanej dżungli znajdują się pola uprawne. Już poza murem, oczywiście.
– I kopalnie – dodała Annabelle. – Kopalnie
szmaragdów.
Z kominów na dachach widocznych nad murami
unosił się dym, a ponieważ w bramie opuszczona była jedynie krata, widziałam
przez nią ruch, panujący w środku miasta. Cały ten widok był kompletnie
zadziwiający i całkowicie w stylu Oz. To miasto idealnie wpisywało się w moje
doświadczenia z tą dziwną krainą i doskonale pasowało do jego wizerunku.
– Więc chodźmy – powiedziałam, ruszając przed
siebie, prosto w kierunku bramy. – Nie mamy czasu do stracenia. Jeszcze chwila
i… i będziemy u celu…
To było tak abstrakcyjne, że aż zabrakło mi
głosu. Wędrówka ostatnich dni tak bardzo wypełniała mi myśli, że z trudem
powracałam już do wspomnień związanych z moim życiem w Nowym Jorku. Miałam
wrażenie, że wszystko, co znałam, to Oz, Jack i ucieczka przed Czarownicą, ten
szaleńczy świat, w którym nic nie było normalne, nic nie było racjonalne i w
który, tego byłam pewna, po moim powrocie do Nowego Jorku nikt nie uwierzy. A
ten powrót był coraz bliższy, z każdym krokiem stawał się coraz bardziej
możliwy i właściwie powinnam się już chyba zacząć zastanawiać, jak wytłumaczę
moją nieobecność po powrocie.
Wszystko to jednak z jakiegoś niewiadomego
powodu bardzo mi ciążyło. W pewnym stopniu przecież przywiązałam się do tego,
co tutaj miałam. Przyzwyczaiłam się do przygód – może nie do niebezpieczeństwa,
ale do urozmaicenia, do nowości i braku tej monotonii, którą odczuwałam
codziennie w Kansas. Przecież to dlatego wyjechałam do Nowego Jorku, a jednak i
tam mnie ona dopadła. Dopiero tutaj… Dopiero tutaj nie wiedziałam, co
przyniesie jutro, i w pewnym stopniu było to ekscytujące.
Oczywiście jutro mogło też przynieść śmiertelny
atak czarownicy i to już było mniej ekscytujące.
No i pozostawał jeszcze Jack.
Popatrywałam na niego z ukosa, gdy szliśmy w
stronę bramy; przyglądałam się ukradkiem jego ciemnej, niedbałej czuprynie, tym
ostrym rysom twarzy, szarym oczom, ostro zarysowanemu podbródkowi i ustom
wykrzywionym w lekkim, nieco kpiącym uśmiechu. Nie dowiedziałam się przez tę
podróż o Jacku więcej, niż sam chciałby mi o sobie wyjawić, a było to naprawdę
niewiele. W gruncie rzeczy nadal pozostawał dla mnie zagadką i to już chyba
miało się nie zmienić. Wmawiałam sobie, że to wyłącznie dlatego myśl o
pożegnaniu go na zawsze była mi niemiła, ale chociaż w głębi duszy wiedziałam,
że to nie była cała prawda, wolałam sama się okłamywać. W końcu nic innego nie
miałoby sensu, skoro w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin
najprawdopodobniej miałam się z nim raz na zawsze pożegnać, prawda?
Strażnicy na nasz widok wyprostowali się jeszcze
bardziej, poza tym jednak nie uczynili żadnego ruchu w naszą stronę. Mieli na
sobie coś w rodzaju mundurów złożonych z zielonych, grubych kaftanów o długich
rękawach, spodni wpuszczonych w wysokie buty i rękawic; do pasów przytroczone
mieli prawdziwe miecze, ich głów zaś nie chroniło żadne nakrycie. Obydwaj byli
młodzi, najwyżej w moim wieku, blondwłosi i tak niesamowicie do siebie podobni,
że po prostu musieli być rodziną.
Zatrzymaliśmy się przed nimi, jednak nawet wtedy
nie uczynili absolutnie żadnego ruchu, żeby nas powitać czy zapytać o nasze
zamiary. Brama, pod którą się znaleźliśmy, była szeroka i tuż nad łukiem
zwieńczona wykonanym z jakiegoś dziwnego, jasnego materiału popiersiem wilka z
szeroko rozwartą paszczą i widocznymi ostrymi zębami, którego oczy świeciły na
zielono. Dopiero po chwili zorientowałam się, że miał tam zamontowane dwa
sporej wielkości szmaragdy.
Spojrzałam pod nogi; Jack miał rację. Brukowana
brudnożółtą kostką droga rzeczywiście zaprowadziła nas aż do samego Emerald
City.
– Dzień dobry – powiedziała grzecznie Annabelle,
jako pierwsza przerywając tę nieco niezręczną ciszę. – Chcielibyśmy wejść do
miasta.
– Brama jest zamknięta – oświadczył jeden ze
strażników. Annabelle wychyliła się w lewą stronę i zajrzała przez opuszczoną
kratę do środka miasta.
– Chyba jednak nie – zawyrokowała. Ten sam
blondwłosy strażnik, który wcześniej jej odpowiedział, zdobył się na wzruszenie
ramion.
– Nie wpuszczamy do miasta obcych. Możecie być
szpiegami Czarownicy.
