31 maja 2014

15. Dorothy i latające małpy

Pod koniec następnego dnia dotarliśmy do oazy otaczającej Emerald City.
Jak wszystko w Oz, tak i ten krajobraz zaczął się nagle, równie nagle urywając pustynię, przez którą do tej pory kroczyliśmy. Właściwie powinnam się już do tego przyzwyczaić, jakoś jednak nie byłam w stanie. Zwłaszcza że Annabelle uraczyła mnie informacją, że ta akurat formacja nie była dziełem natury.
– Czarnoksiężnik stworzył tę oazę po tym, jak stworzył Oz – oznajmiła rozmarzonym głosem, zadzierając głowę, by spojrzeć na dźgające niebo nad nami zielone wierzchołki drzew. – Jest magiczna.
Wywróciłam oczami. Nic dziwnego, w końcu jaka inna dżungla mogłaby wyrastać prosto z piasków pustyni?
Serio. Dżungla.
Oaza, o której obydwoje ciągle mi wspominali, tak naprawdę bowiem wcale nie przypominała oazy. Rozciągała się przed nami szczelna ściana wiecznie zielonego lasu tropikalnego, który po prostu nie mógł rosnąć w takich warunkach. To było fizycznie niemożliwe, a jednak właśnie do niego wkraczałam, a moim oczom z każdym krokiem na poły zarośniętą drogą wyłożoną kostką ukazywały się kolejne szczegóły: wielkie, rozłożyste krzewy, zwisające z górnych partii lasu liany, ogromne rośliny, których nigdy wcześniej nie widziałam. Słyszałam także krzyki mieszkających tam ptaków, momentami zaś między gałęziami udawało mi się dostrzec któregoś z nich.
Powietrze też było tu inne. Jeszcze kilka godzin wcześniej moje gardło wysychało, gdy szliśmy przez pustynię, słońce paliło nas niemiłosiernie, wszystko jednak zmieniło się po wejściu do oazy. Bynajmniej nie oddychało nam się jednak lepiej, bo wilgotność w powietrzu stała się z kolei za duża, aż Annabelle zaczęły kręcić się włosy. Poza tym natychmiast zaczęły na nas polować tutejsze owady, dużo większe niż komary, zapamiętane przeze mnie z Kansas.
Brukowana kostką droga była wprawdzie widoczna, ale równocześnie dużo bardziej zarośnięta niż w puszczy; najwidoczniej ta magicznie ożywiona natura z całych sił walczyła z innym zaklęciem, by odebrać nawet ten ostatni dowód istnienia głębiej jakiejś cywilizacji. Wydawało mi się skrajnie nieprawdopodobne, żeby w takiej okolicy mogło znajdować się jakiekolwiek miasto, nie mówiąc już o stolicy Oz i miejscu, które zamieszkiwał Czarnoksiężnik – Jack prowadził nas jednak z taką pewnością siebie, jakby był tam nie po raz pierwszy i doskonale wiedział, co zastanie po drodze.
Z trudem przedzieraliśmy się przez zarośniętą roślinami drogę, gdy już weszliśmy głębiej w dżunglę, a pustynia zniknęła nam z oczu tak, jakby nigdy jej nie było – w końcu w obecnych warunkach, praktycznie tropikalnych, ciężko było mi uwierzyć, że jeszcze kilka godzin wcześniej przedzieraliśmy się przez suchą, niegościnną pustynię. A ta wyrosła na niej w formie lasu tropikalnego oaza nadal nie mieściła mi się w głowie.
To było kompletnie niedorzeczne, więc oczywiście musiało mieć miejsce w Oz. Jakżeby inaczej.
Na noc rozbiliśmy obóz, a rankiem następnego dnia podjęliśmy wędrówkę, nie napotykając po drodze żadnych przeszkód w postaci krwiożerczych zwierząt ani innych potworów. Chociaż nadal z trudem przychodziło mi zaśnięcie, musiałam przyznać, że z ulgą powitałam możliwość nieoglądania się cały czas przez ramię, czy aby Czarownica nie czyhała na nas ze swoją kolejną pułapką.
Dobrze było mieć trochę spokoju i swobody, zwłaszcza że zbliżaliśmy się do celu naszej podróży i coraz bardziej zaczynałam się denerwować, co będzie potem.
Jack i Annabelle mogli sądzić, że Czarnoksiężnik chętnie mi pomoże, ja jednak miałam wątpliwości. Dlaczego ktoś mieszkający w takim miejscu i pełniący taką funkcję miałby pomagać komuś tak nieznaczącemu jak ja? Byłam realistką. Co takiego mogłam zaoferować Czarnoksiężnikowi w zamian?
Z drugiej strony… Jack miał przecież palec Czarownicy wraz z jej sygnetem. Może to miało wystarczyć?
Przedzieraliśmy się przez dżunglę przez kolejne przedpołudnie, aż w końcu zaczęłam jej mieć dość równie mocno, co poprzednio pustyni. I pomyśleć, że jeszcze kilka dni wcześniej narzekałam na normalne łąki i pola! Chyba musiałam być nienormalna. Moje szpilki absolutnie nie nadawały się do takiej wędrówki i jedyną pociechą był fakt, że o ile na wysokości naszych ramion i głów gałęzie i liany rosły gęsto, o tyle brukowana droga, choć wyraźnie zwężona przez wdzierające się na nią podszycie, pozostawała jednak dobrym oparciem dla nóg. To było kompletnie idiotyczne, że stolica Oz znajdowała się w miejscu tak trudno dostępnym.
– Jakim cudem do Emerald City docierają jakiekolwiek karawany? – zapytałam nieco zasapana, gdy po raz kolejny musieliśmy się zatrzymać, by Jack mógł przedrzeć nam swoją maczetą dalszą drogę. – Przecież ta droga jest kompletnie nieprzejezdna!
