Wystarczyło kilkanaście minut, by pustynny
krajobraz zmienił się diametralnie. Burza pojawiła się jakby znikąd, uderzając
w nas najpierw falą gorącego powietrza, a następnie także rozgrzanymi
drobinkami piasku, siekącymi niemiłosiernie skórę i wdzierającymi się dosłownie
wszędzie. Nigdy wcześniej nie przeżyłam czegoś takiego – tego przeświadczenia,
że nie zaczerpnę następnego oddechu, bo piasek ostatecznie wedrze mi się do
płuc i mnie udusi, tej niemożności odetchnięcia świeżym powietrzem, która
wprawiała mnie w lekką panikę. Chociaż zasłoniliśmy szmatami twarze, niewiele
to pomagało, bo w tym piekle, które się nad nami rozpętało, po prostu nie dało
się na dłuższą metę przeżyć.
W dodatku źle nam się szło, bo musieliśmy
zboczyć z drogi, żeby znaleźć jakieś schronienie. Zmrużonymi oczami próbowałam
obserwować krajobraz dookoła mnie, widoczność jednak w ciągu kilku minut
zmalała niemalże do zera – szliśmy na ślepo i to wcale mnie nie pocieszało.
Ledwie dostrzegałam idącą obok mnie Annabelle, której szerokie nogawki spodni
łopotały na wietrze, i prowadzącego nas Jacka, który z okutaną głową wyglądał
jak Beduin. Słońce ledwie przeświecało przez ten ogrom latającego wokół nas
piasku, zrobiło się więc nieco ciemniej. Miałam poważne wątpliwości, czy w tych
warunkach znajdziemy jakiekolwiek schronienie.
Jack musiał jednak dostrzec coś na horyzoncie,
jeszcze zanim wokół nas rozpętało się piekło, bo konsekwentnie wiódł nas w
jednym kierunku, oczywiście jeśli w obecnych warunkach można było jeszcze mówić
o kierowaniu się w konkretną stronę. Napawało mnie to odrobiną nadziei, że może
jednak nie zginiemy na tej pustyni, przywaleni toną piasku, bo śmierć przez
uduszenie wcale mi się nie widziała. Ani trochę.
– Jeszcze kawałek! – Przez huk wiatru dobiegł
nas niewyraźny głos Jacka, żadna z nas jednak, sądząc po zdezorientowanym
spojrzeniu Annabelle, nie wiedziała, co miał na myśli ani gdzie właściwie nas
prowadził. Każdy kolejny krok przychodził mi z coraz większym trudem, płuca
zaczynały boleć, podobnie jak oczy, które szczypały i łzawiły od nadmiaru piasku,
czułam też, że zgrzytał mi w zębach, nie zamierzałam się jednak poddawać. Skoro
Jack mówił, że jeszcze kawałek, to oznaczało, że należało zebrać siły i przejść
ten kawałek.
W następnej chwili wszystko urwało się tak
nagle, jak się zaczęło.
Odkaszlnęłam, po czym nabrałam w płuca nieco
wprawdzie zatęchłego, ale jednak czystego powietrza, stwierdzając równocześnie,
że huk wiatru przycichł i jakby się oddalił. Dopiero po chwili odważyłam się
otworzyć szerzej oczy, żeby stwierdzić, gdzie właściwie się znajdowaliśmy.
Byliśmy w czymś w rodzaju niewielkiej jaskini.
To ją Jack musiał wypatrzyć z daleka, gdy jeszcze uciekaliśmy przed burzą
piaskową. Wewnątrz było wprawdzie sucho, nie wilgotno, jak to spodziewałabym
się po jaskini, i nie była ona bardzo ciasna – Jack mógł spokojnie stać w niej
wyprostowany, a w końcu był wysoki – ale ciągle była to jaskinia. Na pustyni.
I sądząc po złożonych w głębi rzeczach, była
zamieszkana.
– Co to za miejsce? – Annabelle ściągnęła z
głowy chustkę i zaczęła palcami przeczesywać włosy, żeby pozbyć się z nich
piasku. Jack wzruszył ramionami.
– Może to kryjówka kogoś, kto mieszka w którejś
oazie – podsunął. – Skąd mam wiedzieć? Zobaczyłem ją z daleka i nie
zastanawiałem się, czy nie przerwiemy tu komuś odpoczynku. Nie przeżylibyśmy na
zewnątrz.
Na jego słowa obydwie zgodnie odwróciłyśmy się w
stronę wylotu jaskini. Na zewnątrz burza szalała w najlepsze, omijając jednak
naszą kryjówkę. Zawiewało wprawdzie trochę piasku pod wejście, ale wystarczyło
wejść trochę głębiej, żeby całkiem odciąć się od tego piekła.
W jaskini było cicho i chłodno, i nie była na
tyle duża, by wytwarzać jakiekolwiek echo, dlatego było tam bardzo spokojnie.
Musiałam też przyznać, że kilka pierwszych głębokich, swobodnych oddechów było
dla mnie sporą ulgą. Jack miał rację.
Najważniejsze, że w ogóle żyliśmy.
– Skoro już tu jesteśmy, trzeba korzystać z
postoju i odpocząć – zaordynował Jack, również zdejmując z głowy szmatę. W
końcu, choć nieco niepewnie, poszłam za jego przykładem. – Połóżcie się, może
uśniecie na trochę. Ja wezmę pierwszą wartę.