– Nie jesteśmy – prychnęłam. Żaden z nich nie
odpowiedział, za to wreszcie odezwał się Jack:
– Na waszym miejscu bym nas wpuścił. Wiecie, kto
to jest? – Tu wskazał na mnie. – Dorothy Gale. Przybyła tu aż z Kansas.
Obydwaj strażnicy wymienili niespokojne
spojrzenia, w których jednak kryła się odrobina niedowierzania.
– To jakiś żart? – prychnął ten, który odzywał
się od samego początku. Jack spokojnie wzruszył ramionami.
– Nie wiem, chłopcy. Zamierzacie podjąć taką
odpowiedzialność i nie przekazać tego nawet Czarnoksiężnikowi? Sami podejmiecie
decyzję, że Dorothy z Kansas nie
należy wpuścić do Emerald City?
– Tym bardziej, że jestem tą Dorothy z Kansas. – Z trudem te słowa
przeszły mi przez gardło, ale jakie miałam inne wyjście? Miałam tylko nadzieję,
że Czarnoksiężnik nie każe mi, jak małej Dorotce, unieszkodliwić również
Czarownicę z Zachodu, bo to już byłaby przesada! – W drodze tutaj zabiłam
Czarownicę ze Wschodu. Chcecie dowodu?
Wyciągnęłam rękę w stronę Jacka, który
natychmiast zrozumiał, o co mi chodziło. Sięgnął do bagażu i wyciągnął
niewielkie, nieco tylko zakrwawione zawiniątko, które następnie pokazał
strażnikom.
– Poznajecie to? – zapytał. – To sygnet
Czarownicy ze Wschodu. Wraz z jej palcem, ośmielę się dodać.
– Czy teraz mamy waszą uwagę? – Annabelle
uśmiechnęła się ślicznie i odrzuciła do tyłu swoje długie, rude włosy.
Strażnicy przyjrzeli się uważnie sygnetowi, Jack
nie pozwolił im go jednak wziąć do ręki. W końcu ten bardziej gadatliwy
oświadczył, że muszą kogoś o tym poinformować, i zniknęli w bramie, zostawiając
nas samych na zewnątrz.
Po prostu świetnie. To tak się traktowało gości
w Emerald City?
– Spokojnie – odpowiedział z rozbawieniem Jack na
moje pytające spojrzenie, sam zupełnie nieporuszony zniknięciem strażników. –
Zaraz wrócą.
Strażnicy rzeczywiście wrócili po krótkiej
chwili. Tuż za nimi brama otworzyła się, robiąc nam przejście do Emerald City.
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Wow, rzadki widok – mruknął Jack, na co
spiorunowałam go pełnym politowania spojrzeniem.
– Jakbym dotąd miała mnóstwo okazji, żeby się
uśmiechać – odparłam, po czym wreszcie odezwał się jeden ze strażników:
– Orzeknięto, że możecie wejść. O ile możecie
wejść.
Było to dosyć enigmatyczne stwierdzenie, dlatego
zmarszczyłam brwi, oczekując jakichś dalszych wyjaśnień, które jednak nie
nastąpiły. Annabelle też wyglądała na zdziwioną, Jack natomiast – powoli
przestawało mnie to już zaskakiwać – był kamiennie spokojny. Wobec tego kolejne
pytające spojrzenie skierowałam do niego.
– Spokojnie. Po prostu wejdź do środka, złotko –
usłyszałam tylko w odpowiedzi, w dodatku wypowiedziane dość protekcjonalnym
tonem.
Och, jak ja nie znosiłam tego tonu. W takich
chwilach wyobrażałam sobie, że bez problemów przetrwam powrót do Nowego Jorku i
nawet ucieszę się, że więcej nie zobaczę Jacka.
Wobec tego weszliśmy do środka. Nic się nie
stało, nikt ani nic nas po drodze nie zatrzymał; dopiero po przekroczeniu
bramy, tuż przed wyjściem na miasto, zastopował nas kolejny strażnik,
najwyraźniej czekając na kogoś z dalszymi dyrektywami od Czarnoksiężnika.
– Widziałaś tego wilka nad bramą? – Kiwnęłam
głową w odpowiedzi na ciche pytanie Jacka. – Czarownica z Północy go
zaczarowała, już jakiś czas temu. Wykrywa na wejściu ludzi ze złymi intencjami.
W ten sposób Czarnoksiężnik zabezpiecza się przed szpiegami Czarownicy z
Zachodu.
– Sprytne, tylko skąd o tym wiesz? – Rzuciłam mu
podejrzliwe spojrzenie. Wzruszył ramionami.
– To nie jest oczywiste? Już tu byłem.
W zasadzie to łatwiej byłoby mi chyba wymienić
miejsca, w których Jacka nie było. Chciałam zainteresować się bliżej jego
poprzednim pobytem w Emerald City, a zwłaszcza powodami, dla których to miasto
opuścił, zanim jednak udało mi się o coś zapytać, przybyli kolejni strażnicy z
rozkazami bezpośrednio od Czarnoksiężnika. Szybko działali.
– W imieniu Czarnoksiężnika zapraszamy państwa
do jego pałacu – powiedział dowódca straży, prężąc się przed nami służbiście.
Ubrany był podobnie do tamtych, ale miał na głowie dziwną, kwadratową, zieloną
czapkę, i był zdecydowanie starszy od tamtych przy bramie. Miał ciemniejszą
karnację, czarne włosy, nieco przydługie, bo wystawały mu spod czapki, i
inteligentne spojrzenie. – Chyba że, oczywiście, wolą państwo zostać w mieście.