Pełnym irytacji gestem odgoniłam się od kolejnego olbrzymiego moskita, który usiłował mnie zjeść, po czym zaczęłam się wachlować dłonią. W dżungli było gorąco, duszno i wilgotno. Również to ostatnie czułam bardzo wyraźnie – w końcu całe plecy sukienki miałam już mokre od potu, z czym nie czułam się zbyt komfortowo.
– Kiedyś była – odpowiedział Jack, robiąc zamach, by przeciąć kolejne pnącze. Z niechęcią na niego spojrzałam, zastanawiając się, jakim cudem w takich warunkach mógł wyglądać tak dobrze. A jednak dobrego wyglądu Jacka nie mąciła nawet mokra od potu czupryna. Różnica polegała chyba na tym, że ja byłam dziewczyną typowo miastową i ani ze swoim zachowaniem, ani z wyglądem nie pasowałam do tego miejsca. Jack natomiast czuł się tu jak w domu. Nawet Annabelle musiała wyglądać lepiej ode mnie, bo pokręcone od wilgoci włosy dodawały jej uroku. – Jeszcze do niedawna ta droga wyglądała całkiem inaczej. Szło tędy sporo karawan, dopóki Czarownica z Zachodu nie zaczęła napadać na kupców i różnych przypadkowych podróżnych. Chciała oczywiście odciąć Emerald City od reszty Oz, żeby łatwiej złamać Czarnoksiężnika i zdobyć miasto, i to częściowo jej się udało. Odkąd jej ataki się nasiliły, drogą idzie znacznie mniej osób i przez to trochę zarosła.
Krytycznie spojrzałam na jego maczetę, która z trudem radziła sobie z cięciem lian. Trochę? To ciekawe, jak według niego wyglądałoby bardzo? Gdyby drogi całkiem nie było widać spod korzeni drzew?
– I co, ona tak samodzielnie polowała na tych wszystkich kupców? Musiała mieć sporo roboty – prychnęłam, wstając z ziemi, gdy dalsza droga wreszcie stanęła przed nami otworem. Annabelle zaśmiała się krótko.
– No coś ty, Dorothy, to nie Czarownica ze Wschodu, tylko z Zachodu – powiedziała takim tonem, jakby to było oczywiste. Wzruszyłam ramionami.
– Nie widzę różnicy.
– A powinnaś – odparła, wymijając mnie, by dobić do idącego przodem Jacka. – Bo w końcu Czarownica z Zachodu ma całą armię latających małp, którymi może się wysługiwać.
Mówiąc to, zostawiła mnie w tyle i dogoniła Jacka, po czym uczepiła się jego ramienia; oderwanie się ode mnie przyszło jej bez trudu, bo zatrzymałam się w pół kroku, niedowierzając słowom Annabelle. Myślałam przecież, że latające małpy to tylko bajka.
Z drugiej strony, powinnam się już chyba dawno przyzwyczaić, że w Oz większość rzeczy nie była bajkami. Strach na Wróble, na przykład, Kalidachy, czarownice, Czarnoksiężnik i Emerald City, podobnie jak magiczne burze piaskowe, magiczne dżungle i magiczne pola maków. Dlaczego więc niby latające małpy nie miałyby być prawdziwe?
Wzdrygnęłam się na tę myśl i oderwałam wreszcie nogi od podłoża, w kilku susach doganiając Jacka i Annabelle. Ponieważ jednak cicho o czymś ze sobą rozmawiali, postanowiłam im nie przeszkadzać; zamiast tego utrzymałam dystans kilku kroków od nich i w takiej odległości pozostałam, tak na wszelki wypadek. Przy okazji próbowałam sobie wmawiać, że wcale mnie nie obchodziło, o czym rozmawiali i dlaczego szli tak blisko siebie. Chociaż coraz gorzej mi to wychodziło, nadal jeszcze trzymałam się w kupie.
Zajęłam więc myśli czymś innym i zaczęłam zastanawiać się, jak to będzie, gdy już dotrzemy do miasta. Cały mój pobyt w Oz był tak intensywny, że zupełnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak będę żyła, gdy już wrócę do swojego świata. Wrócę do pracy w Nowym Jorku? Płacenia czynszu i zakupów w supermarkecie na dole? Wizyt w Lawrence u ciotki? Plotek z Emily? Prawdę mówiąc, kompletnie nie wiedziałam, jak powinnam to zrobić. Odczuwałam wręcz lekki niepokój za każdym razem, gdy o tym myślałam.
Zatrzymałam się gwałtownie, gdy usłyszałam za sobą coś dziwnego, jakby szelest między krzewami po lewej stronie drogi, gdzieś za mną. Rozejrzałam się uważnie dookoła, niczego jednak nie dostrzegłam, co powitałabym wzruszeniem ramion i stwierdzeniem, że najwyraźniej miałam paranoję, gdyby nie pamięć o podobnym zdarzeniu, jakiś czas wcześniej, gdy w polu kukurydzy tak samo wypatrywałam ożywionego Stracha na Wróble. Przynajmniej tyle zdążyło mnie nauczyć Oz – żeby nie lekceważyć żadnego zagrożenia ani przeczucia.
– Dorothy, co się dzieje? – Dobiegł mnie z przodu nieco zniecierpliwiony głos Jacka. Odwróciłam się do nich, w jednej chwili porzucając nasłuchiwanie.
– Nic, już idę – mruknęłam, po czym ruszyłam przed siebie, uznając, że najwidoczniej jednak miałam omamy. Jack i Annabelle natychmiast powrócili do przerwanej rozmowy, więc nie bardzo mogłam ich nawet zapytać, czy coś mogło być na rzeczy.
Wkrótce potem musieliśmy zrobić kolejny przymusowy postój, a Jack znowu wyjął swój majcher i zaczął nim obcinać pnącza zasłaniające nam dalszą drogę. Annabelle z westchnieniem usiadła na ziemi, nie przejmując się stanem swoich spodni, ja natomiast ponownie uważnie rozglądałam się wokół siebie. Zielarka tymczasem próbowała dojść do ładu ze swoimi włosami.