– Wartę? – powtórzyłam, zrzucając bagaże pod
jedną ze ścian jaskini. Annabelle, nie zadając zbędnych pytań, mościła już
sobie posłanie naprzeciwko mnie. – Teraz zamierzamy rozstawiać warty?
– Głupie z mojej strony było to, że od razu się
na nie nie zdecydowałem – mruknął Jack, gestem pokazując Annabelle, by
przeniosła posłanie dalej od wejścia. Posłuchała go bez narzekania, co już samo
w sobie było dziwne. – Nadal nie rozumiesz, Dorothy? Tej burzy nie było na
mapie, co oznacza, że prawdopodobnie powstała w wyniku czarów specjalnie tak,
by była niewykrywalna. Co z kolei oznacza, że to prawdopodobnie kolejny
skrytobójczy atak Czarownicy ze Wschodu. Nie zamierzam ryzykować, że znajdzie
nas tu i pozabija we śnie, bo nie pomyślałem o zostawieniu warty. Mam dobry
słuch, na pewno usłyszę wcześniej, gdyby ktoś się do nas zbliżał.
– A nawet jeśli, to co? – Nie powiem, wcale nie
podobało mi się, że zostaliśmy zapędzeni w kozi róg niczym zwierzęta idące na
rzeź. Jack miał rację, niestety, i ta jaskinia, nawet jeśli posłużyła nam za
kryjówkę przed burzą piaskową i nas ocaliła, mogła też nas zgubić. Zwłaszcza
gdyby Czarownicy ze Wschodu udało się nas znaleźć. – Jeśli ona tutaj trafi, a
my nie będziemy spać, co to da? Ona ma magię, zabije nas w dwie sekundy!
– Już o to się nie martw. – Spojrzenie Jacka
stwardniało, gdy to powiedział, i w jednej chwili się uspokoiłam, zrozumiałam
bowiem, że chyba go nie doceniałam. Ostatecznie zabił już w życiu ileś
czarownic, a tę ranił przynajmniej dwukrotnie, prawda? – Poradzę sobie z
Czarownicą, jeśli nie zajdzie mnie z zaskoczenia. Obiecuję, że cię nie
skrzywdzi.
Skrzywiłam się, bo wcale nie oczekiwałam od
niego takich deklaracji – ostatecznie sama potrafiłam o siebie zadbać – a w
następnej chwili zorientowałam się, że jego słowa nie spodobały się także
milczącej dotąd Annabelle, która parsknęła ze swojego rogu jaskini, gdzie
ostatecznie przeniosła posłanie:
– Dzięki, że bierzesz mnie pod uwagę w swoim
planie ochronnym, Jack.
– Och, cicho bądź – warknął, zajmując miejsce na
ziemi niedaleko wejścia do jaskini. Otworzył torbę, po czym wyjął z niej
pistolet, zaś jego obojętny wyraz twarzy sugerował, że w ogóle nie przejął się
wymówką zielarki. – Dobrze wiesz, że nie pozwolę ci zginąć. Ale to nie tobie
obiecałem, że doprowadzę cię do Emerald City, i nie ciebie wbrew twojej woli
wplątałem w zemstę Czarownicy. Więc po prostu… daj mi spokój, Anne.
Po jej minie zorientowałam się, że ta ostra
odpowiedź bardzo jej się nie spodobała, Annabelle za bardzo mnie jednak w
ostatnim czasie irytowała, żebym miała się tym przejmować. Zamiast tego
porzuciłam tę jakże fascynującą dyskusję na rzecz przyszykowania sobie posłania
naprzeciwko Annabelle, później zaś spróbowałam zasnąć. Jack miał rację, trzeba
było korzystać z każdej chwili odpoczynku, jaką tylko dostaliśmy, w końcu to
było Oz. Tutaj wszystko mogło się zdarzyć.
Nie mogłam jednak zmrużyć oka, może to przez
czuwającego niedaleko od nas Jacka, może przez nietypową porę, a może huk
szalejącej na zewnątrz burzy piaskowej; leżałam jakiś czas bez ruchu, z
zamkniętymi oczami, nadaremnie próbując usnąć, nie potrafiłam się uspokoić i
cały czas odczuwałam dziwny niepokój, jakby miało się stać coś złego.
Wiedziałam, że to było irracjonalne, bo spowodowane jedynie słowami Jacka, że
Czarownica zapędziła nas tu w kozi róg, nie mogłam jednak przestać o tym
myśleć. Nie to, że nie ufałam doświadczeniu Jacka w zabijaniu czarownic, ale po
prostu respekt do tej konkretnej rósł we mnie po każdym z nią spotkaniu, z
którego wychodziliśmy cało. Co by o niej nie powiedzieć, na pewno była
pomysłowa.
Słyszałam niedaleko siebie miarowy oddech
Annabelle i wiedziałam, że zasnęła mimo niesprzyjających okoliczności, jak to
ona. Jack czepiał się mnie, że miałam za mocny sen jak na Oz, tymczasem nie
mógł się on równać z tą śpiączką, w jaką zapadała zielarka za każdym razem, gdy
tylko zamknęła oczy. Widać Jack też momentami posługiwał się stereotypami.
Otworzyłam oczy natychmiast, gdy tylko
usłyszałam przed sobą jakieś poruszenie. Sama pozostałam w bezruchu, zobaczyłam
jednak, że Jack podniósł się ze swojego miejsca i podszedł do wylotu jaskini,
jakby wypatrując czegoś na zewnątrz. Mój niepokój tylko przez to wzrósł,
chociaż pewnie nie powinnam się aż tak przejmować każdym jego przeczuciem.