– Zależy mi na spotkaniu z Czarnoksiężnikiem,
więc poproszę o zaprowadzenie mnie do pałacu – powiedziałam, nie czekając na
decyzję reszty. Sądziłam, że Jack z Annabelle zostaną w mieście, jednak po
chwili usłyszałam spokojny głos Jacka, mówiący:
– Będę towarzyszył Dorothy.
– A ja zostanę w mieście, jeśli pozwolicie –
dodała Annabelle, chociaż miałam wrażenie, że nie była zadowolona z takiego
przebiegu rozmowy. Nic dziwnego, pewnie też miała nadzieję, że Jack zostanie z
nią, zamiast iść ze mną. W jej mniemaniu to pewnie znaczyło więcej, niż
rzeczywiście znaczyło.
– Oczywiście. Poproszę któregoś ze strażników,
by wskazał pani dogodne miejsce na nocleg – odpowiedział natychmiast dowódca
straży, prezentując tym samym szybki refleks. – A państwa zapraszam za sobą.
Pożegnaliśmy się pospiesznie z Annabelle,
obiecując, że jak najszybciej ponownie się zobaczymy, po czym rozstaliśmy się –
Annabelle wraz z jednym ze strażników odeszła w prawo, nas zaś reszta oddziału
straży poprowadziła główną aleją prosto do pałacu Czarnoksiężnika.
Zachłannie przyglądałam się miastu, którego
ulicami kroczyliśmy, i zauważyłam, że jego mieszkańcy z takim samym
zainteresowaniem przyglądali się nam. Domyślałam się, że była to zasługa
zamkniętych bram i ostrożności we wpuszczaniu do środka obcych, nie sądziłam
jednak, że będzie to aż tak wyraźne. Ludzi na ulicach było dużo, spieszyli się
w różne strony, załatwiając najprzeróżniejsze sprawunki, a na ulicy, którą
szliśmy, można było ich załatwić sporo – po obu stronach szerokiej, brukowanej
alei znajdowały się okazałe kamienice zbudowane z tego samego budulca, co mur,
szaro–zielonkawego, gdzie na parterach można było podziwiać całe mnóstwo różnych
sklepów. Dominowały zakłady jubilerskie z ogromem biżuterii wykonanej ze
szmaragdu, mijaliśmy jednak różne inne zakłady – krawieckie, szewskie,
piekarnie i mnóstwo innych – obwieszczające sprzedaż drewnianymi szyldami nad
witrynami. Ulicą przejeżdżało sporo konnych i powozów, chodnikami we wszystkie
strony spieszyli ludzie ubrani podobnie jak w Granicznym Mieście – staromodnie,
ale porządnie, zależnie od wieku i statusu społecznego – i ogólnie rzecz
biorąc, ten widok nie różnił się zbyt wiele od miast z mojego świata sprzed
kilkuset lat. Może ulice były nieco czystsze, a ściany budynków miały nieco
dziwny kolor, ale niewiele poza tym.
Ulica wznosiła się w górę, prowadząc prosto do
położonego na wzniesieniu pałacu. Wyglądał niesamowicie, rozłożysty, szeroki,
ale niski, bo zaledwie dwupiętrowy, szaro–zielonkawy budynek z zielonymi,
półokrągłymi kopułami, odgrodzony od reszty miasta bramą i białym, niewysokim
murem, za którym roztaczał się starannie utrzymany ogród.
Ogród. W dżungli.
– Czarnoksiężnik przyjmie mnie jeszcze dzisiaj?
– odważyłam się w końcu zapytać strażnika, gdy już w miarę przyzwyczaiłam się
do panującego wokół mnie zgiełku miasta i tłoku. Zupełnie nie mogłam pojąć, jak
to miasto było w stanie funkcjonować samodzielnie, bez dostaw ze świata zewnętrznego,
skoro jedyna droga do Emerald City tak wyglądała. – Bardzo zależy mi na
spotkaniu z nim.
– Rozumiem, oczywiście, jednak Czarnoksiężnik
nie spodziewał się pani przybycia i cały dzień spędza dzisiaj w dzielnicy
portowej – odparł strażnik grzecznie. – Oczywiście wiadomość została mu już
wysłana, pod nieobecność Czarnoksiężnika jednak w pałacu przywita panią jego
najbliższy doradca, Charles z rodu Lwa.
Już chyba o nim gdzieś wcześniej słyszałam.
Pewna nie byłam, tyle opowieści na temat Oz karmiono mnie od mojego przyjazdu,
że po raz pierwszy w życiu mogłam się przekonać, jak w gruncie rzeczy miałam
słabą pamięć.
– To prawa ręka Czarnoksiężnika. – Jack pochylił
mi się do ucha, by to powiedzieć, a ja aż zadrżałam, oczywiście z zaskoczenia,
a nie czegokolwiek innego. Potem dodał zaś już głośniej, do strażnika: – Ale
mam nadzieję, że będziemy mogli najpierw odświeżyć się w swoich pokojach? Od
wczoraj jesteśmy w drodze bez porządnego postoju.
Nie bardzo rozumiałam, po co to powiedział,
skoro było raczej oczywiste, że dostaniemy pokoje, a nie chciałam się nikomu
narzucać, strażnik jednak nawet nie mrugnął, tylko przytaknął, sprawiając, że
mina Jacka stała się dużo bardziej zadowolona. Coraz mniej podobało mi się jego
zachowanie. Byłam niemalże pewna, że postanowił iść ze mną do pałacu, zamiast
zostać z Annabelle, ze względu na sam powód, dla którego przybył do Emerald
City, nie mogłam go jednak o to wypytywać, zwłaszcza że byłam pewna, że i tak
by mi nie powiedział. Wobec tego pozostawało mi chyba tylko zaczekać, aż sprawa
sama się wyjaśni.