– Nienawidzę, gdy tak im się robi – mruknęła, wskazując na powstałe pod wpływem wilgoci sprężynki. – Daleko jeszcze do tego Emerald City?!
– Przed nocą powinniśmy być na miejscu – odparł Jack, co wlało mi w serce trochę otuchy. Jeszcze parę godzin i wrócę do domu!
– Daj spokój, wyglądasz bardzo dobrze – zaprotestowałam automatycznie, na co Annabelle oczywiście zaczęła się krygować i wypytywać mnie, co dokładnie miałam na myśli i co mi się w niej podobało.
Zanim zdążyłam na dobre ugryźć się na przyszłość w język i pożałować, że powiedziałam cokolwiek, moją uwagę znowu odciągnął ten szelest, wyraźniejszy jeszcze niż poprzednim razem. Spojrzałam za siebie, w dżunglę, marszcząc brwi. Nie ma siły, coś tam musiało być. Przecież nie szeleściło tak samo z siebie!
Z drugiej strony… zwierzęta, ptaki, węże… To mogło być cokolwiek… Może tylko moja paranoja ostatnio się wzmogła?
– Dorothy? – Ostry głos Jacka wdarł się w moje zamyślenie, gdy porzucił na chwilę pracę nad usprawnieniem dalszej drogi i podszedł bliżej mnie. Obejrzałam się na niego z roztargnieniem. – Co tam jest?
– Nic. – Wzruszyłam ramionami. – To mój pierwszy raz w dżungli, płoszy mnie byle co. Pewnie jakieś zwierzęta.
Po jego minie poznałam, że mimo wszystko wziął moje omamy bardzo poważnie, następnie zaś potwierdziły to jego czyny – Jack bowiem, zamiast machnąć ręką na moją paranoję, minął mnie i cofnął się nieco drogą, rozglądając się uważnie dookoła. Poruszał się przy tym bezszelestnie, co tym bardziej mnie zaniepokoiło.
Wstrzymałam oddech, a kątem oka dostrzegłam, że Annabelle też zamarła i w końcu przestała narzekać na swoją fryzurę. Niby nie sądziłam, żeby Jack miał tam cokolwiek znaleźć, ale jego zachowanie jednak było bardzo ostrożne. Wpatrywałam się w niego uważnie, gdy zagłębił się w gąszcz najpierw po lewej, a potem po prawej stronie drogi, za każdym razem jednak wychodził z pustymi rękami. Mimo wszystko, o dziwo, nawet nie miał do mnie pretensji.
– Nic tam nie ma – mruknął tylko, chwytając mocniej swój majcher i wracając do rozcinania stojącego nam na drodze gąszczu. Westchnęłam.
– Przecież mówiłam.
– Wyluzuj trochę, Dorothy – prychnęła Annabelle, podnosząc się z ziemi. – Straszysz ludzi.
Wywróciłam oczami, nie odpowiedziałam jednak. Może faktycznie przesadzałam, może byłam po prostu zbyt zdenerwowana? Może niepotrzebnie się niepokoiłam, a tak naprawdę nie było czym się przejmować teraz, gdy Czarownica ze Wschodu nie żyła?
Gdy przejście dalej wreszcie stanęło otworem, odwróciłam się przodem do Jacka i ruszyłam przed siebie, obiecując sobie, że więcej nie zrobię z siebie takiej idiotki. Właśnie wtedy jednak Jack, nadal stojący do mnie przodem, rozszerzył w zdumieniu oczy, wpatrując się w coś za moimi plecami, po czym krzyknął:
– Dorothy, padnij…!
W tej samej chwili usłyszałam za sobą zbliżający się cały czas, dziwnie znajomy dźwięk – przysięgłabym, że był to łopot skrzydeł – a potem bez namysłu usłuchałam polecenia Jacka i padłam na ziemię, po drodze czując jeszcze tuż przy skórze świst powietrza, jakby coś w ostatniej chwili o włos mnie minęło.
Potem wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Spojrzałam przed siebie i ujrzałam coś dziwnego – coś latającego na dużych, błoniastych skrzydłach, o czworgu owłosionych kończynach zakończonych ostrymi pazurami – co zapikowało w dół, mijając mnie w ostatniej chwili, po czym, zanim którekolwiek z nas zdążyło zareagować, w szponiaste łapy chwyciło ramię Annabelle i podniosło ją do góry.
Annabelle wrzasnęła i spróbowała się wyrwać, zwierzę jednak trzymało ją mocno i nie puściło nawet wtedy, gdy Jack podbiegł bliżej i w ostatniej chwili chwycił ją za stopę, próbując ściągnąć na ziemię. Zerwałam się na równe nogi i rzuciłam na pomoc, zanim jednak dotarłam na miejsce, było już za późno. Zwierzę wraz ze swoim łupem walnęło skrzydłami i wzniosło się wyżej, poza zasięg naszych ramion, po czym płynnie odleciało drogą w stronę Emerald City, po chwili znikając w dżungli po lewej stronie trasy.
– Co to było?! – krzyknęłam, nie będąc w stanie oderwać nóg od podłoża. Jack zaklął okropnie, chwycił swój majcher i obejrzał się na mnie niecierpliwie.
– Jeszcze się pytasz?! Latająca małpa, Dorothy, to właśnie to było! A teraz przestań się gapić i chodź za mną, musimy ją dogonić…!
Chwycił mnie za zdrową rękę i pociągnął za sobą, gdy sama nadal, kompletnie oszołomiona, nie byłam w stanie zrobić żadnego sensownego ruchu. No dobrze, może i byłam już w stanie przyjąć, że latające małpy faktycznie istniały, ale żeby tak od razu natykać się na jedną z nich?! To było po prostu nieprzyzwoite z ich strony!