W następnej zaś chwili odwrócił się i spojrzał
prosto na mnie, jakby wyczuwając, że na niego patrzyłam, chociaż to przecież
było niemożliwe.
– Śpij, Dorothy – polecił mi łagodnie. – To nic
takiego. Wydawało mi się, że coś słyszałem, ale nic tam nie ma. Śpij.
Tylko że to tak łatwo było powiedzieć!
Kiwnęłam głową, nie odpowiedziałam jednak ani
słowem, po prostu się w niego wpatrując. Wahał się przez chwilę, ostatecznie
jednak podszedł bliżej i usiadł obok mnie, plecami opierając się o ścianę
jaskini za nami.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz – zapewnił
mnie idiotycznie, nie wiedzieć po co. – Burza się skończy, wyjdziemy i
dojdziemy do Emerald City. Może nawet jeszcze jutro.
Prychnęłam, uśmiechając się cierpko. On naprawdę
wierzył, że po tym wszystkim łyknę jeszcze podobne bajeczki?
– Jack, nie jestem dzieckiem – odparłam więc z
pobłażaniem. – Nie musisz mnie zapewniać, że wszystko będzie dobrze. Jakkolwiek
by nie było, poradzimy sobie. Jestem tak daleko od domu, że nie mogę myśleć,
czy „będzie dobrze”. W ogóle nie chcę o tym myśleć, bo musiałabym zwariować.
Wolę po prostu się stąd wydostać.
– Aż tak źle ci tu u nas, co? – mruknął.
Spojrzałam na niego jak na idiotę.
– Żartujesz sobie ze mnie? Cały czas ktoś mnie
ściga, próbuje zabić, rani, to według ciebie normalne? Może ty przywykłeś do
takiego życia, ale ja nie. Ja nie czuję się dobrze z tym ciągłym zagrożeniem.
Chcę wrócić do domu i wreszcie mieć odrobinę świętego spokoju.
Skrzywił się, nie powiedział jednak, o co mu
chodziło, i dobrze, bo absolutnie nie miałam ochoty się z nim o to kłócić, a
sądziłam, że miałby na ten temat inne zdanie. Ostatecznie Oz było jego domem i
jakie by nie było, pewnie zamierzałby go bronić. Tym lepiej, że nic nie
powiedział.
– Wrócisz. – Oprócz tego. – Na pewno wrócisz.
Nie wiedziałam, skąd brała się ta jego pewność,
której ja nie czułam, ale podejrzewałam, że może Oz nauczyło go tak myśleć. Że
tutaj wszystko było możliwe. Może dlatego wierzył w rzeczy, które mnie wydawały
się sprawą beznadziejną.
Tak naprawdę nie miałam jednak ochoty o tym w
tamtej chwili dyskutować. O dziwo, dobrze mi było z samym faktem, że siedział
koło mnie, poczułam się dzięki temu pewniej i spokojniej – a o to przecież
chodziło. Żebym odpoczęła.
W następnej chwili jednak odpoczynek całkowicie
wywietrzał mi z głowy. Gdy spojrzałam bowiem w stronę wylotu jaskini,
stwierdziłam, że widać tam jakiś cień.
– Jack… – zaczęłam, podnosząc się, ale uciszył
mnie gestem dłoni, pokazując tym samym, że i on to widział. Odruchowo ręką
sięgnęłam do Annabelle i nawet na nią nie patrząc, zaczęłam nią potrząsać, żeby
w końcu się obudziła. Wzrok nadal utkwiony miałam w burzy piaskowej szalejącej
na zewnątrz.
Po chwili cień pojawił się ponownie. I jeszcze
raz…
A w kolejnej sekundzie do środka jaskini wdarła
się jakaś postać.
Jack w jednej chwili skoczył na równe nogi,
trzymając broń w pogotowiu; poszłam za jego przykładem i tylko Annabelle
została skulona na ziemi, zapewne słusznie uznając, że mogłaby raczej
przeszkadzać niż pomóc w razie ewentualnej potyczki. Jeden rzut oka na osobę,
która pojawiła się nagle w jaskini, wystarczył jednak, by wiedzieć, że o żadnej
potyczce nie mogło być mowy. W końcu jak i właściwie po co mielibyśmy walczyć z
wysuszonym, wyraźnie przestraszonym naszym widokiem staruszkiem, bosym w
dodatku i obleczonym w byle jaką, brudną, obszerną szatę?
– Pustelnik – mruknął Jack z ulgą, ale i pewną
złością, zapewne dlatego, że dał się podejść komuś takiemu. – Dziadku, co wy tu
robicie?
– Co ja tu robię?! – Eremita miał długą brodę,
sięgającą mu niemalże pasa, wychudzone ramiona, którymi zaczął machać na
wszystkie strony, mówiąc to, wyłupiaste oczy i jednego zęba w dolnej szczęce.
Tak, rzeczywiście, godny nas przeciwnik. Jack opuścił broń, ja też nieco się
uspokoiłam. Staruszek tymczasem z oburzenia aż podskakiwał w miejscu. – Co ja
tu robię?! Co wy tu robicie…! To moja jaskinia! Moja kryjówka! Jakim prawem
w ogóle tu jesteście?! Śmiertelnie mnie przestraszyliście…!
– To chyba oczywiste, prawda? – Jack wzruszył
ramionami, nie dając się wyprowadzić z równowagi. – Szliśmy przez pustynię i
dopadła nas burza. Przepraszamy za zakłócenie spokoju waszego domu, ale
musieliśmy gdzieś się schronić. To raczej wy, dziadku, późno chowacie się przed
burzą.