Minęliśmy plac, na którym rozstawione było
mnóstwo straganów z żywnością, pomiędzy którymi przekupki przekrzykiwały się w
najlepsze mimo późnej pory, przeszliśmy dalej tą szeroką aleją, aż w końcu
dotarliśmy do kolejnej bramy, dużo mniejszej, jedynego w pobliżu wejścia za
biały mur na teren pałacu. Dowódca straży tylko kiwnął głową na strażników przy
bramie, a natychmiast przepuszczono nas do środka. Dodając także to, że po
drodze widzieliśmy kilka uzbrojonych patroli, mogłam chyba orzec, że Emerald
City było dobrze chronione i rzeczywiście wyglądało na miasto, któremu mogła
grozić niebezpieczeństwo. Czy to z zewnątrz, czy z wewnątrz.
– Przepraszam, dobrze usłyszałam, że
Czarnoksiężnik znajduje się w dzielnicy portowej? – podjęłam rozmowę, gdy już
znaleźliśmy się na terenie pałacowych ogrodów. Do głównego wejścia do pałacu
wiodła tutaj szeroka, żwirowa aleja, sam pałac jednak nie przypominał pałaców z
mojego świata. Choćby dlatego, że był niski, ale miał dachy w formie półkolistych
kopuł, i zajmował naprawdę duży obszar, co w warunkach miasta zamkniętego
murami i otoczonego dżunglą musiało być marnotrawstwem przestrzeni.
Najwyraźniej jednak prestiż Czarnoksiężnika liczył się tutaj bardziej. – W
ogóle macie coś takiego?
– Przez dżunglę przepływa rzeka, która kierując
się na południe, omija większą część pustyni i jest spławna przez cały rok –
wyjaśnił strażnik. – Odkąd zawarto przymierze z Czarownicą z Północy, handel z
tamtejszą ludnością odbywa się na dużo większą skalę i opłacało się wybudować
port przy rzece. Tamtędy docierają do nas dostawy z Północy, a nasi kupcy
stamtąd wyruszają na południe. Port jest oczywiście doskonale strzeżony, nie
musi się pani o nic martwić.
– Nie zamierzałam się martwić, po prostu mnie to
ciekawi. – Tym razem to ja wzruszyłam ramionami. Strażnik pozwolił sobie na
mało profesjonalny uśmiech w moim kierunku.
– Gdyby miała pani jeszcze jakiekolwiek pytania
dotyczące Emerald City, proszę się nie krępować i pytać. Chętnie o wszystkim
pani opowiem.
– Och, nie wątpię – dobiegło mnie z tyłu
mruknięcie Jacka. Nic nie mogłam poradzić na to, że niesamowicie mnie tym
rozbawił.
Wnętrze pałacu nie sprawiło mi zawodu. Utrzymane
było, oczywiście, w zielonej kolorystyce, na przykład obszerne korytarze
wyłożone były zielonymi dywanami, a na ścianach wisiały zielone arrasy;
przeprowadzono nas też przez kilka sal, gdzie obicia na meblach w większości
również były zielone, samych mebli jednak nie było za dużo. Większość wnętrz
była chłodna i dość sztywna, jakby od dawna niczego tam nie zmieniano. Może
zresztą tak było, trudno powiedzieć.
Na szczęście nasze sypialnie wyglądały nieco
inaczej. Nie były tak wielkie, wręcz przeciwnie, przynajmniej ta, którą ja
dostałam, była wielkości przeciętnego pokoju, a większość jej zajmowało wielkie
podwójne łóżko – z baldachimem! Oprócz niego w pokoju znajdowała się jedynie
toaletka i niewielki stolik pod oknem z dwoma krzesłami, drzwi w rogu
prowadziły zaś do garderoby i umywalni. Widok z okna był ładny i roztaczał się
na tyły pałacu, gdzie krył się kolejny ogród i taras, a ponad białym murkiem
mogłam dostrzec kolejną ulicę, sądząc po widokach w oddali, chyba tę prowadzącą
do doków. Obiecałam sobie, że jeśli znajdę chwilę, przejdę się tam, nie
zakładałam jednak, że spędzę w Emerald City dużo czasu.
Pokój Jacka znajdował się obok mojego, obydwa
zaś umieszczone były na tym niskim parterze, który tak mi nie pasował do
podobnych budowli. Oprócz parteru w pałacu znajdowało się jeszcze piętro, ale
także, co ciekawiło mnie bardziej, zobaczyłam gdzieś po drodze schody w dół,
jakby do piwnicy, ale schody znajdowały się w na tyle reprezentacyjnym miejscu,
że nie mogły prowadzić do jakiejś spiżarni czy magazynu. Nie pytałam jednak,
uznając, że dowiem się w swoim czasie.
Minęliśmy kilka osób ze służby, głównie ubranych
w czarne uniformy, jak również parę osób, które najwyraźniej tam mieszkały albo
pracowały, ciężko powiedzieć, ogólnie jednak w pałacu nie było wielkiego ruchu.