Jack puścił mnie, gdy z brukowanej kostką drogi wbiegliśmy prosto w dżunglę. Nic dziwnego, skoro potrzebował obydwu rąk, żeby torować sobie dalszą drogę. Gdzieś przed sobą słyszeliśmy wrzaski Annabelle, stąd wiedzieliśmy mniej więcej, w którą stronę się kierować. Gałęzie uderzały mnie w twarz, kilka razy potknęłam się o coś wystającego w poszyciu, wpatrzona hipnotycznie w plecy Jacka przede mną, tylko z tym jednym zdaniem w głowie, już nawet niedotyczącym ratowania Annabelle, a po prostu – żeby się nie zgubić. Nie odłączyć od niego i nie zgubić, bo byłam pewna, że wtedy mogłabym krążyć po tej dżungli do śmierci.
– Annabelle! – wydarł się Jack, gdy krzyk zielarki na chwilę umilkł. Zatrzymał się gwałtownie, oczekując odpowiedzi, i o mało na niego nie wpadłam, za późno się zorientowałam. Odrzuciłam włosy ze spoconego czoła – poza drogą, w samej dżungli, było jeszcze bardziej gorąco, zwłaszcza po forsownym biegu – i wykorzystałam tę chwilę na uspokojenie oddechu, bo aż tak dobrej kondycji nigdy nie miałam. Rozejrzałam się dookoła, ze wszystkich stron jednak otaczała nas bujna zieloność dżungli, przez którą niewiele było widać.
A już na pewno nie było widać Annabelle.
Wobec tego spojrzałam w górę; gdzieś nad naszymi głowami gąszcz się przerzedzał i pomiędzy licznymi pniami drzew z pewnością zdołałaby przelecieć latająca małpa wraz ze swoim łupem. Może więc śladów trzeba było szukać właśnie tam?
– Annabelle, gdzie jesteś?! – wydarł się znowu Jack, a w jego głosie wyraźnie usłyszałam niepokój. W następnej chwili gdzieś mniej więcej po naszej lewej stronie, z kierunku chyba południowo–wschodniego, dobiegło nas rozpaczliwe, niewyraźne wołanie. Wydawało mi się jednak, że rozpoznawałam imię Jacka.
Później dobiegł nas szelest krzaków w tamtej stronie, i na więcej śladów Jack już nie czekał, natychmiast podjął pościg. Pobiegłam za nim; kluczyliśmy między drzewami, przeciskaliśmy się pomiędzy gałęziami rozłożystych krzewów, aż w końcu krzyk Annabelle dotarł do nas z bliska.
– Jack, jestem tutaj! – Oboje zadarliśmy głowy, spoglądając w górę. Annabelle wisiała na jednym z niewielu wyżej położonych konarów drzew i wyglądało na to, że nic się jej nie stało, poza rozczochranymi włosami oczywiście i niewielkim zadrapaniem na policzku. – To zwierzę… mnie tu przytargało i mnie zostawiło…
Myślałam, że jakoś udało jej się uwolnić, albo więc Annabelle była zbyt skromna, albo działo się tutaj coś, czego nie rozumiałam. Jack chyba też o tym pomyślał, bo wykrzyknął w górę:
– Zostawiło cię? Jesteś pewna?!
– Tak, Jack, jestem pewna! – wydarła się Annabelle w odpowiedzi, kurczowo chwytając się gałęzi, na której na wpół siedziała, a na wpół wisiała. – Doleciało tu ze mną, a potem mnie wypuściło. Możecie teraz pomóc mi zejść?!
Jack odwrócił się do mnie z niepokojem wypisanym na twarzy. Wyjątkowo nie był tak spokojny, za jakiego zwykle chciał uchodzić.
– To pułapka – orzekł, nie podnosząc jednak głosu. – Latająca małpa próbowała złapać ciebie, Dorothy, nie Annabelle. Specjalnie nas tutaj zwabiła… Padnij na ziemię, Dorothy!
Nauczona przykrym doświadczeniem, od razu zrobiłam, co mi kazał, nie kwestionując jego słów. Nic wprawdzie się na mnie nie rzuciło, postanowiłam jednak na wszelki wypadek nie wstawać, chociaż poszycie w dżungli to nie łąka, na której można sobie wygodnie leżeć. Podczołgałam się bliżej drzewa, na którym zawieszona była Annabelle, po czym podniosłam się do pozycji siedzącej, chroniąc plecy oparciem ich o pień, i rozejrzałam się dookoła.
Jack powoli wycofywał się w stronę drzewa, nie spuszczając wzroku z dżungli dookoła siebie, zauważyłam też, że w ręce trzymał już w pogotowiu rewolwer. Oczywiście mój sztylet jak zawsze został w bagażach, które porzuciliśmy przy drodze – mogłabym w końcu zdobyć gdzieś jakieś spodnie, żeby móc go sobie przyczepić do pasa – znowu czułam się więc idiotycznie bezbronna, co tylko tym bardziej mnie zdenerwowało. Jack pewnie też o tym pomyślał, bo kiedy w końcu, podobnie jak i ja, cofnął się do drzewa, chroniąc przy nim plecy, sięgnął po swój nóż i rzucił go na ziemię obok mnie.
– Trzymaj – mruknął, raz jeszcze rozglądając się dookoła. – Muszę jakoś pomóc Annabelle.
– Ale sam mówiłeś…
– Nawet jeśli to pułapka, musimy ją ściągnąć, nie? – przerwał mi bezceremonialnie. – Po prostu go weź i uważaj. Zaraz wracam.
Nie miałam do niego pretensji, zwłaszcza że od dawna uważałam, że nie potrzebowałam jego pomocy, żeby się obronić. Z drzewa też na pewno zlazłabym sama, nie byłam Annabelle. Chwyciłam więc nóż i powoli zaczęłam się podnosić, nadal z plecami opartymi o pień drzewa, kątem oka zezując na Jacka, który właśnie niczym, nie przymierzając, małpa, zaczynał wspinać się do Annabelle na drzewo. Ciekawe, zamierzał ją stamtąd ściągnąć jak kociaka, czy co?
– Anne, chwyć mnie za rękę! – Usłyszałam po chwili jego głos. – Pomogę ci zejść, ale musisz się mnie złapać…