W jego głosie brzmiało coś dziwnego, jakby
chciał zmusić eremitę do mówienia, równocześnie nie każąc mu nic mówić. Ton
Jacka był jednak jednoznaczny i aż sama chciałabym zacząć się tłumaczyć,
słysząc go. Staruszek jednak tylko zaczął coś gderać pod nosem i zakrzątnął się
koło swoich rzeczy w kącie jaskini, wyciągając stamtąd jakieś zapasy.
– Jakbyście całe życie żyli na pustyni, jak ja,
też nie balibyście się burz – mruknął. – No dobrze, możecie zostać, ale tylko
dopóki burza nie ustanie. Potem nie chcę was tu widzieć!
Annabelle zaśmiała się z kąta, na co pustelnik
rzucił jej nieżyczliwe spojrzenie, po czym wrócił do grzebania w swoich
rzeczach, nie zaszczycając jej nawet jedną uwagą. Nie uznał też za stosowne się
przedstawić. Rozumiałam, że wprosiliśmy mu się do domu, dodatkowo pod jego
nieobecność, ale jego nieuprzejmość sprawiła, że od razu mniej zaczęłabym się
bać o ewentualne powiązanie go przez nas z Czarownicą ze Wschodu. Po prostu nie
mogłam martwić się za bardzo o kogoś takiego.
Po pierwszym nieco nieudanym kontakcie pustelnik
jednak trochę ochłonął i zaproponował nam swoje towarzystwo. Najwyraźniej nie miał
nic do roboty, zwłaszcza w taką pogodę, bo kiedy już przełamał początkowa
niechęć wobec nas, chętnie wdał się w pogawędkę. Nie usiadł jednak ani na
chwilę, cały czas krążąc po jaskini i szukając jakby czegoś w swoich rzeczach,
a Jack ani na chwilę nie spuszczał staruszka z oczu.
– To co właściwie was tu sprowadza? – zapytał w
pewnej chwili, pochylając się nad rzeczami schowanymi w głębi jaskini. Jack
posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, po czym odpowiedział nieco ostrożnie:
– Idziemy do Emerald City. A wy, dziadku,
dlaczego właściwie tutaj mieszkacie?
– Moi rodacy wyrzucili mnie z wioski dawno,
dawno temu. – Staruszek skrzywił się na to wspomnienie. – A co zamierzacie
robić w Emerald City? Przecież i tak was nie wpuszczą.
– Ach tak? A skąd to wiecie? – zaciekawił się
Jack. Pustelnik spojrzał na niego ze zdziwieniem w wyłupiastych, wodnistych
oczkach.
– Jak to skąd? Przecież wszyscy wiedzą, że bramy
Emerald City są zamknięte.
– Nawet pustelnicy to wiedzą?
Pustelnik roześmiał się sucho, szybko jednak
jego śmiech przeszedł w atak kaszlu. Odezwał się dopiero po chwili.
– Nawet pustelnicy mają swoje źródła. Może i
żyję na odludziu, ale to nie znaczy, że całkiem nie mam kontaktu z ludźmi. Ale
nadal nie wiem, po co tam idziecie.
– Jesteśmy handlarzami – uciął temat Jack.
Pustelnik pokiwał głową, po czym przeciągnął się, aż strzeliły mu kości.
– Wobec tego życzę owocnych interesów. A teraz
powinniśmy się trochę przespać…
– Nie zapytasz nas nawet, czym handlujemy? –
przerwał mu Jack złowieszczo spokojnym tonem. Po tym jednym zdaniu nie tylko ja
zauważyłam, że coś było nie tak; nawet Annabelle podniosła czujnie głowę znad
posłania. – W końcu nie mamy ze sobą ani dużego bagażu, ani tym bardziej
karawany.
Pustelnik zmieszał się nieco. Nie uszło to
uwadze Jacka, którego ręka, co stwierdziłam z pewnym zdumieniem, wędrowała już
powoli do ukrytego za pasem sztyletu. O co mu właściwie chodziło? Naprawdę
myślał, że pustelnik mógł mieć wobec nas mordercze zamiary? A opierał te
założenia właściwie na czym?
– Różne są rodzaje handlu – odpowiedział w końcu
eremita. – Ostatnio bardzo intratny stał się też handel informacją, prawda? Do
tego nie potrzeba bagażu. Widać, że idziecie z daleka, więc zapewne macie coś
ciekawego do powiedzenia o tej wędrówce.
Po tych słowach w jaskini na moment zapadła
cisza, którą nie do końca rozumiałam. Nie miałam pojęcia, o co chodziło
Jackowi, ale wyglądało na to, że upatrywał w pustelniku kogoś o nieczystych
intencjach; to stąd musiało być to przesłuchanie. Cały czas zresztą nie
spuszczał z niego wzroku, co dobitnie sugerowało, że w ogóle mu nie ufał. To
akurat mnie nie zdziwiło, bo nawet ja odczuwałam pewien niepokój – uznałam
jednak, że to raczej wina bliskości podenerwowanego Jacka niż mojej własnej
paranoi.
A już po chwili wszystko zdarzyło się tak szybko,
że nawet nie zdążyłam tego w pełni zarejestrować.
Jack rzucił się do przodu, błysnął mi tylko
wyciągnięty przez niego sztylet; zamachnął się i rzucił nim przed siebie,
prosto w pustelnika, wtedy jednak staruszek wyciągnął rękę i jednym jej ruchem
zmienił tor lotu broni, aż obiła się o ścianę jaskini i upadła na ziemię.