Kiedy w końcu zostałam zaprowadzona do mojej sypialni przez dowódcę straży – swoją
drogą, przygotowali to wszystko błyskawicznie – i położyłam moją jedyną torbę
na łóżku, mężczyzna obrzucił mój bagaż uważnym spojrzeniem.
– Nie ma pani dużo bagażu – zauważył lekko.
Odwróciłam się do niego spod okna, gdzie kontemplowałam widok na doki.
– Tak jakby… Nie spodziewałam się tej podróży. –
Rozłożyłam bezradnie ręce. Strażnik uśmiechnął się lekko.
– Jeśli potrzebuje pani czegoś do przebrania
lub…
– Nie! Dziękuję – przerwałam mu stanowczo,
dopiero po chwili orientując się, że mogło to zabrzmieć trochę niegrzecznie,
zatuszowałam to więc uśmiechem. – Nie zamierzam zostać tu długo, więc myślę, że
nie będę niczego potrzebowała.
Kiwnął głową i chciał się już wycofać, żeby
zostawić mnie samą, ale wtedy pomyślałam, że przez tę całą wędrówkę po Oz i przepychanki
słowne z Jackiem całkiem straciłam moje dobre wychowanie. Zrobiłam więc krok w
przód i dodałam:
– Tak w ogóle to jestem Dorothy.
– Tak, wiem. – Niebieskie spojrzenie strażnika
przesunęło się po mnie z rozbawieniem. – Zaanonsowała się pani.
– Chodziło mi o to, że możesz mi mówić po
imieniu.
– Będzie mi bardzo miło. Mam na imię Christian,
gdybyś czegoś potrzebowała.
Nie zrobił jednak ani kroku w moją stronę, nadal
stojąc w wejściu, uznałam więc w końcu, że po prostu jest mu głupio i chciałby
sobie pójść. Wobec tego pozwoliłam mu na to i w końcu zostałam sama, co
przywitałam z prawdziwą ulgą.
Kiedy to ostatnio byłam sama? Odkąd trafiłam do
Oz, nawet w pokoju nie sypiałam samotnie. Czy to z Jackiem, czy z Annabelle, to
zawsze był ktoś. Chyba tylko raz, kiedy się rozchorowałam, zajęłam sypialnię
Annabelle w jej chatce, poza tym jednak nie było mi dane pobyć w samotności.
Chyba powinnam się tym delektować, póki jeszcze mogłam.
Odświeżyłam się trochę, zmieniłam opatrunek na
ręce i sukienkę na jedyną, jaką miałam, czyli tę samą, w której trafiłam do Oz,
po czym postanowiłam odpocząć dosłownie moment, rzuciłam się więc na łóżko,
które okazało się bardzo miękkie i bardzo wygodne. Wprawdzie ta Dorothy, która
przybyła bezpośrednio z Nowego Jorku, mogłaby zauważyć w nim jakieś nierówności
i grudki, jednak ta Dorothy, która ostatnie kilka nocy spędziła na ziemi, była
całkowicie zadowolona. Łóżko było takie miękkie… A ja byłam taka zmęczona…
Miałam dość wszystkiego, polowań na Czarownice, ucieczek przed latającymi małpami,
miałam dość, że wszystko w Oz próbowało mnie zabić… A tutaj, w sypialni w
pałacu w Emerald City, czułam się tak bezpiecznie. Nie chciałam już nigdy stąd
wychodzić.
Miałam położyć się tylko na moment, ale nawet
nie zauważyłam, kiedy usnęłam. Nie mogłam jednak spać długo, bo kiedy ponownie
się obudziłam, przez okno wciąż wpadało światło, chociaż na zewnątrz zdążył
zapaść półmrok. Obudziłam się gwałtownie, siadając na łóżku i wzrokiem szukając
źródła dźwięku, który mnie obudził.
Dzwony. Słyszałam dzwony.
Okno było otwarte, a dźwięk, który zza nich
dobiegał, aż za bardzo brzmiał jak sygnał ostrzegawczy. Przez moment miałam
wrażenie, że może mi się wydawało, może miałam paranoję, ale potem podeszłam do
okna i zobaczyłam, że ludzie na ulicach za murem pospiesznie chowają się do
domów. Ulicą w stronę pałacu biegło jedynie kilku strażników, pokazując sobie
coś w powietrzu i celując w tamtą stronę z kusz.
To nie była moja paranoja.
Jakiś cień przemknął po ziemi, już na terenie
pałacowego ogrodu, odruchowo więc spojrzałam w górę, niczego jednak tam nie
dostrzegłam. Przykleiłam się wręcz do szyby, żeby coś wypatrzeć, i wtedy
właśnie usłyszałam donośny huk, dobiegający gdzieś z góry. Jakby coś wylądowało
na dachu.
A potem kolejny. I kolejny. Zrobiłam krok w tył,
nareszcie uznając, że może stanie przy oknie nie było najmądrzejszym pomysłem,
a w następnej chwili otwarły się drzwi mojego pokoju.
– Dorothy, musimy się ukryć. – To był Jack. Jak
zawsze spokojny, choć odrobinę niepokoju w jego głosie udało mi się usłyszeć.