Właśnie w tamtej chwili zaszeleściły krzewy i paprocie po mojej prawej ręce, za plecami Jacka, po czym wystrzeliło z nich to coś, co wcześniej zaatakowało nas na ścieżce.
Tym razem mogłam to sobie obejrzeć z bliska i kiedy już otworzyłam usta, żeby ostrzec Jacka, przez sekundę nie mogłam wydobyć z siebie żadnego głosu, po prostu się w to wpatrując. To rzeczywiście była małpa albo jakaś jej potworna karykatura. Miała ciemnoszare futro, z pleców wyrastały jej wielkie, skórzaste skrzydła, a palce wszystkich czterech kończyn zakończone były ostrymi pazurami; cała postać, po wyprostowaniu, mogła być może mojego wzrostu. Nie to jednak było w niej najgorsze; najgorsza była twarz, ciemna jak u normalnej małpy, z wyszczerzonymi w okropnym grymasie, ostro zakończonymi zębami i o rozumnym spojrzeniu jarzących się w cieniu drzew, czerwonych oczu.
– Jack, za tobą! – wydarłam się wreszcie, kiedy zdołałam wydobyć z siebie jakiś dźwięk. Jack nie wahał się, w przeciwieństwie do mnie, ani sekundy; momentalnie zeskoczył na ziemię, odwrócił się i wpakował w latającego potwora sześć kul, opróżniając tym samym magazynek.
Latająca małpa skrzeknęła raz przeraźliwie, po czym straciła impet i z hukiem zwaliła się na ziemię. Przez chwilę jeszcze ruszała się konwulsyjnie, nie dane mi było jednak zobaczyć, czy ostatecznie zginęła, bo w tej samej chwili zaatakowały nas dwie kolejne.
Jack miał rację, to była pułapka. Kolejne skrzydlate stworzenie wypadło z krzaków prosto na Jacka, zaskakując go z boku i powalając na ziemię, a kiedy zobaczyłam ten atak, odruchowo rozejrzałam się dookoła, by w ostatniej chwili dostrzec lecącą na mnie z drugiej strony trzecią małpę. Uchyliłam się, chowając za drzewo z drugiej strony, a stworzenie przeleciało obok mnie z łopotem skrzydeł; szpony jednej z jego przednich łap zadrasnęły mi jednak ramię. Poczułam palący ból i krew spływającą po skórze, ponieważ jednak była to znowu lewa ręka, ta, którą dalej miałam w temblaku, nie przejęłam się tym za bardzo, bo w prawej nadal trzymałam mocno nóż Jacka.
Odwróciłam się przodem do atakującej mnie małpy, która właśnie zawracała, by ponownie ku mnie podlecieć; kątem oka próbowałam dostrzec, co działo się z Jackiem po drugiej stronie drzewa, przez gęsto rosnące wokół nas krzewy i paprocie nie widziałam jednak za wiele, słyszałam tylko kolejne skrzeki małpy. Poza tym bardziej musiałam skupić się na tej, która atakowała mnie, zwłaszcza że ponownie leciała wprost na mnie.
Planowałam zrobić kolejny unik, w połowie ruchu zmieniłam jednak zdanie i postanowiłam zaatakować. Chlasnęłam nożem trochę na oślep, gdy małpa znalazła się tuż przy mnie, nie udało mi się jednak jej dosięgnąć, bo w ostatniej chwili załopotała skrzydłami i odsunęła się na bezpieczną odległość, po czym syknęła na mnie i wyciągnęła po mnie szponiaste łapy. Wobec tego chlasnęłam po tych łapach i tym razem już ją trafiłam, cięłam wprawdzie niezbyt głęboko, ale do krwi. Małpa szarpnęła się i niespodziewanie walnęła mnie skrzydłem, aż wrzasnęłam i straciłam równowagę.
Poczułam jej szpony na mojej kostce, więc wrzasnęłam jeszcze raz, kopniakiem próbując się oswobodzić, ale zyskałam tylko tyle, że stworzenie mocniej zacisnęło łapę. Machnęło skrzydłami i wzniosło się do góry, wlokąc mnie za sobą, w panice pochyliłam się więc do przodu, żeby jeszcze raz ciachnąć nożem tę łapę, bo inaczej groziło mi, że zaraz zawisnę za tę nogę w powietrzu, ale małpa szarpnęła mną całą, podnosząc mnie do góry, i nóż wyleciał mi z ręki, gdy plecami ponownie obiłam się o ziemię.
Złapałam za jakiś krzak i ponownie wierzgnęłam, tym razem wolną stopą trafiając w jakąś część stworzenia. A w następnej chwili małpa niespodziewanie zwaliła się na ziemię, gdy Jack skoczył jej na plecy, po czym jednym płynnym ruchem z pomocą swojego wielkiego majchera odciął jej głowę.
Oczy i usta małpy pozostały otwarte, nic więc dziwnego, że jej krwistoczerwone oczy i ostre zęby wywołały we mnie dreszcz niepokoju nawet już wtedy, gdy Jack rzucił głowę na ziemię. Podniósł potem nóż i mi go podał.
– Wszystko w porządku? – zapytał spokojnie, jakby wcale nie zabił przed chwilą trzech latających małp, bo ta druga, która rzuciła się na nas równocześnie z trzecią, również leżała na ziemi w kałuży krwi. – Zraniła cię, tak? Zawiążemy to prowizorycznie, gdy ściągnę Anne, ale z normalnym opatrunkiem musisz poczekać do Emerald City. To nie powinno już być daleko.
Niepokój nie opuszczał mnie przez cały czas, gdy Jack pomagał zejść na ziemię Annabelle, która wisiała na gałęzi przez całą naszą walkę. Trzymałam w dłoni ten poplamiony krwią małp nóż i nadaremnie próbowałam się uspokoić. Nie chodziło już o adrenalinę, nie chodziło o to, jak łatwo z każdym kolejnym wydarzeniem tu, w Oz, przychodziło mi przyzwyczajanie się do krzywdzenia innych, nie chodziło wreszcie o to, że nawet tak blisko Emerald City coś ciągle mogło nam się stać. Nie, chodziło o coś zupełnie innego.