Usłyszałam wściekłe przekleństwo, gdy Jack
jednym płynnym ruchem wyciągnął pistolet, zdążył jednak wystrzelić tylko raz.
Kula odbiła się rykoszetem od sufitu jaskini, gdy pustelnik kolejnym ruchem
dłoni poderwał rękę Jacka do góry, i świsnęła mi koło ucha, przez co odruchowo
się skuliłam. Chwilę później Jack, jakby odepchnięty jakąś niewidzialną siłą,
przeleciał kawałek w powietrzu, aż obił się o ścianę zupełnie jak nieco
wcześniej jego sztylet.
– Jack! – wykrzyknęłam równocześnie z Annabelle,
jednak to ona miała do niego bliżej, dlatego zatrzymałam się w pół kroku,
hipnotycznie wpatrując się w pustelnika, gdy tylko dopełzła do Jacka i zaczęła
go oglądać. Po jego jęku domyśliłam się jednak, że nadal był świadomy.
– Coś takiego – prychnął pustelnik, spoglądając
na mnie tymi swoimi wyłupiastymi oczkami. – Rzucać się na mnie z nożem? Dość tej farsy.
Kolejny jego ruch dłonią i aż zamrugałam ze
zdziwienia, nie wierząc, że to działo się naprawdę. Obraz przed moimi oczami
zaczął się zmieniać, mienić i falować, a postać pustelnika rozmazywać i
zniekształcać – aż całkiem przestał być pustelnikiem, przyjął za to formę już
mi znaną. Pamiętałam tę wysoką, szczupłą sylwetkę, pamiętałam te nieco skośne oczy,
wystające kości policzkowe i spiczaste uszy, widoczne wyraźnie spod upiętych w
ciasny kok, ciemnych włosów. Tym razem wyglądała porządniej, miała umalowane na
ciemno oczy, a na sobie porządną, obcisłą, czarną sukienkę i… czerwone szpilki.
Nie. Błagam. To było tak abstrakcyjne, że nawet
po tym wszystkim, co przeszłam w Oz, nie chciało mi się pomieścić w głowie.
Stary pustelnik na moich oczach zamienił się w Czarownicę ze Wschodu noszącą czerwone szpilki. Czy ktoś tu oszalał?
– Was też mam już serdecznie dość. – Czarownica
wydęła pomalowane na czerwono wargi i wyciągnęła rękę w stronę znajdujących się
nadal na ziemi Annabelle i Jacka.
Odblokowało mnie w jednej chwili, chociaż
niedowierzanie nadal mąciło mi nieco w głowie. Oderwałam jednak nogi od ziemi i
odepchnęłam się od ściany, kierując się prosto na Czarownicę, i nie myśląc o
niczym – absolutnie o niczym oprócz tego, że ona nie mogła ich przecież zabić.
Nie tutaj. Nie teraz. Nie, kiedy byliśmy już tak blisko celu!
Wpadłam na nią z całym impetem i wprawdzie nie
pozbawiłam równowagi, odepchnęłam ją jednak mocno do tyłu; nie broniła się
wcale, bo najwyraźniej nie spodziewała się tego ataku, i zaklęcie, które
właśnie wypuściła, zrykoszetowało. Usłyszałam za sobą okropny hurgot, rumor i
krzyk Annabelle, w powietrze wzniósł się pył, który natychmiast zaczął drapać
mnie w gardle, a kiedy się odwróciłam, stwierdziłam, że Czarownica musiała
trafić zaklęciem gdzieś w strop nad nimi, bo cała tylna część jaskini została
odcięta, gdy całkiem się zarwał. Niedaleko od nas zaczynało się rumowisko
kamieni, a gdzieś tam… wśród tego albo i pod nimi… znajdowali się Jack i
Annabelle.
I, co gorsza, nie słyszałam głosu żadnego z
nich.
– Jesteś naprawdę uciążliwa – warknęła
Czarownica, cofając się o krok. Zastawiła mi tym samym wyjście na zewnątrz, nie
zamierzałam jednak uciekać. Po pierwsze, nie mogłam przecież zostawić Jacka i
Annabelle, a po drugie, na zewnątrz i tak nadal szalała burza piaskowa, więc co
by mi to dało? Zamieniłabym tylko jeden rodzaj śmierci na drugi. – Ale w zasadzie
i tak wyszło dobrze.
– Podeszłaś nas. – Stwierdzałam oczywistość,
pewnie, ale wszystko było dobre, żeby ją zagadać i odwlec nieuniknione.
Czarownica uśmiechnęła się pobłażliwie, aż błysnęły jej białe zęby o dziwnych,
nieco zaostrzonych końcach. Odruchowo też cofnęłam się o krok, w stronę
rumowiska. – Ta burza to twoja sprawka, prawda?
– Oczywiście – przyznała bez oporów. – I ta
jaskinia. Specjalnie ją zbudowałam, właśnie dla was. Ma być waszym grobem.
Myślałam, że podejdę was jako pustelnik i zabiję we śnie, ale ten łowca jest
zbyt nieufny. Musiałam improwizować. A teraz, skoro zostałyśmy już tylko we
dwie, możemy spokojnie porozmawiać.
Porozmawiać? A o czym ona niby chciała
rozmawiać? W jaki sposób chciałam zginąć, czy co?
– O czym? – zapytałam czujnie. Uśmiech spełzł z
ust Czarownicy, ustępując miejsca paskudnemu grymasowi.