Odwróciłam się do niego; wilgotne, ciemne włosy moczyły mu kark, był ubrany
tylko w białą koszulę niestarannie włożoną do ciemnych spodni, nie miał nawet
butów, tylko był boso. Najwyraźniej dzwony zaskoczyły go jeszcze bardziej niż
mnie. – Jest tutaj specjalna piwnica…
Nie dokończył zdania, bo przerwały mu kolejne
odgłosy dobiegające z dachu. Jakby ktoś szedł tamtędy, zbliżając się do
krawędzi przy ścianie, gdzie znajdowało się okno do mojego pokoju. A potem –
nadal nie mogłam się ruszyć, tak bardzo zaskoczyła mnie ta sytuacja – w oknie
powoli pojawiło się skrzydło, wielkie, skórzaste skrzydło, które już wcześniej
widziałam.
Latające małpy. Latające małpy atakowały miasto!
– Dorothy! – Jack chwycił mnie w pasie i
szarpnął do tyłu, nie czekając, aż odzyskam sprawność w członkach. Nie
rozumiałam, co właściwie zamierzał zrobić, póki nie wylądowałam na podłodze
przy łóżku, obok niego, a mój towarzysz nie pokazał mi, żeby się cofnęła.
Pochyliłam się i wpełzłam pod łóżko, a Jack po chwili znalazł się obok mnie akurat
w tym samym momencie, gdy okno w pokoju roztrzaskało się w drobny mak.
Oczywiście nie zakładałam, że samo. Aż zbyt
dobitnie powiedział mi to skrzek latających małp, który nagle wydał się dużo
bliższy i wyraźniejszy, a także tupot bosych, małpich stóp na posadzce
sypialni. Serce podskoczyło mi wyżej, a Jack objął mnie, przyciągając do siebie
bliżej i przysuwając usta do mojego ucha.
– Nie ruszaj się – szepnął; oddech przyspieszył
mi wcale nie tylko dlatego, że latające małpy właśnie wdarły się do mojej
sypialni. Leżałam na brzuchu, Jack lekko oparty na prawym boku natomiast
pochylał się nade mną, jakby chciał mnie chronić przed kolejnym zagrożeniem,
chociaż dotarliśmy już przecież do Emerald City i nie musiał tego robić. Czułam
gorący dotyk jego palców na moim lewym biodrze, a drugą rękę na moim
przedramieniu. – Dorothy, spokojnie…
Wstrzymałam oddech, bojąc się, że któraś z małp
go usłyszy. W ciszy, jaka nagle zapadła w sypialni, wyraźnie usłyszałam
człapanie, które po chwili zaczęło zbliżać się do łóżka i rozlegać po całym
pomieszczeniu. Małpy najwyraźniej ostrożnie, dość nieporadnie obchodziły mój
pokój, jakby czegoś szukały. Albo raczej kogoś. Mnie, dokładnie.
W innej sytuacji Jack pewnie podjąłby się walki,
ale najwyraźniej było ich za dużo. Kiedy oderwałam wreszcie wzrok od jego
twarzy i spojrzałam w lewo, dostrzegłam na podłodze wielkie, owłosione małpie
łapy. Oznaczało to, że byliśmy otoczeni i teraz już małpy znajdowały się z
obydwu stron łóżka.
Huknęły ponownie otwierane drzwi i już po chwili
w sypialni rozgorzała walka. Tupot podkutych butów strażników zmieszał się z
tupotem bosych stóp małp, krzyki i komendy ludzi ze skrzekami skrzydlatych
stworzeń. Raz i drugi zaśpiewała kusza, szczęknęło ostrze miecza, ktoś
krzyknął. Nie byłam na tyle głupia, by pchać się na zewnątrz i pomóc w walce z
małpami, Jack jednak został przy mnie i przytrzymał mnie mocno, jakby właśnie
tego się spodziewał. Po paru minutach usłyszałam oddalający się trzepot
skrzydeł, a znajomy głos wykrzyknął:
– Dorothy! Jesteś tu?!
Jack puścił mnie niechętnie, żebym zdołała się
wygrzebać spod łóżka, a po chwili również zrobił to samo. Zamrugałam oczami,
gdy tylko ponownie stanęłam na nogi. Moja sypialnia przedstawiała sobą opłakany
widok. Pod zbitym oknem walało się całe mnóstwo odłamków szkła, meble były
poprzewracane, na podłodze czerwienią lśniły plamy krwi, między którymi leżały
dwa trupy małp. W pokoju znajdowało się pięcioro strażników, w tym jeden
wyraźnie ranny w ramię. Poza tym jednak nie wyglądało na to, żeby któryś doznał
jakichś poważniejszych obrażeń. Najbliżej mnie stał strażnik, którego już
znałam – ciemnowłosy Christian, który nie tak dawno właśnie do tej sypialni
mnie odprowadził – i najwyraźniej rozglądał się za mną, a gdy wyszłam spod
łóżka, odetchnął z ulgą. To on musiał mnie wołać.
Wydał reszcie strażników rozkazy, żeby sprawdzić
resztę pałacu, rannego odesłał do tutejszego medyka, potem zaś zwrócił się do
mnie, podchodząc bliżej:
– Nic ci nie jest? – Potrząsnęłam głową; w tej
samej chwili Jack podszedł z drugiej strony i chwycił mnie za przedramię.
– Na szczęście w porę kazałem Dorothy schować
się pod łóżko – odparł za mnie. Otworzyłam usta, żeby coś dodać, ale w tej
samej chwili nadeszła nieco zjadliwa odpowiedź strażnika:
– Na szczęście ty też zdążyłeś się schować, bo
inaczej musiałbyś stawić czoła latającym małpom.
Rzuciłam Christianowi pełne niedowierzania
spojrzenie. Czy on właśnie sugerował, że Jack był tchórzem? Miał nierówno pod
sufitem, czy jak?