– Jack, te małpy wyraźnie chciały dopaść mnie – powiedziałam w końcu, gdy obydwoje z Annabelle zeszli na ziemię, a zielarka zajęła się moim zadrapaniem na ręce. – Nie wiesz może, dlaczego?
Sama miałam jeden pomysł i był kompletnie niedorzeczny. Bo przecież nawet jeśli Czarownica z Zachodu chciała zdobyć cały klucz, nie mogła wiedzieć, że miałam jedną połówkę, prawda?
– Małpy działają na polecenie Czarownicy z Zachodu – odpowiedział Jack, odbierając mi nóż i czyszcząc ostrze z krwi. Odgarnął z czoła opadające mu na oczy włosy; jego wyraz twarzy, w przeciwieństwie do mojego, nie zdradzał najmniejszego nawet zaniepokojenia. – Wieści w Oz rozchodzą się szybko, Dorothy, nawet bez waszej telewizji i Internetu. Nawet jeśli Czarownica nie usłyszała jeszcze, że pozbawiłaś głowy jej koleżankę ze Wschodu, to na pewno usłyszała, że jesteś w Oz. A stąd łatwo już domyśleć się, że pójdziesz do Emerald City.
Boże, jak ja nienawidziłam tego mojego imienia i nazwiska! Przecież gdybym nazywała się inaczej, nie wywołałabym nawet odrobiny tego zamieszania!
Z drugiej strony, wtedy Jack nie zdecydowałby się eskortować mnie do Emerald City i pewnie zginęłabym jeszcze w kraju Manczkinów albo, maksymalnie, w puszczy. Więc może mimo wszystko moje nazwisko również w czymś mi pomogło…
Jack rozejrzał się, szukając drogi powrotnej do ścieżki, po czym wybrał kierunek zaledwie po kilku sekundach namysłu. Najwyraźniej był dobrym tropicielem. Annabelle poszła za nim bez słowa, ja jednak nie zamierzałam tak zostawić tego tematu. Przepchnęłam się obok niej i dobiłam do Jacka, chociaż Annabelle nagrodziła mnie za to pełnym irytacji syknięciem.
– Czarownica ze Wschodu była przyjaciółką Czarownicy z Zachodu, czy jak? – zapytałam o pierwsze, co przyszło mi na myśl. Za moim plecami Annabelle prychnęła z rozbawieniem.
– Oszalałaś, Dorothy? – zapytała. – One się nienawidzą! Od zawsze walczyły ze sobą o terytorium, o to, która jest najpotężniejsza, która będzie najważniejszą czarownicą w Oz. Ale zrozum, jeśli ktoś zabija jedną z nich, zwłaszcza jeśli nazywa się Dorothy Gale, to oczy całej reszty zwracają się na ciebie. I żadna już nie odpuści, bo wszystkie będą widziały w tobie zagrożenie.
Świetnie, po prostu świetnie. Czy mogło być jeszcze gorzej?!
– A co z Czarownicą z Północy i z Południa?
– Nimi się nie przejmuj – odparł Jack, nawet się do mnie nie odwracając. – Czarownica z Północy od pewnego czasu współpracuje z Czarnoksiężnikiem. Nie zrobi ci krzywdy. Nie jest najmilszą istotą pod słońcem, ale nie ma złych zamiarów. A Czarownicy z Południa nikt nie widział od, sam nie wiem, już ponad dziesięć lat, i w zasadzie nie wiadomo, co się z nią stało. Więc jedyną, która ci zagraża, jest Czarownica z Zachodu.
To proste stwierdzenie sprawiło, że rozejrzałam się jednak dookoła z lekkim przestrachem, jakby spodziewając się kolejnych latających małp. Jedynymi małpami były jednak te martwe, które za sobą zostawiliśmy.
– Dzięki, że po mnie przyszliście – dodała Annabelle po chwili ciszy, jakby dopiero w tamtej chwili sobie o tym przypomniała. – Równie dobrze mogliście mnie zostawić…
– Daj spokój, Anne – przerwał jej szorstko Jack. – Nie mam wielu sojuszników i każdy nam się przyda. Znamy się tyle lat, że to oczywiste. Nie mógłbym cię zostawić.
Po tych słowach żadne z nas już się nie odezwało i w ciszy wróciliśmy na drogę. Nasze bagaże nadal tam były, co dla mnie, przyzwyczajonej do dżungli Nowego Jorku, było zaskakujące, biorąc jednak pod uwagę tutejszy ruch, w zasadzie nie powinno mnie dziwić. Ponieważ w starciu z latającymi małpami nie ucierpiało nic oprócz mojego ramienia, mogliśmy natychmiast wyruszyć w dalszą drogę, zwłaszcza że Jack nalegał, byśmy się pospieszyli i jeszcze przed zmrokiem dotarli do Emerald City. Wyglądało na to, że po tym ataku stał się dużo ostrożniejszy i spodziewał się kolejnych, skoro chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Siłą rzeczy my też wzmogłyśmy czujność, nerwy miałam napięte jak postronki i w końcu zaczęło mnie to męczyć.
Jeśli gdzieś tam była Czarownica z Zachodu, to nam się nie ujawniła. Za to pod wieczór dotarliśmy do ogromnej polany, ciągnącej się w każdą ze stron na około tysiąc jardów, a przegrodzoną w poprzek wysokim, zwieńczonym blankami niczym garniturem zębów murem. Mur ten miał dziwny, szaro–zielonkawy kolor i dopiero po chwili zorientowałam się, że próbowano go w ten sposób upodobnić do kolorów otaczającej go dżungli. Cholerne maskowanie, jak nasze ziemskie moro.
A potem podniosłam wzrok ponad mur, na ogromne miasto, które wznosiło się za nim, i aż westchnęłam z ulgi i podziwu.
Dotarliśmy wreszcie do Emerald City.