– O tobie, oczywiście – warknęła. – Tylko
dlatego jeszcze was nie zabiłam, bo chciałam cię mieć żywą. Kim jesteś i co tu
robisz?
O rany, ona znowu z tą starą śpiewką? No dobrze,
rozumiałam już, że nazwisko Dorothy Gale mogło być dla czarownic kłopotliwe,
ale żeby aż tak? O co jej właściwie chodziło?
– Już mówiłam – przypomniałam jej, rozglądając
się dookoła. Nieopodal, pod ścianą, leżał sztylet Jacka. Za daleko. Ten, który
sama ze sobą nosiłam, zostawiłam w bagażu, bo przecież to było takie sensowne,
w końcu w razie ataku oczywiście miałabym czas na wyjęcie go. Tak jak teraz
miałam. Musiałam więc poszukać czegoś innego. – Jestem Dorothy Gale. Znalazłam
się tu przez przypadek!
Czarownica zaśmiała się gniewnie, paskudnie, aż
przeszły mnie ciarki.
– Może jeszcze, ostatecznie, mogłam w to
uwierzyć za pierwszym razem, ale na pewno nie teraz! Przypadek, oczywiście! To
również przypadek, że jesteś otoczona zaklęciem ochronnym, tak?!
Zamarłam. Niee… To nie mogło być…
– Zaklęcie ochronne? – powtórzyłam, czując, jak
serce zaczęło mi szybciej bić. – Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Błagam, nie wmówisz mi, że tak działa amulet,
miałam go i znam jego możliwości. – Czułam się z tą sytuacją coraz dziwniej. W
końcu stałam właśnie na środku jaskini, naprzeciwko Czarownicy ze Wschodu,
podczas szalejącej na zewnątrz burzy piaskowej, i rozmawiałam o amuletach i
zaklęciach ochronnych, w dodatku doskonale wiedząc, że jedyne, na co ona miała
ochotę, to mnie zabić! Nie, to stanowczo nie było normalne. – To, co stało się
w tornadzie, kiedy próbowałam was zabić… Odwróciłaś moje zaklęcie. Tak działają
tylko bardzo potężne zaklęcia ochronne i wiem, że sama go nie rzuciłaś. Więc
kto? Kto rzucił na ciebie zaklęcie, Dorothy?!
Cholera jasna. O czym ona w ogóle mówiła?
– Nikt nie rzucił na mnie żadnego zaklęcia –
zaprotestowałam słabo. – Jesteś pierwszą czarownicą, jaką w życiu spotkałam.
– Och, mam tego dość! Nie chcesz odpowiadać po
dobroci, to zmuszę cię do rozmowy!
Znowu machnęła ręką, aż skuliłam się w
oczekiwaniu na kolejne uderzenie, nic takiego jednak nie nastąpiło. Powietrze
między nami zadrgało, jakby znajdowała się tam jakaś niewidzialna bariera, a
następnie Czarownica cofnęła się o krok, jak gdyby coś w nią uderzyło.
Wściekłość w jej oczach stała się jeszcze bardziej widoczna.
– To niemożliwe – syknęła. – Nikt nie jest odporny na moje zaklęcia! Nie ma takich zaklęć ochronnych! Kto cię
zaczarował? Kto?!
Właśnie w tamtej chwili, gdy Czarownica ruszyła
na mnie, najwyraźniej gotowa załatwić sprawy z mniejszej odległości, pojęłam
pewien niesamowity, ale najwyraźniej jak najbardziej realny fakt.
Ona nie mogła mnie skrzywdzić.
Chociaż nie wiedziałam, jakim cudem przeżyłam
atak w domu Annabelle, nie sądziłam nigdy, żeby to miało być coś permanentnego.
Raczej uważałam, że miałam wtedy po prostu szczęście. Teraz jednak
przekonywałam się, że to najwyraźniej nadal działało. Przynajmniej na nią
działało.
Czarownica ze Wschodu nie mogła mnie skrzywdzić.
Po prostu nie miała jak, bo jej magia na mnie nie działała, niezależnie z
jakiego powodu tak się działo. Zaklęcie ochronne? A niby kto miałby je na mnie
rzucić?
Tak czy inaczej, to nie miało w tamtej chwili
znaczenia. Znaczenie miał jedynie fakt, że miałam nad nią przewagę.
W końcu musiała przeciwko mnie użyć siły
fizycznej, skoro jej zaklęcia na mnie nie działały. A to oznaczało, że mogłam
się bronić – a to przecież robić umiałam.
Skoczyłam, nie czekając, aż do mnie dotrze.
Zastawiłam jej drogę, uderzając ją biodrem, a gdy zmyliła krok, jedną ręką
chwyciłam jej ramię, a drugą położyłam na mostku i rzuciłam, wkładając w to
całą swoją siłę, aż zatrzeszczał mi staw ramienny. Z całym impetem upadła na
ziemię, na plecy, nie dałam jej jednak chwili na pozbieranie się. Upadłam na kolana
i chwyciłam jej prawą rękę, odruchowo próbując wykręcić staw łokciowy, jak
uczono mnie na kursie. Czarownica krzyknęła i przypuściła kontratak, próbując
się wyrwać, nie pozwoliłam jednak na to, zwiększając nacisk i przedramieniem
naciskając na jej krtań.
To był mój świat. To był mój żywioł. Nie mogła
ze mną wygrać, nie mając pojęcia o walce wręcz. Jej siłą była magia, która
najwyraźniej na mnie nie działała.