– Na szczęście w porę pojawiłeś się tu, bardzo
odważnie, z piątką innych strażników – odgryzł się natychmiast Jack. Ponieważ
wyglądało na to, że Christian nie tylko zaraz odpowie coś paskudnego, to
jeszcze być może przejdzie do rękoczynów, czym prędzej się wtrąciłam, bo
przecież to nie była teraz pora i miejsce na kłótnie, zwłaszcza wywołane źle
rozumianą męską dumą.
– Co to właściwie było?! – wykrzyknęłam,
wskazując rozbite okno, przez które musiała uciec reszta małp. Christian
porzucił wreszcie jałową dyskusję z Jackiem i postanowił coś odpowiedzieć.
– To wina strażników broniących murów miasta –
mruknął. – Mają za zadanie wyglądać takich ataków i na czas je neutralizować.
Tym razem jednak małp było wyjątkowo dużo i udało im się przedostać do środka
Emerald City, stąd te dzwony. Skierowały się prosto ku pałacowi, myślę, że
szukały właśnie ciebie. Nie przejmuj się, zaraz zmienimy ci sypialnię i
postaramy się, by jak najmniej osób wiedziało, w której części pałacu
mieszkasz.
Usiadłam na łóżku, bo nagle dziwnie zmiękły mi
nogi. Przecież myślałam, że przynajmniej w Emerald City mogłam być bezpieczna!
Tego już było zbyt wiele. Jak długo mogłam żyć w taki sposób, wyczekując
kolejnych przeszkód i niebezpieczeństw?! Skoro nawet tutaj, w stolicy Oz, nie
mogłam odetchnąć spokojnie?!
To nie było normalne. Ten świat nie był normalny.
Wobec tego mogłam zrobić tylko jedno.
– Chcę jak najszybciej rozmawiać z
Czarnoksiężnikiem – oświadczyłam stanowczo. – Nie zostanę w tym świecie ani
dnia dłużej.
Zignorowałam zatroskane spojrzenie Jacka, bo w
tamtej chwili nic już nie mogło mnie powstrzymać. Zamierzałam zrobić wszystko,
żeby jak najszybciej wrócić do domu.
Dopiero później nauczyłam się, by nie obiecywać
sobie rzeczy, na które nie miałam wpływu.
Haha, ja też;) natomiast Dorothy może niekoniecznie xd
OdpowiedzUsuńMyślę, że Jack nie będzie się gniewał;) chociaż starcie z Christianem jeszcze będzie miał, może nieprędko, ale jednak xd w związku z czym jednak na pewno nie będzie za nim przepadał (ale jednak głównie ze względu na to, że Christian jest zainteresowany Dorothy xd)
No ba. Dorothy w Oz nie może mieć nawet chwili spokoju, niestety xd chociaż następne kilka dni może będzie bardziej spokojne, to znaczy też będzie się dużo działo, ale to raczej nie będą dynamiczne wydarzenia, raczej parę tajemnic wyjdzie na jaw ;>
Czarownik czy Czarnoksiężnik, co za różnica;)
Całuję!
Uhuhu! Ale się dzieje! Akcja z atakiem małp na Emerald City była niespodziewana, a przynajmniej dla mnie :) Pewnie na tym się nie skończy, ale nie będę się już nad tym dłużej rozwodzić...
OdpowiedzUsuńMuszę za to zwrócić uwagę na Christiana... Albo ci dwaj się skądś znają i dlatego są dla siebie tacy opryskliwi, albo Christianowi spodobała się Dorothy i Jacka to wkurza. chociaż druga opcja bardzo mi się podoba, to jednak bardziej prawdopodobna dla mnie jest ta pierwsza. Chociaż... przekonamy się :)
Co do zapowiedzi... Matko Boska, dlaczego mam czekać jeszcze dwa tygodnie...? Ja chcę to już teraz! :P
Pozdrawiam gorąco!
PS. Dlaczego ktoś leci na czyjeś stopy? Spotkałam się z tym parę razy, ale nie ogarniam tego. Może dlatego, że nigdy nie poleciałam na czyjeś bose stopy?
UsuńTo trochę taka zmyłka, z tą zapowiedzią, bo żeby nie rozczarowywać po dwóch tygodniach czekania, już teraz mogę chyba zdradzić, że do niczego nie dojdzie ;p co do Christiana - nie, raczej nie znali się wcześniej, nie mogłoby tak być - to zresztą też się wyjaśni, dlaczego - i raczej chodzi tutaj o Dorothy xd ale ten wątek pewnie spróbuję jeszcze rozwinąć dużo później;)
UsuńPewnie na tym się nie skończy, ale to jeszcze nie teraz. Z Czarownicą z Zachodu Dorothy jeszcze się zmierzy, ale później, sporo później...
Haha, nie mam pojęcia. Sama też nigdy na nie nie leciałam ;>
Całuję!