5 komentarzy:

  1. Annabelle naprawdę mogłaby przestać z tą swoją zazdrością na każdym kroku, to się robi męczące nie tylko dla jej otoczenia, ale też wcale nie pomoże jej samej. Tym bardziej że gdyby nie Dorothy, to kto wie, czy w ogóle miałaby szansę jeszcze Jacka zobaczyć, że tak pójdę torami myśli Dorothy a propos wad i zalet jej imienia i nazwiska. ;)
    Te wszystkie opisy dżungli sprawiły, że poczułam tę duchotę. Może nie typowo dżunglową, bo w dżungli nigdy nie byłam i nie wiem, ale upał, wilgoć i duchota w środowisku miejskim są mi znane aż za dobrze, ba, za jakieś półtora miesiąca będę miała powtórkę z tych doświadczeń i wcale się z tego powodu nie cieszę. :?
    Nie mogę się doczekać następnego rozdziału, wreszcie Emerald City, a to pewnie ledwo wierzchołek góry lodowej!
    Pozdrawiam cieplutko,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No pewnie, że jej nie pomoże, tylko że Annabelle przydałby się porządny policzek, a tutaj nie bardzo ma go od kogo dostać - na Dorothy raczej w tej kwestii nie można liczyć;) ona jednak zdecydowanie nie odczuwa wdzięczności wobec Dorothy.