Zmierzyłyśmy się wzrokiem i siłą powstrzymałam
się, by nie zwolnić ucisku, bo z jej oczu wyczytałam wyraźnie, że zaczynało jej
brakować powietrza. Zacharczała i szarpnęła się, przytrzymałam ją więc całym
ciałem, jednak w następnej chwili wierzgnęła nogą, najpierw raz, a potem drugi,
trafiając mnie w końcu w bok.
Kopnęła mocno, zabolało; jednak dopiero przy
drugim kopniaku oderwałam się od jej krtani i puściłam rękę, która musiała ją
boleć jak cholera. Miała jednak więcej siły, niż początkowo przypuszczałam.
Kolejny kopniak wymierzyła w przeponę, zdążyłam się jednak osłonić ręką, przez
co trafiła w mój łokieć. Ostry ból rozszedł się po całej mojej ręce, aż rzuciło
mną do tyłu. Zmełłam między zębami przekleństwo.
A potem mój wzrok powędrował do zostawionych pod
ścianą rzeczy Jacka, które były tuż–tuż. A z pierwszej torby z brzegu wystawała
drewniana rękojeść znanego mi już przedmiotu.
Chwyciłam go zdrową, prawą ręką, zanim zdążyłam
pomyśleć, co właściwie zamierzałam zrobić. Gdybym miała chwilę na
zastanowienie, pewnie bym tego nie zrobiła, bo przecież nie chciałam jej zabić.
Pomimo wszystko, nie byłam przecież mordercą! Nie miałam jednak ani chwili,
słyszałam za sobą jej wściekły wrzask, gdy zbierała się, by się na mnie rzucić,
zrobiłam więc to pierwsze, co kazał mi impuls.
Chwyciłam rękojeść majchera Jacka, odwróciłam
się i cięłam przed siebie, na odlew, praktycznie na oślep, nie patrząc, czy
Czarownica w ogóle tam była, bo w decydującym momencie zamknęłam oczy. Jak
prawdziwa kobieta.
Coś zwaliło się ciężko na ziemię i dopiero gdy
otworzyłam oczy, zrozumiałam, co się stało. Zmartwiałam, a ostrze wypadło mi z
ręki, bo nagle straciłam czucie także w tej drugiej, zdrowej; gdybym już nie
znajdowała się na klęczkach, pewnie straciłabym też równowagę, bo nagle
zawróciło mi się w głowie.
Przede mną, w kałuży krwi, leżało bezwładne
ciało Czarownicy ze Wschodu. Jej głowa, idealnie przeze mnie odcięta, nadal z
wytrzeszczonymi oczami i twarzą zamarłą we wściekłości, turlała się kawałek
dalej. Krew leciała na wszystkie strony obficie i zaraz też poczułam jej
metaliczny, cierpki zapach. Najbardziej jednak przeraziły mnie te jej oczy –
szkliste, nic niewidzące, a jednak wpatrujące się uparcie przed siebie, jakby
jej wzrok miał mnie dosięgnąć także po śmierci.
Zrobiło mi się niedobrze i z trudem
powstrzymałam mdłości, chociaż mój żołądek nagle bardzo zapragnął pozbyć się całej
jego treści. Nie mogłam odwrócić wzroku od ciała, nie mogłam zrobić nic oprócz
tępego wpatrywania się w nią i podejmowania nieudanych prób uspokojenia serca i
drżenia rąk, które dopadły mnie już po całej walce. Ale w końcu nie było w tym
dziwnego.
Przecież zabiłam właśnie Czarownicę ze Wschodu.
O Boże, Boże, Bożenko! O.O Tyle emocji naraz, nie, tego nie da się skomentować, JA NIE CHCĘ CZEKAĆ NA WIĘCEJ! O.O JA CHCĘ CIĄG DALSZY TERAZ! O.O
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod tym, co napisała Chiyo, o!
UsuńNo cóż, cieszę się, że rozdział się podobał, ale na następną część jednak trzeba będzie poczekać ;>
UsuńJuż myślałam, że spotkali przyjazną dusze, a tu okazało się, że to sama pani Czarownica, ale tego, że zamorduję ją Dorothy, to nie przewidziałabym nigdy w życiu. Naprawdę. Spodziewałam się, że zrobi to Jack, ale jak się okazało nasza Dorotka wcale nie jest taka bezbronna jak myśli Jack. Mimo że znalazła się w Oz całkiem przez przypadek i nie z własnej woli najwidoczniej radzi sobie znacznie lepiej, niż Ci, którzy byli tu przed nią. Dzięki uprawianym sztukom walki i zaklęciu ochronnym Dee zabiła ( oczywiście przez przypadek ) Czarownicę. Ale tak sobie myślę, że gdyby nie to zaklęcie Dee na pewno nie poradziłaby sobie z wiedźmą, ale to na szczęście tylko domysły. No i nareszcie uwolnili się od Czarownicy. Ale podejrzewam, że na tym się nie kończy zło w Oz.
OdpowiedzUsuńOch, emocji mnóstwo. Siedziałam i czytałam z bijącym sercem, bo kompletnie nie miałam pojęcia, jak się to skończy. Na szczęście wszystko póki co się skończyło dość szczęśliwa. I co, Jack? Zazdro?