Szablon bardzo wpasowuje się w kolorystykę Emerald City ;> To tak specjalnie czy czysty przypadek? :D
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że jestem zaskoczona. Mnie, podobnie jak Dorothy, wydawało się, że po przekroczeniu bram, może nie czeka na nią sielanka, ale jednak będzie bezpieczna. A tutaj, bach!, małpy, w dodatku w jej własnym pokoju. Jakie to szczęście, że dzielni mężczyźni są gotowi oddać za nią życie! XD Widzę, że Jack ma godnego konkurenta, który, w przeciwieństwie do niego, wcale nie ukrywa, że Dorothy jest obiektem jego zainteresowania ;> A wiadomo, za mundurem panny sznurem. W ogóle cieszę się, że zaczyna się pojawiać ktoś nowy, bo to, jak już od razu widać, dużo wnosi w znajomości, które Dorothy nawiązała wcześniej. No bo kto by pomyślał, że Jack może być o nią zazdrosny, no nie? :P
Cóż, Czarnoksiężnika nie ma, ale mam nadzieję, że i tak w następnym rozdziale się coś zacznie wyjaśniać :)
Z niecierpliwością czekam na kolejny i pozdrawiam! :*
Jak najbardziej specjalnie xd musiało być zielono;)
UsuńA no właśnie! Wszyscy tak myśleli, ale w końcu Emerald City cały czas obawia się Czarownicy z Zachodu, więc przy okazji chciałam to tutaj też pokazać;) haha, chciałam wreszcie wprowadzić kogoś nowego, kto trochę namieszałby w relacji Dorothy z Jackiem i myślę, że Christian był do tego odpowiednią osobą ;> Jack chyba sam się nie podejrzewał, że mógłby być o Dorothy zazdrosny, a tu taka niespodzianka! Ale trzeba mu przyznać, że to Christian pierwszy rzucił złośliwą uwagą, Jack tylko mu odpowiedział XD
No nie ma, w następnym też nie będzie, i chyba jeszcze za wiele się nie wyjaśni, ale od osiemnastki to już same zaskoczenia, mam nadzieję! ;P
Całuję! ;*
Chyba nie wykaże się zbytnią oryginalnością, jeśli napisze, że myślałam, iż Emerald City będzie dla Dorothy bezpieczne.Nic z tego. Czarownica z Zachodu nawet tu nie daje jej spokoju, a przecież Dee sądziła, że pozbyła się już swojego wroga, a tu okazuje się, że ma kolejnego ( i podejrzewam, że nie ostatniego ) z armią latających małp. Dobrze, że Jack do niej przybiegł i nie była sama. Cieszę się, że już są w mieście, choć dopiero teraz Dorothy będzie miała niespodzianki.
OdpowiedzUsuńNo, Anabelle mnie irytuje, tyle w tym temacie. A co to, Dee uzyskała nowego adoratora? Christian jest świetny! I złośliwy dla Jacka xDDD
Pozdrawiam<3
Haha... I słusznie podejrzewasz, że nie ostatniego XD ale spokojnie, po tym ataku Dorothy będzie mogła trochę odetchnąć, bo głównie czekają ją kolejne szoki psychiczne ;> i rzeczywiście, niespodzianek, mam nadzieję, trochę będzie.
UsuńNo ba, ktoś musiał Jackowi trochę podkopać pewność siebie^^ ale tylko trochę, Christian powinien pojawić się szerzej dużo później;]
Całuję!
haha, właściwie to się zdziwiłam, że tak szybko doszli do pałacu, wydawało mi się, ze już do tego nie dopuścisz (akurat to,że zostaną wpuszczeni bez większych problemów, przewidywałam xD). no ale szybko przyszło co do czego - i pojawiły się małpy.aż dziw, że nie rozwaliły tego łózka. Podobała mi się też konfrontacja między JAckiem a tym żołnierzykiem - po tym wyrażnie było widać, że Jackowi też nasza Dorothy nie ejsr obojętna. Ciekawe, które pierwsze się do tego przyzna, wg mnie chyba potrzebna jest jakaś pomoc z zewnątrz,żeby coś z tego wynikło, bo zarówno J, jak i D są mistrzami w ukrywaniu swoich uczuć nawet przed samymi sobą... ciężkie to jest, seriously. Myślę,że tak szybko się Dorothy nie uwolni od Oz, o ile w ogóle; chciałabym żeby koniec konców postanowiła zostać w tej krainie i mieć z Jackiem gromadkę małych dzieciaczków xD ok, tutaj może trochę wyobraźnia mnie poniosła, ale nie widze jej w NY po tym wszystkimxD chciałabym też dowiedzieć się, czemu JAckowi tak zależało na wejściu do stolicy. Z niecierpliwością czekam na cd, coś czuję, ze jeszcze czarnoksiężnika nie poznamy, ale Lew wydaje się być dobrą alternatywą. zapraszam na moje blogi zapiski-condawiramurs i odnalezcprzeznaczenie:)
OdpowiedzUsuńDo pałacu dostać się musieli, bo to tylko teoretycznie koniec drogi, tak naprawdę wizyta tam da Dorothy powód do kolejnej podróży, jak w oryginalnym Czarnoksiężniku z krainy Oz;) pewnie by rozwaliły w końcu, gdyby nie nadeszła odsiecz. A co do Jacka... Odezwał się tak chyba głównie z powodu męskiej dumy, chociaż na pewno nie podoba mu się, że Christian interesuje się Dorothy, nawet jeśli sam jeszcze nie chce zrozumieć, czemu^^ Rzeczywiście z przyznaniem się do swoich uczuć nie będzie prosto, ale pewnie jednak pierwszy będzie Jack;) szybko na pewno się nie uwolni, ale czy zostanie... Tego nie zdradzę;)
UsuńNo nie, w następnym Czarnoksiężnika jeszcze nie będzie, za to w jeszcze kolejnym, jak najbardziej;]
Całuję!