      Wiem, co masz na myśli i nie zazdroszczę ;( choć przynajmniej pobyt Dorothy, Jacka i Annabelle jest w dżungli tymczasowy, Twój pewnie też, więc wszyscy na pewno to jakoś wytrzymają;)

      Tak! Dokładnie! Parę kwestii w Emerald City się wyjaśni, ale to spokojnie, nie wszystko naraz ;>

      Całuję!

      Usuń
  2. Dorothy Gale ma niezły PR w tej Krainie Oz. Normalnie... sława ją wyprzedza XD Nie dosyć, że to ściąga na nią kłopoty, to jeszcze ona chyba nie rozumie tego, co się wokół niej dzieje. Ludzie dziwnie reagują, czarownice atakują, w dodatku jakieś zaklęcia obronne, dziwne klucze... Taka sława to na pewno ostatnia rzecz jakiej by sobie Dorothy życzyła. Jednak może już niedługo trochę się wyjaśni, skoro dotarli do miasta (nareszcie! :D).

    Annabelle mnie zaczęła wkurzać. Nie to, że wcześniej jakoś nie działała mi na nerwy, ale wtedy to jeszcze można było przełknąć. To zaczęło się od momentu, kiedy Dorothy zabiła Czarownicę. Annabelle strasznie czegoś Dorothy zazdrości, już wcześniej okazywała zazdrość, bo chodziło o Jacka, ale teraz chyba chodzi o coś więcej. Tylko to dla mnie straszne dziwne, no bo czego? Tego zaklęcia ochronnego czy może że to Dorothy rozprawiła się z Czarownicą. To akurat absurd, ale kto tam siedzi w głowie Anne. Amoże chodzi o to, że Annabelle twierdzi, że Dorothy ukrywa znacznie więcej, no bo skąd te wszystkie umiejętności itp. Cóż, myślę, że powinna trochę przystopować, bo przecież to ona idzie z Dorothy i Jackiem, a nie oni z nią, no i Dorothy uratowała jej życie. Cóż, może w Oz panują inne obyczaje i dla "obrońcy życia" ma się tak lekceważący i pobłażliwy stosunek... :P

    Czekam na miasto, can't wait! :D Pozdrawiam! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano ma;) i rzeczywiście, chyba największy problem Dorothy z Oz to właśnie to, że cały czas porusza się w nim po omacku, nie bardzo wiedząc, co, kto i dlaczego;) ale owszem, niedługo to się trochę zmieni, choć też tylko pozornie - tak naprawdę wyjaśnienia, jakie Dorothy uzyska w Oz, choć pomogą jej zdobyć chwilową pewność siebie i zadecydować o swoim dalszym losie, ostatecznie okażą się jednak bardzo niepełne;)

      Annabelle... Raczej nie przystopuje, dopóki sama nie zobaczy, dokąd zaprowadzą jej czyny, ale to już w sumie niedługo. To nie ten charakter, niestety, ona absolutnie nie czuje wdzięczności, bo nadal ma wrażenie, że łączy ją jakaś więź z Jackiem i Dorothy tam tylko przeszkadza. To już chyba specyfika samej Annabelle i i jej charakteru, a nie Oz w ogóle ;P

      A to już niedługo ;P całuję! ;*

      Usuń
  3. Haha, pewnie tak, tylko że głów małp nie wzięli xd widocznie na małpie mięso nie ma wielu chętnych w Emerald City ;> A Dorotki nie widziałam, a muszę obejrzeć w sumie;)

    Czy starowinka... xd

    Ależ oczywiście, że będą chcieli ich wpuścić. Pytanie, co czeka ich w środku ;>

    No cóż, to tym bardziej mi miło;) całuję!

    OdpowiedzUsuń

Layout by Elle.

Google Chrome, 1366x768. Breatherain, Pinterest.