Ale że jako mam ostatnio dość romantyczny nastrój, żeby nie powiedzieć kochliwy, to sądzę, iż między Dee, a Jackiem coś się chyba rodzi. Ale podkreślam słowo chyba;) Na pewno Dorothy po przełamaniu się chciałaby mieć obok siebie Jacka:)
Pozdrawiam! <3
Hmmm... Powiem tyle, że musiała zabić ją Dorothy ;> a pomijając już ten fakt, mogła przynajmniej udowodnić, że nie zawsze Jack musi ją bronić. Haha, na pewno by sobie nie poradziła, gdyby nie zaklęcie, pytanie teraz, dzięki komu je właściwie ma;) ależ oczywiście, że to nie koniec, w końcu mamy cztery najważniejsze Czarownice^^
UsuńNo to się cieszę, że się podobało. Czy Jack będzie zazdrosny? Okaże się;] ale rzeczywiście, masz rację, może i coś tam między nimi zaczyna się dziać...;)
Całuję! ;*
Co prawda mam już pewne podejrzenia dotyczące tego, kto chronił zaklęciami Dorothy, ale nie będę na razie nic mówiła, bo może się okazać, iż mylę się całkowicie. Jednak bardzo zastanawiające jest to, że Dee musiała to zrobić. Ale w końcu po coś tu jest i najwidoczniej po to ją ściągnięto, żeby pozbyła się Czarownicy:) Właśnie, zostało cztery, co oznacza, że szykuje się mnóstwo akcji i niespodziewajek! :)
UsuńA będzie? Musi być. Po tym, co razem przeszli... Takie przygody łączą ludzi. Nie wiem tylko, co zrobisz z Annabelle;)
Ja również! <3
Annabelle jeszcze nie raz nabruździ, spokojnie. Tak od razu odsuwać jej na dalszy plan nie zamierzam;]
UsuńCiekawią mnie te Twoje podejrzenia, pewnie będziesz miała rację ;P hmm, w zasadzie nie po to ją ściągnięto, ale o tym później, natomiast zostały jeszcze trzy, no bo jedna już zabita;) ale atrakcji, mam nadzieję, będzie jeszcze sporo XD
<3
O kurcze, ale sie porobiło. Spodziewałam sie,ze burza bedzie sprawka czarownicy, a wiec i spotkania z nia, lecz nie spodziewałam sie za Chiny,ze wiedza umrze tak szybko i to z rak dorothy!!! Swoja droga dosc ciekawie ja zabiła, choc zdecydowanie nie było to zabawne...to bardzo intrygujące,kto rzucił na nia zaklęcie,.. Chyba nie ma takiej mocy sama z siebie? Moze to osoba,ktora oodarowala jej klucz?
OdpowiedzUsuńTo chyba najrozsądniejsza konkluzja, do jakiej doszłam w swoich rozmyślaniach. Pytanie,jak dziewczyna wydostanie sie z jaskini i czy przypadkiem nic sie nie stało Jackowi i anabele (szczegolnie temu pierwszemu xD ). Z niecieprliwoscia czekam na rozwiązanie tych zagadek i zapraszam na zapiski-condawiramurs na opowiadanie wojenne :)
UsuńNo właśnie... Czarownica musiała umrzeć, zanim Dorothy dotrze do Emerald City, w końcu tak było w oryginalnym Czarnoksiężniku;) co do zaklęcia - nie, Dorothy nie ma takiej mocy;) ktoś zdecydowanie je rzucił, czy jednak była to ta sama osoba, która dała jej klucz - tego nie zdradzę, ale wyjaśni się wkrótce po dotarciu do Emerald City;)
UsuńA cała reszta, w sensie wydostania się z jaskini, wyjaśni się już w kolejnym rozdziale:) całuję!
Haha, no fakt, to była kwintesencja Dorothy;)
OdpowiedzUsuńTo chyba mogę zdradzić, że tak. Przynajmniej ta;)
A spółka to może i nie byłby taki zły pomysł, gdyby nie fakt, że Dorothy czeka dużo różnych innych wyzwań w Emerald City ;>
Całuję!
Ja jak zwykle spóźniona, ale tym razem uda mi się przed następnym rozdziałem xd.
OdpowiedzUsuńDorothy spokojnie mogłaby w Kill Bill mieć rolę pierwszoplanową, nieźle sobie radzi w walce wręcz i z bronią białą. Było również sporo krwi i efekty w postaci latającej głowy - jakoś mi się ten film nasuwa xd. Czy nasza Dee potrafi gwizdać??:)
Wcześniej pisałam o jakimś domku w Oz...zmieniam zdanie, poproszę jednak w jakimś spokojniejszym miejscu xd.
Od kilku rozdziałów martwi mnie pani Zielarka. Jakoś tak do niej pasują mi z kolei słowa: "Nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość zranionej kobiety" tyle, ze zranionej zamieniłabym na ponownie odrzuconej. Niech Dorothy nie odwraca się do Annabelle plecami. Może być nieprzyjemnie zaskoczona. Jack zresztą też.
I tak jak wszyscy inni czytający - czekam na więcej :D
Och, słuszne te słowa na temat Annabelle - jeszcze się obydwoje, Dorothy z Jackiem, o tym przekonają, i to w zasadzie niedługo. Ale jako że ludzie uczą się na błędach, może i Dorothy coś z tego doświadczenia wyniesie i przestanie Annabelle lekceważyć;)
UsuńOj tam, jedna Czarownica już nie żyje, zostały trzy... Dorothy czyni Oz spokojniejszym miejscem ;>
Haha, myślę, że jednak aż tak wytrenowana to nie jest xd tu miała sporo szczęścia, bo ogólnie to bronią białą władać raczej nie umie, nie miała gdzie się nauczyć. Co nie znaczy, że Jack nie da jej w przyszłości paru lekcji...^^
Całuję!